Podatek od dóbr luksusowych - jachtów, prywatnych odrzutowców, ale też drogich zegarków i biżuterii - budzi opór, a jego zwolenników oskarża się o komunizm. Tymczasem wprowadzanie takich podatków popiera wielu wolnorynkowych ekonomistów. Mają dobre powody
Jakiś czas temu polski ekonomista Michał Brzeziński zasugerował, że luksusowa konsumpcja – jak kupowanie zegarków za 1,4 miliona złotych – powinna być wysoko opodatkowana. W mediach społecznościowych wylała się na niego fala krytyki. Uznano ten pomysł za niepotrzebne zaglądanie ludziom do portfela, przejaw zawiści, a nawet komunizmu.
Jednak podatki od luksusu są pomysłem jak najbardziej kapitalistycznym, który popiera wielu wolnorynkowych ekonomistów.
Stosują go też niektóre kapitalistyczne kraje i organizacje. Na przykład w 2022 roku Kanada wprowadziła podatek od luksusu na samoloty i samochody kosztujące powyżej 100 tysięcy dolarów oraz statki powyżej 250 tysięcy dolarów. W 1991 roku na dwa lata podobne rozwiązanie wprowadziły Stany Zjednoczone, ale do aut, samolotów i statków dodały jeszcze biżuterię. A skoro już o USA mowa, podatek od luksusu od lat stosują niektóre z tamtejszych organizacji sportowych, na przykład NBA, najsłynniejsza liga koszykarska na świecie. Zespoły tej ligi muszą płacić dodatkowo za przekroczenie budżetu na pensje dla zawodników.
Jeśli chodzi o poparcie ekonomistów, to do jednych z najbardziej konsekwentnych i znanych zwolenników tego rozwiązania należy Robert H. Frank z Cornell University.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Będziemy rozbrajać mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I pisać o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Przede wszystkim Frank zauważa, że wiele dóbr luksusowych to dobra pozycyjne. Chodzi o takie towary, których wartość polega nie na nich samych, ale na tym, że pozwalają nam zamanifestować pozycję społeczną. Pewne rzeczy są drogie, ponieważ konsument czuje wyraźną różnicę w ich działaniu, ale są też takie przypadki, gdy płaci się nie za funkcję czy użyteczność danej rzeczy, ale status symboliczny, który za sobą niesie – to właśnie dobra pozycyjne.
W książce „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” napisanej przez Franka i innego ekonomistę, Philipa Cooka, jako przykłady dóbr pozycyjnych pojawiają się między innymi drogie zegarki, ale też niektóre pióra, walizki, zapalniczki, strzelby czy obrazy. Samochody, łodzie czy prywatne odrzutowce opodatkowane przez Kanadę też można do nich zaliczyć, tak samo, jak część posiadłości.
Frank i Cook zauważają, że względny charakter dóbr pozycyjnych – czyli to, że ich wartość wynika z tego, że są droższe od innych dóbr – prowadzi do rozjechania się wartości indywidualnej i społecznej. Prowadzi bowiem do „pozycyjnego wyścigu zbrojeń”.
Czy luksusowa konsumpcja – jak kupowanie zegarków za 1,4 miliona złotych – powinna być wysoko opodatkowana? Przeciwnicy tego podatku uważają, że to przejaw myślenia komunistycznego
Stworzony zgodnie z międzynarodowymi zasadami weryfikacji faktów.
Jak piszą Frank i Cook: „Jeśli jedna z osób poszukujących pracy kupuje droższy garnitur, sprawia – nawet jeśli nie było to jej zamiarem – że garnitur jej konkurenta wydaje się mniej atrakcyjny”. Czytaj: wywiera na niej presję społeczną, by ta kupiła jeszcze droższy garnitur. Innymi słowy, pozycyjny wyścig zbrojeń skłania ludzi, by licytowali się między sobą na dobra luksusowe.
Ostatecznie i tak ktoś będzie miał droższy garnitur, bez znaczenia, czy będzie to różnica między garniturem za dwa tysiące dolarów i garniturem za tysiąc dolarów, czy może między garniturem za dwadzieścia tysięcy dolarów a garniturem za dziewiętnaście tysięcy dolarów. Z perspektywy społecznej byłoby jednak lepiej, gdyby licytacja skończyła się jak najszybciej i nie prowadziła do wydawania mnóstwa pieniędzy na dobra, których użyteczność jest czysto względna, a które wprowadzają marnotrawne wzorce konsumpcyjne.
