0:00
0:00

0:00

Ta historia zaczęła się 20 albo 21 lutego – już teraz nie jest pewna – kiedy chora Walia trafiła do Pierwszego Szpitala Położniczego w Mariupolu. Kilka dni później wcześnie rano usłyszała wybuchy.

„Jeszcze nie było tak strasznie. Przecież wojna u nas była od dawna” – tłumaczy 20-letnia Ukrainka, do niedawna sprzedawczyni w sklepie ATB w Mariupolu, a potem kelnerka w restauracji. Jej rodzinne miasto leży nieco ponad 20 km od gorącej od 2014 roku granicy z Doniecką Republiką Ludową.

„Ruskie przyszli”

Rosjanie szybko odcięli Mariupol od prądu i telefonów. Już 26 lutego bombardowali tereny blisko szpitala, w którym leżała Walia. Pacjentów przeniesiono do Szpitala Ratunkowego.

Którejś nocy Walia obudziła się - leciał samolot. Zaciągnięte żaluzje w sali chorych zrobiły się dziwnie białe. Zaciekawiło ją to. Otworzyła je. Wtedy pokój zalała czerwień kuli ognia. Zrzucone bomby wybuchły w pobliżu. „Zrozumiałam, że możemy zasnąć, ale już nigdy się nie obudzić”.

Przeraziła się.

Po raz pierwszy.

Wodę bieżącą w szpitalu stracili 2 marca – wtedy już Walia leżała na materacu w piwnicy. W podziemiach schroniło się ok. 150-200 pacjentów – tylko tych, którzy sami mogli chodzić. W piwnicy mieli tylko jedną ubikację. Na pozostałych trzech używanych piętrach szpitala nadal leżeli chorzy.

Gdy nadlatywały samoloty, wybiegali do piwnicznego korytarza. Tam było bezpieczniej. Raz bomba spadła tak blisko, że z sufitu posypał się mocno gips. 13 marca w ich budynek trafiły rakiety. Na szczęście nie wybuchły. Na filmach dziewczyny pokazują zniszczenia, jakich dokonały w toaletach. Podwójne szczęście – nikogo akurat tam nie było.

W piwnicy Walia poznała Władę – Ukrainkę z 6-letnim synem Bohdanem, też sprzedawczynię w sieci Silpo. Jej mąż do ochrony terytorialnej zaciągnął się dwa dni po tym, gdy wybuchła wojna. Już w szpitalnej piwnicy syn dopytywał ją „Mamo, czemu tutaj jesteśmy, a nie w domu?”

„Bo ruskie przyszli”– odpowiadała.

Wyrobiła sobie zwyczaj trzymania dwóch małych latarek w torebce, oprócz tej w telefonie. „Zawsze sprawdzam, czy są sprawne. Nawet teraz, ponad 1,5 miesiąca po wyjściu z piwnicy”. Na dowód wyjmuje je z torebki i testuje. Obie świecą.

Walia i Włada poznały się 9 marca – w dniu, w którym Rosjanie zbombardowali ten słynny już szpital położniczy w Mariupolu. Wtedy do ich placówki przywieźli pacjentów z tego zniszczonego obiektu. Do piwnicy trafiło dwóch chłopczyków: siedem i 11 lat. Ich matka zginęła tego dnia w bombardowaniu. Ojciec został ciężko ranny, zmarł w szpitalu. Walia i Włada pomogły więc sierotom - zmieniały im kroplówki, pocieszały ich.

Przeczytaj także:

Jak najdalej stąd

16 marca rano wyszły z piwnicy. „Powiedzieli nam, że ma być korytarz humanitarny. Ale nie wiedzieliśmy, czy faktycznie jest” wspomina Walia. Bo Rosjanie notorycznie zrywali ustalenia i ostrzeliwali teren ewakuacji cywilów.

