Referendum zjednoczeniowe w Irlandii może odbyć się przed rokiem 2030 – zapowiedziała szefowa partii Sinn Féin Mary-Lou McDonald. Czy zjednoczenie Irlandii jest politycznie możliwe? I czy życie na irlandzkiej wyspie po zjednoczeniu będzie lepsze?
Od roku 1922, po zakończeniu wojny o niepodległość z Brytyjczykami, Irlandia jest podzielona. Traktat kończący wojnę stanowił, że sześć spośród trzydziestu dwóch hrabstw pozostanie częścią Zjednoczonego Królestwa. Owych sześć hrabstw utworzyło Północną Irlandię, której ludność podzielona była według wyznania. Katolicy i protestanci.
Protestanci, określani również jako lojalisci dzięki swej lojalności względem brytyjskiej Korony, stanowili większość w proporcji 2 :1. Są oni potomkami szkockich prezbiterian osiedlanych na północy począwszy od roku 1609, na miejscu katolików. Od wieków katolicy nie mieli dostępu do urzędów publicznych Pozbawiono ich prawa głosu. Nie przyjmowano ich do policji ani do administracji rządowej. Byli obywatelami drugiej klasy. Dla nich dostępne były jedynie podrzędne stanowiska.
Do lat 60. ubiegłego wieku katolicy domagali się praw obywatelskich demonstrując na ulicach. Odpowiedzią były ataki protestanckich lojalistów wymierzone w kościoły i szkoły. Co z kolei wywołało reakcję: powstała tzw. Prowizoryczna IRA (Irlandzka Armia Republikańska), mająca chronić katolików. Był to początek trzydziestoletniej wojny na wyniszczenie: z jednej strony IRA, a z drugiej protestanckie milicje wspierane przez armię brytyjską.
Wojna ta, trwająca od roku 1968 do 1998, znana jest pod nazwą „Troubles”. Zginęło w nim dwa tysiące ludzi, a nienawiść wzmagała się coraz bardziej. W tych dramatycznych okolicznościach jedna partia konsekwentnie domagała się zjednoczenia: to Sinn Féin (po irlandzku My Sami), polityczne ramię Irlandzkiej Armii Republikańskiej.
Irlandczycy z południa przez większość tego czasu wyraźnie się od niej dystansowali. Przyczyny były dwie: postrzegano ją jako organizację terrorystyczną która nadto odważyła się żądać ograniczenia wpływów brytyjskich. Ponadto pod koniec XX wieku Republika Irlandii robiła co w jej mocy, aby nie drażnić swojego najważniejszego partnera gospodarczego. W rezultacie, w latach 1971-1991, politycy Sinn Féin nie mogli pojawiać się w radio ani telewizji.
Upłynęło trzydzieści lat i obecnie Sinn Féin jest największą partią w Irlandii Północnej i współtworzy tamtejszy rząd. Powolny ale stabilny wzrost znaczenia tej partii jest przede wszystkim skutkiem Porozumienia Wielkopiątkowego z roku 1998, które przyniosło Północy upragniony pokój. IRA została rozwiązana, a Sinn Féin stopniowo nabrała patyny szacowności. W końcu jej wiceprzewodnicząca, Michelle O’Neill (na zdjęciu z lewej, obok przewodniczącej partii Sinn Féin Mary Lou McDonald), została szefową rządu prowincji.
Po raz pierwszy w historii Północnej Irlandii najwyższe stanowisko objęła osoba z partii stawiającej sobie jako cel zakończenie panowania brytyjskiego.
W Republice natomiast Sinn Féin zagospodarowała nastroje rozczarowania po załamaniu się Celtyckiego Tygrysa i dekadzie drakońskich oszczędności. Jest obecnie najsilniejszą partią opozycyjną na Południu i większość komentatorów przewiduje jej zwycięstwo w przyszłorocznych wyborach powszechnych. Skłoniło to stojącą na czele partii Mary-Lou McDonald do nieco optymistycznej deklaracji, że referendum zjednoczeniowe zostanie przeprowadzone jeszcze przed rokiem 2030. I tak to, co poprzednio nie mogło zostać głośno wypowiedziane, stało się politycznie możliwe. Nawet centroprawicowy premier Irlandii Leo Varadkar zdobył się na stwierdzenie, że „Irlandia jest na drodze do zjednoczenia”.