Jak zauważają Frank i Cook, problem polega na tym, że indywidualni konsumenci nie uwzględniają tego, jak ich decyzje wpływają na trendy konsumenckie, bo i dlaczego mieliby to robić? W efekcie dochodzi do wspominanego rozjazdu między tym, co dobre dla społeczeństwa, a co dobre dla jednostki. Co gorsza, nawet osoby niezainteresowane udziałem w tym wyścigu zbrojeń mogą czuć się niejako przymuszone, by do niego dołączyć:
„Nawet ci konsumenci, którzy nie są bezpośrednio zainteresowani porównywaniem swoich dóbr z innymi, muszą w wielu przypadkach brać tego typu porównania pod uwagę. Szczególnie osoby dbające o to, jak pozostali członkowie społeczeństwa myślą o ich umiejętnościach. Nie jest łatwo dostrzec cechy takie, jak inteligencja czy produktywność, a ludzie poszukujący pracy mają wiele do stracenia, jeśli rekruterzy nie ocenią ich wystarczająco wysoko pod tymi względami. Dlatego są zainteresowani konsumpcją względną, ponieważ na konkurencyjnym rynku istnieje pozytywna korelacja między umiejętnościami a zarobkami oraz między zarobkami a zauważalnymi dobrami konsumpcyjnymi, jak ubrania, samochody czy domy. Osoba pracująca w bankowości inwestycyjnej nie powinna nosić poliestrowego garnituru, kiedy spotyka klienta po raz pierwszy”.
Zdaniem Franka i Cooka dobra pozycyjne mają jeszcze jedną cechę. Przez to, że ich wartość jest względna, podniesienie ich ceny przez wprowadzenie dodatkowego podatku wcale nie musi być dotkliwe dla konsumentów.
Przypuśćmy, że po nałożeniu dodatkowego podatku na luksusowy zegarek jego cena wzrasta z 1,4 do 1,7 miliarda złotych. Dla potencjalnego nabywcy od początku wartość tego zegarka zasadzała się w dużej mierze na tym, że niewiele osób może sobie na niego pozwolić, a skoro podwyżka ceny zwiększa jego ekskluzywność, to zwiększa też jego atrakcyjność i potencjalną satysfakcję z zakupu. Ewentualnie może dojść do sytuacji, gdy te dodatkowe 300 milionów złotych to już za wiele dla takiej osoby i musi się ona zadowolić trochę tańszym zegarkiem, którego cena też podskoczyła ze względu na nowy podatek. Ale ponieważ podwyżka ceny dotyczy wszystkich klientów, to najprawdopodobniej wiele osób, które wcześniej było stać na ten odrobinę tańszy zegarek, musi się z kolei zadowolić jeszcze tańszym zamiennikiem.
Innymi słowy, wynik wyścigu zbrojeń nadal będzie mniej więcej taki sam.
Frank i Cook tłumaczą ten mechanizm na przykładzie mężczyzny, który chce się „wykazać”, kupując pierścionek zaręczynowy z drogim diamentem. W tym wypadku chodzi nie tylko o zamanifestowanie swojej pozycji społecznej, ale także swojego „oddania”.
„Z perspektywy gospodarki jako całości byłoby lepiej, gdyby istniał, powiedzmy, 25 proc. podatek konsumpcyjny na takie towary. Cena diamentu wartego obecnie 5,6 tys. dolarów wzrosłaby po opodatkowaniu do 7 tys. Kupując mniejszy diament, młody człowiek ponosiłby taki sam trud ekonomiczny jak wcześniej, a ponieważ to właśnie ten trud jest podstawową funkcją zakupu pierścionka, podatek nie przeszkodziłby młodzieńcowi w realizacji zamierzonego celu. Jego narzeczona także nie poniosłaby żadnej straty. Po wprowadzeniu podatku każdy kupowałby mniejsze diamenty, więc mniejszy kamień zapewniałby taką samą satysfakcję jak kiedyś większy. Po stronie zalet należałoby zapisać to, że państwo zdobyłoby dodatkowe 1,4 tys. dolarów na wydatki. Jedynym przegranym takiej sytuacji byłby De Beers, kartel z RPA, który odnotowałby spadek wartości swoich diamentów” – piszą Frank i Cook.
Kiedy mówimy o takich podatkach na pojedynczych przykładach, umyka jeszcze jedna zaleta tego rozwiązania. Ludzie, których na to stać, zazwyczaj nie konsumują jednego dobra luksusowego, tylko wiele. Jeśli z powodu podatków wzrośnie cena wszystkich tego typu towarów, to nawet zamożni konsumenci będą musieli zrezygnować z części z nich (znowu, bez większej straty, bo inni też będą musieli z nich zrezygnować). A przez to obniżą swoją ogólną konsumpcję. Co byłoby doskonałą wiadomością dla środowiska.
Wedle obliczeń Oxfam, najbogatszy jeden procent ludności świata emituje około 30 razy więcej CO2 niż najbiedniejsze 50 procent oraz 175 razy więcej niż najbiedniejsze 10 procent.
