Nie ma chyba w Polsce równie znanej rośliny zza rogu. Ani okrytej równie złą sławą. Bo kto choć raz zetknie się z pokrzywą, ten na zawsze ją zapamięta. I będzie jej potem unikać jak ognia. Bo kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha, a dotyk pokrzywy pali jak cholera.
Pokrzywy nie dają o sobie zapomnieć. Szczególnie teraz, latem, w miastach, gdzie karmione azotem ze spalin niczym sterydami, porastają dziko co drugie poletko. Im bardziej zapuszczone i zapomniane, tym lepiej.
Bo pokrzywy, jak pisze Urszula Zajączkowska, lubią żyć pośród wyrzutków – w „wymiętoszonych miastem kotłowiskach chwastów i moczu”, gdzieś na marginesach przyjętej estetyki i polityki miejskiej. Tam, gdzie równo przystrzyżone trawniki, grzeczne ogródki i czyste podwórka wyraźnie w prozie Bruno Schulza „pochmurnieją, stają się opryskliwe i niedbałe, zapuszczają się dziko i niechlujnie, srożą pokrzywami (…) i wpadają w (…) paroksyzm szaleństwa, wybuch wściekłości, cyniczny bezwstyd i rozpustę. (…) dziką, żarliwą, fanatyczną wegetację, wystrzelającą tanią i lichą zieleniną, trującą, zjadliwą i pasożytniczą”.
Te schulzowskie „Armie pokrzyw” wystarczy jednak wysuszyć, żeby z gromowładnych chwastów zmieniły się w poczciwą i grzeczną herbatkę ziołową. Moczopędną i przeciwzapalną, zupełnie wygotowaną z całego zaczepnego animuszu żywej rośliny. Pokrzywy parzącej. Pokrzywy zwyczajnej. Pokrzywy pospolitej. Urtica dioica L. Do kupienia i na osiedlowej poczcie i w aptece na rogu. Zawsze na przecenie. Bo surowiec rośnie pod każdym domem. W wolnym dostępie.
Wystarczy wyjść pod klatkę w grubych rękawicach i z parą nożyczek kuchennych, a potem opłukać liście pokrzywy we wrzątku, posiekać je i zaparzyć. Albo wysuszyć w piekarniku w 50 stopniach i zamknąć w szczelnym słoju i schować z tyłu ciemnej szafki, żeby starczyły na dłużej. Jak bezimienne ziółka w domach naszych babć – zapomniane protoplastki organicznych, importowanych pokrzyw liofilizowanych z internetu w minimalistycznych, pozornie biodegradowalnych opakowaniach. Za dwadzieścia złotych od pięćdziesięciu gram.
Kapitalizm robi z ludźmi dziwne rzeczy. I z roślinami też. Jak dowiaduję się z „Patyków i Badyli” Zajączkowskiej, pokrzywy parzą nas, bo regularnie, od wieków je zrywamy, tępimy i wykorzystujemy. A one, jak każdy normalny człowiek, w reakcji na atak się jeżą. I coraz gęściej pokrywają się kłującymi włoskami. „Ostrymi jak koci pazur”, tłumaczy Zajączkowska. Pełnymi piekącego, uczulającego kwasu mrówkowego i histaminy, które pod grubiańskim dotykiem ludzkich palców rozlewają się na skórę i parzą.
W reakcji ciało produkuje bąble, a pokrzywa – na wszelki wypadek – jeszcze więcej włosków. I tak w kółko. Tym częściej, im częściej je zrywamy, łamiemy, niszczymy, kosimy i zjadamy.
A tak się składa, że ludzkość wykorzystuje pokrzywy przynajmniej od epoki brązu. To z ich włóknistych łodyg utkano pierwsze ubrania, liny oraz sieci, które ułatwiły naszemu gatunkowi najpierw przetrwanie, a potem rozwój. I rozbój. Nieustanną, ślepą ekspansję – wynaturzoną, przepoczwarzoną, przepokrzywioną karykaturę ekspansji pokrzyw.
Choć te akurat na ludzkim pędzie do władzy skorzystały. Ślepe na niedobory, sankcje oraz wojny, spragnione ludzkiego moczu i głodne końskich dawek azotu z obór, spalin i bomb, rozsiały się po całym świecie, niesione na ubraniach i w torbach migrantów, misjonarzy, lekarzy, marynarzy, żołnierzy. Aż, ramię w ramię z ludźmi, rozpanoszyły się na całym globie. Jako męczące chwasty. Cenne lekarstwa. Tani materiał na mundury – najpierw wojsk Napoleona, a potem Hitlera.