Moim natomiast zdaniem, a jestem synem bojownika IRA, który brał udział w kampaniach lat 50. i 70., deklaracje te znaczą mniej, niż wydają się zapowiadać.
Wyobraźmy sobie, że jest rok 2030. Referendum, czyli „głosowanie o granicy”, wymagałoby udziału wyborców mieszkających po obu stronach ledwo zauważalnej granicy oddzielającej Republikę od Północy. Przy czym „za” musiałoby opowiedzieć się co najmniej 60 proc. Czy możemy obiecać, że życie na irlandzkiej wyspie po zjednoczeniu będzie zdecydowanie lepsze?
Tu nie obala się żadnego muru, ani nie wychodzi z komunizmu. Granica już wcześniej była praktycznie niedostrzegalna, a przekraczanie jej nie stanowiło problemu. Nawet w latach 70. i 80., najgorszych latach Troubles , kiedy wyznaczały ją zasieki, strzegły patrole, a nad głowami krążyły brytyjskie helikoptery – nawet wtedy ludzie regularnie ją przekraczali. My jeździliśmy do Belfastu po tańszy alkohol, a oni przyjeżdżali do nas na urlopy, uciekając przed bombami i strzelaniną.
Wszyscy zgadzają się, że jako symbol – zjednoczona Irlandia jest ponad wszystkim.
Ale w kwestiach praktycznych? Czy odrodzi się język irlandzki i czy stanie się językiem używanym na co dzień? Nic podobnego. Polacy często wydają się zaskoczeni odkrywając, że to nie angielski jest językiem rodzimym Irlandii. Język irlandzki, Gaeigle, jest od angielskiego równie odległy jak polski. Jest koszmarnie trudny, ale daje dostęp do bogatej literatury. Jest moim pierwszym językiem i z bólem zmuszony jestem przyznać, że spośród pięciu milionów mieszkańców Republiki zaledwie trzydzieści tysięcy używa go na co dzień.
Ktoś powinien wytłumaczyć Mary-Lou McDonald, że do roku 2030 język irlandzki, który już jest na kroplówce, będzie potrzebował jedynie ostatniego namaszczenia – ku zadowoleniu protestanckich lojalistów.
Aktualnie 43 proc. spośród 1,9 miliona mieszkańców Północnej Irlandii uważa siebie za lojalnych poddanych Korony. W lutym odbyło się w Belfaście pierwsze posiedzenie rządu utworzonego przez obie strony. Pierwsze od roku 2022, gdy opuścili go protestanccy unioniści. Nie byli gotowi na współrządzenie z katolickimi nacjonalistami. A także nie aprobowali aborcji. Ani mniejszości. Nie lubią gejów i lesbijek oraz ludzi o dziwnie brzmiących nazwiskach, którzy przybywają z krajów globalnego Południa. Nie lubią języka irlandzkiego. Dla nich Genesis nie jest nazwą kapeli rockowej, ale dokumentem historycznym.
Brzmi znajomo? Czarnek, Kaczyński i Duda czuliby się jak w domu w protestanckiej dzielnicy Belfastu.
Cały świat słyszał o IRA, ale protestanci mają swoje własne prywatne armie: Stowarzyszenie Obrony Ulsteru (UDA) oraz Ochotnicze Siły Ulsteru (UVF). Obie organizacje są w stanie swego rodzaju „uśpienia”, ale ich łacińskie motto nie zmieniło się i głosi: „Któż nas rozdzieli?”. Wznowienie aktywności protestanckich milicji to tylko jedno z wielu wyzwań stojących przed zjednoczoną Irlandią.
Można zapytać, jak irlandzka armia, w liczbie 7 tysięcy żołnierzy, poradziłaby sobie z tysiącami gotowych na wszystko milicjantów protestanckich, dla których zjednoczenie to biblijna plaga zesłana na ich rodziny. Marzenie o zjednoczeniu bardzo szybko może przekształcić się w krwawy koszmar.