Te dysproporcje stają się jeszcze bardziej rażące, gdy mówimy o garstce miliarderów. Wedle jednego z ostatnich badań 125 miliarderów odpowiada w ciągu roku za takie same emisje ,co cała Francja w tym samym okresie, aczkolwiek trzeba zaznaczyć, że w tym przypadku brano pod uwagę nie ich indywidualne emisje, ale konsekwencje inwestycji tych miliarderów w branżę paliwową.
Nawet gdy spojrzymy na ślad węglowy wynikający z indywidualnej konsumpcji miliarderów, jest on bardzo duży. Kiedy portal „The Conversation” próbował obliczyć, ile dwutlenku węgla emitują oni ze względu na swój styl życia – jachty, prywatne odrzutowce, ogromne posiadłości – to otrzymał wynik ponad ośmiu tysięcy ton rocznie na osobę. Średnia dla całej ludzkości wynosi około pięciu ton rocznie. Różnica jest kolosalna.
Miliarderów jest stosunkowo mało, więc ich olbrzymie indywidualne emisje stanowią niewielką cząstkę emisji całego globu. Nawet drastyczne zredukowanie śladu węglowego najbogatszych osób na świecie nie zapobiegnie dalszemu ocieplaniu się klimatu. Nie możemy jednak zapominać o tym, że emisje miliarderów mają też znaczenie społeczne.
Kiedy Francja próbowała podnieść podatek na paliwo, kierując się względami środowiskowymi, wywołało to pamiętne protesty żółtych kamizelek. Część ich uczestników zwracała uwagę na to, że to niesprawiedliwe, iż ciężar walki z globalnym ociepleniem zrzuca się głównie na barki osób mniej zamożnych, podczas gdy najbogatsi i ich firmy nie ponoszą żadnych realnych wyrzeczeń. „Mamy poczucie, że obrano nas za cel zamiast linii lotniczych i żeglugowych, zamiast firm, które zanieczyszczają więcej, a nie płacą podatków” – tłumaczyła „Guardianowi” Marie Lemoine, sześćdziesięciodwuletnia nauczycielka z Provins.
Dlatego coraz częściej mówi się o tym, że podatek od luksusu powinien zostać włączony do repertuaru naszych polityk klimatycznych.
Argumentuje za tym między innymi Philippe Benoit z Columbia University. Jak pisze, taki podatek mógłby obejmować „towary, które są luksusowe i generują duże emisje, jak luksusowe samochody sportowe”, a jego zaleta polegałaby na tym, że „jest progresywny, ponieważ płaciłyby go tylko osoby zamożne”.
Kontekst klimatyczny uwidacznia też, że podatek od luksusu jest stosunkowo umiarkowanym rozwiązaniem. Radykalnym środkiem byłoby bowiem w tym przypadku po prostu zakazanie pewnych dóbr – jak superjachty – lub znaczące opodatkowanie majątków miliarderów.
W praktyce zastosowanie takiego podatku wymagałoby oczywiście udzielenia odpowiedzi na wiele szczegółowych kwestii. Na przykład, jakie konkretne towary i jaką stawką powinny być opodatkowane. Każda decyzja będzie do pewnego stopnia arbitralna, ale nie różni się to niczym szczególnym w porównaniu z tymi podatkami, które obowiązują obecnie, także w Polsce. Już teraz, ze względu na różne stawki VAT i akcyzę, nakładamy odmienne stawki podatkowe na wybrane dobra.
Optymalnym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie takiego podatku w jak największej liczbie krajów, by minimalizować ryzyko, że osoby zamożne będą po prostu kupowały dobra luksusowe tam, gdzie jest to najtańsze. I to też nie jest nowy problem – wystarczy wspomnieć o korporacjach, które rejestrują swoje siedziby w krajach o niskich stawkach podatkowych. Ale w ostatnich latach widać coraz większą chęć do tego, by walczyć z podobnymi praktykami i zacząć koordynować pewne działania globalnie. Najdobitniejszym przykładem tej zmiany jest forsowany przez administrację Joe Bidena projekt minimalnej 15 proc stawki podatkowej (takiej, poniżej której nie można zejść) dla korporacji. Pomysł jeszcze kilka lat temu wydawał się mało realny, ale udało się osiągnąć międzynarodowe porozumienie w tej sprawie – podpisało się pod nim 136 krajów.
Być może jest więc też szansa na międzynarodowe porozumienie w sprawie podatku od niektórych dóbr luksusowych. Z pewnością sam pomysł takiego podatku jest z gatunku tych, których – szczególnie w dobie kryzysu klimatycznego – nie można zbyć machnięciem ręki.
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Komentarze