Według słownika roślin w wierzeniach ludowych Adama Fishera, na polskich i ukraińskich wsiach leczono pokrzywami niepłodność, przeziębienia, paraliż, ból zębów, kolki, opuchliznę, krnąbrność i nieposłuszeństwo. I u ludzi, i u zwierząt. W każdym wieku.
Poza tym myto nimi włosy i wyparzano podkowy. Okadzano nimi domy i obejścia podczas burzy, bo „diabelskie ziele” miało odstraszać pioruny oraz czarownice. W noc świętojańską układano pokrzywy na parapetach, „żeby wiedźma sobie oczy pokłuła” i zostawiła ludzi w spokoju, oraz wito z nich wianki, bo kto na świętego Jana „uwije wianek z pokrzywy”, ten „pójdzie za mąż na żniwy”.
W Ropczycach i Tarnobrzegu zwalczano nimi jad żmii. W Rzeszowie palono je jak papierosy. Na prawosławną Wielkanoc, jak pisze Mariia Semenchenko dla Muzeum Historii Polski, malowano nimi pisanki na zielono. A w Zaporożu dodawano je wczesnym latem do większości potraw, szczególnie podczas postu piotrowego, co by skorzystać z magicznych i leczniczych mocy rośliny, zanim ta straci je w połowie lipca na dobre.
I rzeczywiście, dziś wiemy, że pokrzywę najlepiej zbierać i jeść, zanim zakwitnie, bo zużywa na ten proces wiele cennych składników odżywczych.
Przez długi czas mało kto miał na te modne dziś potrawy z pokrzywy ochotę. Bo jak przypomina mi Mateusz Chaberski z Katedry Performatyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, dla naszych rodziców, dziadków i pradziadków nasiona, liście i korzenie pokrzyw miały smak głodu, biedy, wojny oraz traum. Wszystkich tych wspomnień i doświadczeń, które lepiej byłoby zapomnieć. Wyegzorcyzmować. Wyrzucić z ciała.
Ale one, uparcie, nie chcą sobie pójść i tkwią zaklęte pod palcami, w nosach, na językach, czekając na przywołanie, zmartwychwstanie, byle pretekst, rozwodniony, pokrzywi zew.
Jak pisała Joanna Kuciel-Frydryszak w „Chłopkach”:
„Zupy pokrzywowe, na które w internecie można znaleźć dziesiątki przepisów, nie mają (…) wiele wspólnego z wodzianką, na przykład z Małopolski, sprzed stu lat. Te dzisiejsze, na mleku kokosowym lub kostce bulionowej, ze śmietaną i sokiem z cytryny, na fotografiach wyglądają naprawdę smakowicie, a blogerki nie mogą się nachwalić, jak wiele zawierają wartościowych składników, głównie żelazo, dzięki czemu oczyszczają nerki i wzmacniają po długiej zimie. Nie dla wszystkich te powody okazują się wystarczające, by się skusić. (…) Smak głodu – trudno o nim zapomnieć, nigdy się nie zmienia, może się ukryć pod innymi nazwami, ale pozostanie tym samym: niechcianym smakiem biedy, do którego za żadne skarby nie chce się wracać”.
Bo pokrzywy w tej części Europy w ogóle kojarzą się głównie z tym, co wyparte, wstydliwe, tragiczne, niewypowiedziane. Wciąż łatwiej zabronić dziecku łazić w głąb lasu, żeby nie wpadło po pas w parzące pokrzywy, niż wytłumaczyć mu, że te rośliny rosną tam nieprzypadkowo. Karmione azotem na zgliszczach przedwojennej obory i dawnej, brutalnie wysiedlonej ukraińsko-polsko-łemkowskiej wsi. Lepiej, żeby dzieci bały się pokrzyw, niż wspomnień swoich dziadków. Wszechobecnych duchów. Potwornych wyrzutów sumienia zakorzenionych w glebie i innych namacalnych śladów wielopokoleniowych krzywd.