Perspektywy ekonomiczne także nie przedstawiają się optymistycznie. Republika pogrążona jest w kryzysie bezdomności. Prezydent Michael D. Higgins określił to jako „katastrofę”, a Rory Hearne, profesorka na Uniwersytecie Maynooth, szacuje, że ponad 23 tysięcy osób dotkniętych jest bezdomnością. To blisko dwukrotnie więcej niż podają oficjalne statystyki.
Hearne idzie jeszcze dalej: „Uwzględniając ukrytą bezdomność, otrzymamy bliższą rzeczywistości liczbę niemalże 75 tysięcy osób, niemal sześć razy większą niż oficjalne dane”. Dane te okazały się wodą na młyn skrajnej prawicy, która wykorzystała je do atakowania azylantów i imigrantów pod hasłem „Irlandia jest przepełniona”. W roku 2023 przybyło do Irlandii 141 tys. imigrantów, o 31 proc. niż w roku poprzednim, zdecydowanie ponad możliwości mojego niewielkiego kraju.
Centroprawicowy rząd nie jest gotów finansować budowy nowych domów. Wchodzi natomiast w układy z prywatnymi inwestorami. Przygląda się temu wielu ludzi z Północy i docenia tamtejsze rozwiązania socjalne.
Republika nie jest również dobrze przygotowana do absorpcji blisko dwumilionowej populacji Północy. Budżet Zjednoczonego Królestwa subsydiuje sześć hrabstw kwotą dziesięciu miliardów funtów. Mieszkańcy Północnej Irlandii korzystają z brytyjskiej bezpłatnej publicznej służby zdrowia. Dziennik „The Belfast Telegraph” doniósł niedawno, że około 50 proc. ankietowanych byłoby skłonnych opowiedzieć się za zjednoczeniem, gdyby Republika Irlandii przyjęła podobny system. Nic jednak na to nie wskazuje.
W rankingu Health Consumer Powerhouse z roku 2017 Irlandia znalazła się wśród trzech krajów europejskich o najgorszej dostępności usług zdrowotnych. Autorzy rankingu stwierdzili, że nawet gdyby okres oczekiwania na wizytę o specjalisty skrócił się do docelowych 18 miesięcy, to sytuacja w Irlandii pod tym względem byłaby najgorsza w Europie.
Szpitale działają na granicy swoich możliwości. Ci, których na to stać, mogą skorzystać z usług prywatnych, przeskakując w ten sposób kolejkę. To oczywiście niemało kosztuje. Wizyta u lekarza pierwszego kontaktu to 50 euro plus kosztu leków.
Sinn Féin, niegdyś posługująca się ideologią marksistowską, obecnie stara się trafić do wyborców z klasy średniej sugerując, że system ekonomiczny Republiki pozostanie bez zmian. Co więcej – zostanie rozciągnięty na Północ. A przecież już obecnie wydatki publiczne Irlandii są najniższe w Europie, infrastruktura jest niedoinwestowana, a budżet domyka się dzięki podatkom płaconym przez międzynarodowe korporacje, które przyciągają korzystne warunki działania. Czy naprawdę tego pragnie Północ?
Wreszcie Brexit. Zjednoczenie powtórnie wprowadziłoby Północ do Europy. Jednak pomimo chaosu, jaki Boris Johnson i jego konserwatyści sprowadzili na Zjednoczone Królestwo oraz wcześniejszych oszczędności narzuconych przez Davida Camerona, badanie opinii publicznej przeprowadzone w roku 2023 na zlecenie „The Belfast Telegraph” pokazało, że jedynie 39 proc. ankietowanych mieszkańców Północy było za zjednoczeniem, a 49 proc. pragnęło pozostać w Zjednoczonym Królestwie.
Pomimo Brexitu, Północ pogrążona jest w niepewności. Mary-Lou McDonald może mieć rację przewidując referendum przed rokiem 2030. Ale upragnione zjednoczenie, cel tak wielu Republikanów, może pozostać marzeniem jeszcze na wiele lat.
Tłum. Adam Lutogniewski
Komentarze