0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.plFot. Sławomir Kamińs...

Dość popularne od 15 października stawianie krzyżyka na Jarosławie Kaczyńskim i jego partii okazało się nieco przedwczesne. Procentowy wynik PiS w wyborach do sejmików wojewódzkich okazał się niemal identyczny jak ten z wyborów parlamentarnych. Poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości okazało się zadziwiająco wręcz stabilne, jak na obiektywnie niesprzyjające partii Kaczyńskiego warunki, w których toczyła się kampania wyborcza. PiS udowodnił, że jest dla rządzącej koalicji przeciwnikiem, który wciąż stoi w ringu i to pewnie, na obu nogach.

PiS stawał do tych wyborów niespełna pół roku po tym, jak wyborcy odebrali władzę Zjednoczonej Prawicy. I niespełna 4 miesiące po jej faktycznej utracie. Partia – i jej czołowi politycy – zaliczyła po tym pasmo upokorzeń, z których pierwszym była bolesna przegrana Elżbiety Witek w wyborach wicemarszałka Sejmu. Następnie PiS w ekspresowym tempie stracił jakikolwiek wpływ na media publiczne, nie zdołał uchronić Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika przed pobytem w zakładzie karnym i utratą mandatów, a także został odcięty od możliwości zdalnego sterowania prokuraturą czy służbami po zmianie władzy.

Nowi ministrowie i szefowie najważniejszych państwowych instytucji na wyścigi ujawniają kolejne nadużycia finansowe i nieprawidłowości z okresu rządów PiS. Nie ma właściwie dnia, byśmy nie słyszeli o kolejnych sprzeniewierzonych ogromnych kwotach czy posadach, kontraktach i ogromnych pensjach dla nominatów władzy i przyjaciół królika. Trzy komisje śledcze w Sejmie pracują nad trzema aferami z okresu rządów PiS. Domy czołowych polityków Suwerennej Polski zostały przeszukane w związku z jeszcze jedną wielką aferą – tą Funduszu Sprawiedliwości. W oczach obozu prodemokratycznego miał to być walec – miażdżący także resztki społecznego poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości.

A jednak 7 kwietnia widzieliśmy w sztabie PiS wręcz rozpromienionego Jarosława Kaczyńskiego. Wcale nie wyglądał, jakby rozjechał go walec. Tuż za nim kręcił się zaś żwawo nie kto inny, a Jacek Kurski. Były prezes TVP miał pewien udział w przygotowywaniu kampanii samorządowej. I może być też jedną z kluczowych osób kształtujących kampanię PiS przed wyborami do Parlamentu Europejskiego.

Możemy być już niemal pewni, że kampania ta będzie kontynuowała dotychczasową twardą linię PiS, skierowaną do przekonanych wyborców tej partii i do sympatyków innych formacji prawicowych – przede wszystkim Konfederatów. Będzie to kampania w stylu TVP Kurskiego – z Donaldem Tuskiem jako niemieckim agentem, Zielonym Ładem jako czwartym rozbiorem Polski i straszeniem Platformą jako partią gotową do oddania wschodniej części Polski Moskwie a zachodniej Berlinowi.

Przeczytaj także:

Ale będzie to też zarazem kampania trochę w stylu TV Republiki – z krzykiem o ograniczaniu demokracji w Polsce, o „zawłaszczeniu mediów publicznych” i o siepaczach Adama Bodnara, którzy „niszczą praworządność”. To będzie chór jawnych i niczym nieskrępowanych naśladowców opozycji demokratycznej z pierwszych lat rządów PiS – przejmujących narrację o upadku państwa prawa i konieczności katalogowania kolejnych nadużyć nowej władzy.

„Te wybory to doskonały punkt startowy przed kampanią europejską. Struktury pokazały, że mimo trudniejszej sytuacji są w stanie doskonale się zmobilizować. Jesteśmy gotowi do walki o kolejne zwycięstwo” – zaciera ręce rozmawiając z OKO.press jeden z ważniejszych posłów PiS.

Ten triumfalizm maskuje jednak fakt, że zdecydowanie nie wszystko w tych wyborach się PiS-owi udało. Była przecież taka część kampanii samorządowej Prawa i Sprawiedliwości, która okazała się kompletną porażką. O tym politycy PiS rozmawiać nie chcą.