Ich trójkę oraz inną matkę z dzieckiem zabrała kolejna rodzina. Wyjechali spod szpitala dwoma autami. Z dziećmi w sumie było ich 11 osób. Nie wiedzieli, w którą stronę trzeba jechać. Pierwsze auto prowadziła dziewczyna, która dopiero co urodziła dziecko. W drugim aucie kierowcą była jej matka. Pojechali na wschód, ulicą Szewczenki. Daleko nie ujechali. Po 5-7 minutach dostali serię z karabinu w pierwsze auto. Nikomu nic się nie stało, ale Rosjanie rozwalili oponę. Dziewczyna natychmiast zawróciła samochód, kierowca drugiego auta zrobił to samo. Ostrzelanym wozem jeszcze uciekali kawałek, byle dojechać do swoich. Bliżej centrum Mariupola, już za pozycjami Ukraińców przesiedli się do auta, które nadal było całe. Wtedy dopiero zdali sobie sprawę, że szpital, z którego uciekali, był na linii frontu - między pozycjami Ukraińców i Rosjan.

Ruszyli więc SUV-em w 11 osób, w tym pięcioro dzieci. Na przednich fotelach siedziało ich czworo, a z tyłu - siedmioro. Walia zastanawia się, czy jednak na tylnym siedzeniu nie było ich ośmioro.

W centrum Mariupola minęły Teatr Dramatyczny. Obok stał tłum ludzi. Machali. Prosili, by ich zabrać. Wywieźć.

W ich aucie nie było już miejsca, więc rozkładały tylko ręce.

Potem się okazało, że były jednymi z ostatnich osób, które widziały ten tłum żywy. 20-30 minut później, około 10 rano 16 marca na Teatr Dramatyczny Rosjanie zrzucili z samolotu półtonową bombę. Zniszczyła totalnie budynek zabijając według ustaleń Associated Press ok. 600 osób, także tych stojących w jego pobliżu.

Dwie młode dziewczyny, jedna obejmuje chłopczyka
Włada, Walia i Bogdan. Fot. Krzysztof Boczek

„Przeraziło mnie ich spojrzenie, smutek i ból w oczach”

Pojechali w kierunku Zaporoża, z duszą na ramieniu – dzień wcześniej na tej trasie ruscy rozwalili dwa albo nawet trzy auta. Mijali wraki. Po drodze spotykali też rosyjskie oddziały – walili z Gradów w ukraińskie pozycje. Z daleka widziały też inne wojskowe pojazdy: „Nie wiedziałyśmy, czy nie zaczną do nas strzelać”. Z auta wyrzuciły żółto-niebieską flagę z napisem „Chwała Ukrainie”, ukraińskie książki i wszelkie rzeczy, które mogłyby sprowokować Rosjan. Podczas jazdy czasami słyszały, jak nad ich głowami śmigają pociski.

Dopiero w pobliżu Zaporoża zobaczyli swoich. „Przez tereny z ruskimi jechałam całkowicie spięta. Gdy zobaczyłam naszych, to wszystko ze mnie zeszło. Chwała Bogu!” - wspomina Włada.

Dziewczyny miały dużo szczęścia – już następnego dnia Rosjanie zaczęli zamykać miasto, a tydzień później całkowicie je okrążyli, nie wypuszczając już mieszkańców. Kilka dni po wyjeździe ich szpital ponownie zbombardowano. Tym razem skuteczniej. Walia: „Koleżanka opowiadała mi, że połowa zamieniła się w ruinę. I wtedy przyszli do szpitala Ruscy”.

24 marca wjechały do Polski. „Przeraziło mnie ich spojrzenie, smutek i ból w oczach. Było widać, że jadą z bardzo nieciekawego miejsca. Miały ze sobą tylko malutkie torby ” – opisuje Władysława Taranec, wolontariuszka, Ukrainka i Polka od lat mieszkająca w Przemyślu. Spotkała dziewczyny w pociągu przy granicy i potem im trochę pomagała. Tego samego dnia Jeff J. Mitchell, fotoreporter Getty Images, zrobił Walii i Władzie zdjęcie - zmęczone śpią w pociągu. Stały się bohaterkami podsumowania trwającej równo miesiąc wojny.

Gdy Walia w marcu była już w drugim szpitalu, piechotą wyskoczyła do swojego mieszkania na ul. 9. Dywizji Powietrznej nr 36. Budynek był w połowie zniszczony, jej dokumenty się spaliły. Rodziny nie było. Nie wiedziała, co się z nimi stało. „Myślałam, że wyjechali z Mariupola do Czerkasów”. Na początku więc była spokojna. Ale przez cały jej pobyt w szpitalu nikt się nie odezwał - ciągle nie działała telefonia komórkowa. „Dowiedziałam się tylko, że babcia i dziadek byli nadal w Mariupolu. Żywi.

Ale gdzie się podział mój ojciec, moja córka Sasza, którą się opiekował oraz 6-letni przyrodni brat i 16-letnia siostra – tego już nie wiedziałam”.

Z ojcem dziecka Walia się rozstała, z jej matką tata rozwiódł się dawno temu i nie utrzymywał z nią przed wojną kontaktów. 30-letnia Włada też dawno rozwiodła się ze swoim pierwszym mężem – ojcem Bohdana. „U nas to normalne” tłumaczy.

Wjeżdżając do Polski, po ponad miesięcznej ciszy Walia była już przekonana, że jej najbliżsi nie żyją. Nikomu w Polsce nie powiedziała, że zostawiła w Mariupolu 2-letnią córeczkę. „Wstydziłam się tego”. Tłumaczyć wszystkim tę skomplikowaną sytuację? Kto ją zrozumie?

Razem z Władą i jej synem błąkały się po Polsce. Na dwa tygodnie zaczepiły się u wujka tej pierwszej w Bielsku-Białej. Ale życzliwy doniósł właścicielce mieszkania i ta kazała im się wyprowadzić. W PTAX Expo w Nadarzynie ciągle chorowały – tam wiele tysięcy ludzi przebywa w jednym miejscu, więc łatwo o infekcję. Dzień pracowały na polu przy truskawkach. „Gospodyni była dobra. Zapłaciła nam więcej niż powinna, ale powiedziała, że za wolno pracujemy, więc nas nie może zatrzymać”. Potem przez kilka godzin segregowały pocztę, ale gdy zorientowały się, że nikt z zatrudnionych Ukraińców jeszcze nie zobaczył żadnych pieniędzy. zrezygnowały. Bały się, że zostaną oszukane.

26 kwietnia dostały przestronny pokój w cichym domu w Otrębusach pod Warszawą. Gospodarze pomagają im znaleźć dorywcze prace u sąsiadów, by mogły sobie dorobić.

Pod koniec kwietnia Walia dostała smsa. Ojciec napisał, że żyją.

Pytam, co zrobiła z radości. „Płakałaś? Skakałaś? Krzyczałaś?”

„Cieszyłam się” – wzrusza ramionami.

Ojciec dał znać dopiero wtedy, bo wcześniej ukrywali się w piwnicy - bombardowania były zbyt silne. Napisał, że jest ranny w nogę, że kiepsko z jej leczeniem i mogą mu ją amputować, jeśli wda się zakażenie. O tym, że babcia ma sparaliżowaną lewą stronę ciała Walia dowiedziała się dopiero 9 maja. I to od sąsiadów z Mariupola. Do 10 maja rozmawiała z rodziną tylko trzy razy. „Dali im jakąś rosyjską kartę, w której za każdym razem zmienia się numer, więc ja nie mogę do nich zadzwonić. Nie można też gadać o wojnie itp. rzeczach przez telefon - podsłuchują”.

Więc Walia też nie zadaje niepotrzebnych pytań.

Ukraińskie numery właściwie nie działają w Mariupolu. „Uchodźca z tego miasta, który do nas właśnie trafił mówił mi wczoraj, że u niego na dziewiątym piętrze bloku łapali ukraiński zasięg. Ludzie z całego miasta przyjeżdżali na to piętro, by porozmawiać z bliskimi” – opisuje Rusłana, wolontariuszka, która rejestruje uchodźców w centrum recepcyjnym na ul. Modlińskiej w Warszawie.

Walia wie jedynie, że jej rodzina – jak wiele innych - trafiła do obozu filtracyjnego w Wołodarsku – ok. 30 km od Mariupola. Nie znajduję go na mapie. „To jakaś malutka wieś. Nasi uchodźcy z Mariupola też tam trafiali” mówi Rusłana. Wiadomo, co w takich miejscach robią Rosjanie: przesłuchania, sprawdzanie telefonów, smsów, badanie kontaktów, sprawdzanie czy są ślady używania broni, tatuaże, itd. Domyśla się, że jej rodzina mieszka teraz w domu babci lub dziadka. „Nie wiem, co się stało z moją matką”, dodaje. Córką Saszą cały czas zajmuje się ojciec Walii. Ona sama obawia się, że jej były mąż dotrze do dziecka przed nią.