Skoro Instytut Pamięci Narodowej oficjalnie przyznał, że o żadnych siłowych wysiedleniach, ani represjach nie pamięta, to może my też powinnyśmy oddać pokrzywom lokalną historię w posiadanie? Albo to wszystko, razem z tym cholernym zielskiem, tymi wstrętnymi, parzącymi chwastami zaorać i zrobić wreszcie miejsce na nowe? Na grzeczne i kulturalne domki jednorodzinne, pokryte pastelowym tynkiem i prawdziwie polskim sidingiem. Albo na sfinansowane z unijnych pieniędzy, ekologiczne gospodarstwa zielarskie, w których będzie opowiadać się o roli pokrzyw w kulturach rdzennych Amerykanów.
I gdzie posadzi się je na nowo od zera – tym razem z pewnego źródła, z organicznych, importowanych nasion, podlanych bogatą w azot, pokrzywową gnojówką, która pomoże później roślinom – już w formie herbat, nalewek czy pesto – spełnić wyśrubowane normy niemieckich bio-atestów.
Upraw pokrzyw będzie zresztą wokół nas najpewniej coraz więcej. Zespoły badawcze z Indii, Chorwacji, Francji, Norwegii i Włoch oraz Kenii i Stanów Zjednoczonych, prześcigają się w propozycjach stosowania pokrzyw zamiast plastiku, bawełny, sztucznych nawozów czy mięsa w obliczu rosnących niedoborów, wywołanych zmianami klimatu i ludzką, egoistyczną gospodarką.
Oczywiście, gdybyśmy się w międzyczasie aż tak pokrzyw nie wyparły, pewnie zachodni rynek już dawno korzystałby z pokrzywowych udogodnień. A tak trzeba będzie trochę poczekać, zanim po śniadaniu z domieszką bogatego w żelazo białka z pokrzywy, owiniemy się pokrzywowym ręcznikiem i pójdziemy zmyć głowę ulubionym pokrzywowym szamponem w całkowicie biodegradowalnej, pokrzywowej butelce – i nie będzie w tym dla nas nic dziwnego.
Chociaż wtedy nadal – tym razem nie w imię estetyki, a pod pretekstem ekologii i zbiorowego przetrwania – będziemy urządzać pokrzywom to, co Zajączkowska nazywa „regularną rzezią”. I to na masową skalę. Bo jako surowce, pokrzywy nie zyskają dużo więcej praw, niż chwasty i będą zasługiwać na ochronę i troskę tylko do momentu, kiedy będą mogły się człowiekowi przydać. Czyli zanim zakwitną ich męskie i żeńskie kwiaty.
A szkoda, bo kwitną pięknie. Szczególnie te żeńskie – miękkie, białe i puchate, zakończone jak czytam w „Patykach i Badylach”, uroczymi „pędzelkami znamion”, dzięki którym wiatr „przechwytuje z powietrza pyłek” z niewielkich, sztywnych kwiatów męskich z czterema pręcikami. Wtedy pokrzywa „najzwyczajniej związuje nasiona” – maleńkie, jajowate orzeszki – i niczym kot „zwija się w kłębek i idzie spać”. Czasem na dziko, czasem obok człowieka.
Bo, jak pisze Zajączkowska, pokrzywa jak kot „przede wszystkim wymaga od nas elementarnego szacunku i uznania” i jeśli go nie dostanie, „odejdzie”, przeczeka gdzieś indziej, a potem może znowu wróci. A może wcale nie. „Po co miałaby być tam, gdzie nie chce być?”.
Na szczęście dla nich, przypomina Zajączkowska, „pokrzywy i koty dobrze wiedzą”, że w ludzkim świecie lepiej na człowieku za bardzo nie polegać, tylko zadbać o siebie na własną rękę. Bo nigdy nie wiadomo, czy akurat nie staną się w oczach ludzi chwastem albo surowcem. Dzikim, niebezpiecznym zwierzęciem. Trofeum myśliwskim. Atrakcją zoologiczną. Zwierzątkiem domowym. Niebezpieczną bezdomną. Ukochaną sąsiadką. Poczciwym, babcinym ziółkiem. Dumnym znakiem narodowym. Magiczną różdżką. Lekiem na całe zło. Symbolem wypartego. Albo desperackim narzędziem przetrwania.
Wszystkim, byle nie sobą. Wyłącznie dla samych siebie.
Może warto chociaż przestać je wyklinać? I w zamian zacząć okazywać pokrzywom wdzięczność za to, że towarzyszą nam od wieków i nadal, mimo wszystko, pozostają otwarte na współpracę z nami.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Komentarze