Wyniki PiS w wielkich miastach były bowiem rozpaczliwie słabe – niemal wszyscy kandydaci na prezydentów z partii Jarosława Kaczyńskiego otrzymali o kilka punktów procentowych mniej niż ich poprzednicy w 2018 roku. Tobiasz Bocheński dostał w Warszawie 23,10 proc. głosów – o 5,4 punktu procentowego mniej niż Patryk Jaki sześć lat temu. Łukasz Kasztelowicz we Wrocławiu otrzymał 19,2 proc. głosów – o 8,3 pkt proc. niż Mirosława Stachowiak-Różecka. Tomasz Rakowski uzyskał w Gdańsku 20,3 proc. głosów – aż o 9,6 pkt proc. mniej niż Kacper Płażyński w 2018 roku.

To straty sięgające 1/3 całego poparcia kandydatów PiS na prezydentów wielkich miast w wyborach 2018 roku.

A zatem gigantyczne jak na warunki polskiej polityki. To tak, jakby PiS zamiast 34,3 proc. głosów dostał w wyborach do sejmików zaledwie nieco ponad 20 procent. Tymczasem nic takiego się nie stało.

PiS wygrywał bowiem zupełnie bez trudu tam, gdzie zawsze wygrywał – czyli na wschód od linii Wisły. W województwie lubelskim ma nowy rekord wyniku w wyborach samorządowych (47,2 proc.). Na Podkarpaciu poparcie dla PiS przekroczyło 50 procent. Małopolska, Podlasie, Mazowsze, świętokrzyskie, łódzkie – tam też wybory do sejmików wygrał PiS.

„Mamy teraz zupełnie klarowną odpowiedź, co nam się bardziej opłaca – umizgi na granicy żenady do mieszkańców wielkich miast, czy normalna praca w terenie. I mówiąc „nam” mam na myśli cały obóz prawicy” – mówi OKO.press (nie bez triumfującej nuty w głosie) jeden z polityków Suwerennej Polski.

Coś w tym jest. Wyłaniając kandydatów na prezydentów wielkich miast Prawo i Sprawiedliwość przyjęło w 2024 strategię przypominającą tę, która wcześniej niejednokrotnie sprawdzała się w wyborach radnych miast i gmin na zachodzie Polski. Tam – na terenach „trudnych” dla PiS – stałą metodą wprowadzania odpowiedniej liczby „szabel” do rady było i jest tworzenie lokalnych komitetów niekojarzących się bezpośrednio z Jarosławem Kaczyńskim i jego partii. Bez PiS w nazwie, bez charakterystycznego partyjnego loga – często natomiast na granatowo, z białoczerwoną flagą i hasłem odwołującym się do tradycyjnych wartości, tak wyglądały plakaty wyborcze tych komitetów. PiS w przebraniu w wielu przypadkach okazywał się łatwiej wybieralny niż PiS w pełnym rynsztunku.

Tym razem więc partia Kaczyńskiego spróbowała czegoś podobnego w samorządowej pierwszej lidze. Zamiast kandydatów wyrazistych i utożsamianych w pełni z PiS czy ziobrystami (jak Jaki czy Płażyński), wystawiono do walki o największe miasta ludzi, którzy mieli się w jak najmniejszym stopniu kojarzyć z prawicową polityką partyjną. Były wojewoda łódzki, a potem przez chwilę mazowiecki Tobiasz Bocheński, informatyk z Gdańska z epizodem w PiS-owskiej TVP i prawicowej publicystyce Tomasz Rakowski czy były prezes Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej Łukasz Kasztelowicz to ludzie, którzy w założeniu mieli być kandydatami możliwie akceptowalnymi dla wielkomiejskich wyborców.

Ten manewr się kompletnie nie udał. Wszyscy ci pieczołowicie dobrani pod zbudowane z pomocą badań focusowych wyobrażenia PiS o wielkomiejskich gustach kandydaci okazali się w mniejszym lub większym stopniu niewypałem.

To właśnie niepowodzenie tego eksperymentu będzie miało jeszcze bardziej konkretny wpływ na przebieg przyszłych kampanii wyborczych PiS niż dobry wynik w wyborach do sejmików. Dotyczy to kampanii zarówno przed wyborami do PE, jak i – zapewne – przed wyborami prezydenckimi.