Jak tylko się dowiedziała, że żyją, chciała jechać do Rosji. Pośrednictwo przemytnika, który ją tam dostarczy za 500 dolarów odradzili jej znajomi Ukraińcy. Próbowała uzyskać pomoc przez Polski Czerwony Krzyż. Jego pracownicy wysłuchali ją i odmówili pomocy. „My nie zajmujemy się łączeniem rodzin, tylko pomagamy w ich odnajdywaniu” – tłumaczy nam Małgorzata Kruszewska z centrali PCK.

11 maja, z 900 zł w kieszeni Walia ruszyła do Kaliningradu. Stamtąd chciała się dostać do Rostowa nad Donem („Pewno ze dwa dni autobusem”). A stamtąd już blisko do Mariupola.

Taki był plan.

W nocy najpierw autobus rejsowy do Kaliningradu zostawił ją na granicy. Polacy nie chcieli jej przepuścić - nie miała paszportu, tylko dowód osobisty. Płakała, prosiła. Zadzwonili gdzieś wyżej. Przepuścili. Ale potem zatrzymali ją Rosjanie. „Dzwonili już po milicję, grozili mi, że mnie ukarzą grzywną i posadzą za próbę przejścia granicy bez właściwych dokumentów. Znów zaczęłam płakać, prosiłam ich. Wypuścili” - dzień później opisuje mi to z zaskakującym uśmiechem na twarzy.

Ale wtedy wcale jej nie było do śmiechu. Wladyslawa Taranec wspierała ją tej nocy przez telefon. „Walia była tak roztrzęsiona, że nie mogłam dobrze zrozumieć, co mówi”, wspomina.

12 maja zmęczona dziewczyna wróciła do Warszawy. Przez zupełny przypadek (i z pomocą autora tego tekstu) przy Dworcu Centralnym spotkała Laryssę i Dianę – dwie mariupolianki, które niedawno uciekły z miasta w kawalkadzie 500-600 aut.

Ta druga pracowała w ATB – tym samym sklepie, co Walia. Znały się z widzenia, miały wspólną znajomą. Ostatni raz widziały się 20 lub 21 lutego – w dniu, w którym Walia trafiła do szpitala.

„Save Mariupol! Save Azovstal!”

W ambasadzie Federacji Rosyjskiej powiedzieli Walii, że z ukraińskim paszportem nie wjedzie do Mariupola. Że jeśli chce zobaczyć córkę, to musi się ubiegać o status „uchodźcy”. W Rosji. Wtedy w ciągu 3-4 dni w Warszawie dostanie tymczasowy rosyjski paszport. Walia zdecydowała się to zrobić – inaczej nie miałaby szans na wjazd do Mariupola. „Gdyby nie moja córka, to bym tam nie jechała” – podkreśla. Babcia, dziadek i ojciec nie chcą uciekać na Zachód.

Włada nie wraca, choć ma tam rodziców i męża najpierw w Azovstali, a teraz w rosyjskiej niewoli. „Na każdym podwórku, w każdym ogródku płytko zakopani są ludzie zabici przez Rosjan. A oni sobie wczoraj (9 maja -red.) zrobili tam paradę zwycięstwa. I krzyczeli „Hurra! Huraaa!” - tłumaczy oburzona.

Z mężem miała sporadyczny kontakt, póki Azowstal się nie poddała. Mówił, że żyje. I że jest strasznie.

„Pozostało mi tylko mieć nadzieję, że wszystko będzie w porządku.”

W niedzielę 15 maja Walia i Włada pojechały na demonstrację wsparcia dla uwięzionych w Azovstali. Kilkaset Ukrainek, głównie młodych pod pomnikiem Mickiewicza w Krakowie śpiewało „Stefanię” - utwór, który wygrał Eurowizję; „Czerwoną Kalinę” - nieformalny ukraiński hymn. Skandowały „Save Mariupol! Save Azovstal!”

View post on Twitter

16 maja Rosjanie wywieźli z Azovstali do swoich placówek kilkuset rannych żołnierzy ukraińskich. Kilka dni później nastąpiła ostateczna kapitulacja obrońców miasta.

;
Krzysztof Boczek

Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.

Komentarze