Pamiętajmy bowiem, że Tobiasz Bocheński był przymierzany przez PiS do roli kandydata w tych ostatnich. Przymierzany – to najbardziej właściwe słowo, szukano bowiem (między innych za pomocą badań focusowych) osoby zdolnej do odegrania roli następcy Andrzeja Dudy, także w sensie stricte kampanijnym. A zatem PiS poszukiwał polityka dotąd raczej nieobecnego na pierwszej linii politycznego frontu i tym samym zapewniającego marketingowo-socjologiczny efekt świeżości. A przy tym mającego potencjał do przebicia aktualnego sufitu pułapu poparcia dla samego PiS – także za sprawą pozyskania części elektoratu z klasy średniej czy właśnie wielkich miast. Żeby zostać prezydentem, trzeba przecież uzyskać w wyborach minimum 50 proc. głosów. A zatem być tym lepszym i bardziej akceptowalnym wyborem dla co najmniej kilkunastoprocentowej grupy wyborców spoza obecnego elektoratu PiS i dla co najmniej kilkuprocentowej grupy wyborców spoza elektoratów PiS i Konfederacji.

Znalezienie kogoś, na kogo w warunkach skrajnej politycznej polaryzacji roku 2024 mogliby w drugiej turze wyborów prezydenckich zagłosować również niektórzy wyborcy obecnej koalicji rządzącej (np. najbardziej konserwatywna część wyborców Trzeciej Drogi), to dla PiS niezwykle trudne zadanie. A zegar nieubłaganie tyka – bo przecież kandydata należy ogłosić w przybliżeniu jesienią tego roku.

Niepowodzenie eksperymentu z Bocheńskim komplikuje pod tym względem sytuację partii Kaczyńskiego. Na tyle, że wewnątrz niej pojawiają się już pewne głosy, że zamiast szukać „nowego Dudy” PiS w ramach długoterminowej strategii powinien raczej wystawić kandydata z samego jądra partii. Kogoś, kto wyborów niemal z pewnością ostatecznie by nie wygrał, za to dałby elektoratowi i aparatowi PiS kolejny impuls do konsolidacji i mobilizacji wokół wspólnych idei i wspólnej wizji Polski. Już nie z myślą o wyborach prezydenckich w roku 2025, lecz raczej parlamentarnych – tych w roku 2027 lub ewentualnych wcześniejszych.

Bo przecież kampania samorządowa wykazała PiS-owi czarno na białym, że tej partii opłaca się przede wszystkim kampania toporna i przaśna, skierowana do Polski powiatowej i świata byłych widzów PiS-owskiej TVP.

W ten właśnie sposób w PiS dokonuje się kolejne przesilenie – jednak zupełnie nie takie, jakiego oczekiwali komentatorzy i analitycy strony liberalnej.

Ludzie z kręgu Mateusza Morawieckiego będą mieli w nadchodzących miesiącach znacznie mniej argumentów w wewnątrzpartyjnych przepychankach i sporach – bo to oni byli jednym z głównych motorów nietrafionej strategii kampanijnej PiS w wielkich miastach.

Rekord, jaki PiS ustanowił w województwie lubelskim istotnie wzmacnia za to pozycję szefa tamtejszych struktur partii Przemysława Czarnka – jednego z najbardziej twardogłowych polityków polskiej prawicy. Patryk Jaki, obecny lider Suwerennej Polski, zdołał ukryć schadenfreude, jaką odczuwa na wieść o wyniku Tobiasza Bocheńskiego w Warszawie, ale to dość oczywiste porównanie długo będzie działało na jego korzyść. Jacek Kurski za swój udział w kampanii otrzymał już ponownie miejsce po prawicy czy też za potylicą Jarosława Kaczyńskiego – i nie omieszkał się w nim dumnie pokazać kamerom.

Głównym wygranym jest oczywiście prezes PiS – ten sam, którego jeszcze przed chwilą część prawicowych publicystów usiłowała wysyłać na emeryturę. Po tych wyborach wewnątrz PiS będzie jeszcze mniej chętnych do podważania pozycji prezesa i rozliczania go za wynik wyborów parlamentarnych, a już tym bardziej do podejmowania prób rzucenia mu rękawicy.

;

Udostępnij:

Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze