To nieprawda, że Polki nie chcą mieć dzieci, a większy udział osób starszych w społeczeństwie to tylko „obciążenie”. Wiele wskaźników demograficznych, które dziś krytykujemy, to sukcesy cywilizacyjne. Jak znosić bariery dla rodzicielstwa? I jak wykorzystać nowe potencjały? O demografii bez paniki rozmawiamy z prof. Ireną E. Kotowską
Prof. Kotowska mówi w wywiadzie m.in.:
Anton Ambroziak, OKO.press: Dyskusję o demografii cechuje katastrofizm. Dlaczego nie powinniśmy bać się symulacji GUS, z których wynika, że do 2060 roku będzie nas 28,4 mln, 8 mln mniej niż dziś?
Prof. Irena E. Kotowska, demografka*, członkini Rządowej Rady Ludnościowej: To wszystko wielkie nieporozumienie. GUS przedstawił swoje prognozy w 2023 roku. To, co opublikowano jesienią 2025, to był rodzaj eksperymentu, który pokazał co najwyżej wrażliwość modeli demograficznych na różne dane ludnościowe.
Co się stanie, gdy założymy, że współczynnik dzietności do 2060 będzie stale na poziomie 1,1, a co się stanie, jeśli wydłużymy prognozowaną długość życia.
Opinia publiczna skupiła się na najczarniejszym scenariuszu, a to było tylko ćwiczenie, i to nikomu niepotrzebne. Nie chodzi o to, żeby straszyć, że za 30 lat będziemy domem starców. Nie chodzi też o to, żeby mówić, że będzie nas 28, 30, czy 31 mln. Pytanie brzmi, jaka będzie jakość życia, jaki będzie stan gospodarki, jeśli dziś nie zajmiemy się wyzwaniami demograficznymi.
To zejdźmy na ziemię i zacznijmy od dzietności.
Znowu to samo. Choć zmiany ludnościowe są wynikiem tylu złożonych procesów demograficznych, wszyscy chcą zawsze rozmawiać o płodności.
Bo dane dotyczące nowych urodzeń są postrzegane jako alarmujące. We wszystkich krajach rozwiniętych współczynnik dzietności już dawno spadł poniżej progu zastępowalności pokoleń. W Polsce w 2024 wyniósł 1,099 – najmniej w historii, najmniej w Europie.
Kraje rozwinięte znajdują się w post-tranzycyjnej fazie rozwoju demograficznego. Proces odtwarzania pokoleń, inaczej reprodukcji ludności, uległ zmianie. Nastąpiło przejście od tradycyjnej reprodukcji, w której rodzi się dużo dzieci, ale jest wysoka umieralność i krótsza długość życia, do reprodukcji nowoczesnej, zwanej inaczej oszczędną, w której co prawda dzieci rodzi się mniej, ale coraz więcej osób dożywa dłuższego wieku.
Ten proces, który dziś jest tak negatywnie oceniany, wcale nie jest naszą klęską. Skoro następuje poprawa stanu zdrowia i warunków życia, umożliwiając ludziom dłuższe trwanie, to trudno zaprzeczyć, że jest to sukces cywilizacyjny. O ile w wymiarze poszczególnych osób raczej się tego nie kwestionuje, to starzenie się populacji, czyli wzrost liczby osób starszych i ich udziału w całej populacji, przedstawiany jest na ogół negatywnie. Używa się określenia „obciążenie osobami starszymi”, wskazuje się na zagrożenia dla rynku pracy, systemu zabezpieczenia społecznego i finansów publicznych.
Temu procesowi spadku umieralności i wydłużania życia ludzkiego towarzyszy oczywiście spadek płodności. Jeśli spadnie do poziomu, który nie gwarantuje, że kolejne generacje nie będą równie liczebne z poprzednimi, czyli nie zapewnia zastępowalności pokoleń, to prowadzi to nie tylko najpierw do spowolnienia wzrostu populacji, a następnie do jej spadku, ale także pogłębia zmiany struktury wieku. A udział rosnącej liczby osób starszych w całej populacji zależy od poziomu dzietności.
Opis tych przemian reprodukcji ludności nazywa się fachowo modelem przejścia demograficznego. Do lat 70. ubiegłego wieku uznawano, że w czwartej fazie przejścia, czyli po dojściu do reprodukcji nowoczesnej, przyrost naturalny będzie się wahał wokół zera. Innymi słowy, zostanie zachowana równowaga między urodzeniami a zgonami. Płodność będzie na poziomie bliskim zastępowalności pokoleń, a odchylenia od współczynnika dzietności, czyli średniej liczbie dzieci przypadającej na kobietę w wieku rozrodczym (15-49), równego 2,1 będą tylko czasowe.
Okazało się jednak, że spadek współczynnika dzietności poniżej tej wartości, zaobserwowany najpierw w krajach skandynawskich, jest trwały i upowszechnia się. Mamy zatem do czynienia z kolejną fazą przemian procesu reprodukcji ludności, którą nazwano fazą post-tranzycyjną. Rośnie nie tylko liczba krajów, w których płodność nie gwarantuje zastępowalności pokoleń. W 2024 roku była to ponad połowa krajów świata, w których żyje więcej niż 2/3 ludności świata.
Coraz więcej krajów rozwiniętych ma niską płodność – współczynnik dzietności spada poniżej 1,5, a nawet bardzo niską płodność – współczynnik dzietności nie przekracza 1.3.
To na świecie, a w Polsce?
W Europie Środkowo-Wschodniej transformacja ekonomiczna i polityczna wywołały radykalny spadek dzietności. Tak głęboka zmiana była zaskoczeniem dla badaczy.
Wcześniejszy stopniowy spadek dzietności w krajach europejskich tłumaczyła sformułowana w połowie lat 80. koncepcja drugiego przejścia demograficznego, w której centralne znaczenie miała zmiana systemu norm i wartości, w tym dotyczących seksu, formowania związków i prokreacji.
Okazało się, że w tym regionie Europy kluczowy był czynnik ekonomiczny – niepewność związana z transformacją gospodarczą. W Polsce wystąpiło masowe bezrobocie. W latach 90. przeżywaliśmy boom edukacyjny – wystąpił gwałtowny wzrost zapotrzebowania na kształcenie. Wraz z wysokim bezrobociem wśród młodych osób przyczyniło się to do wydłużenia okresu wejścia w dorosłość.
Tak jak we wszystkich krajach, w Polsce wystąpił najpierw spadek natężenia urodzeń wśród młodszych kobiet (do 30 roku życia). Nie był on jednak kompensowany pojawieniem się decyzji o rodzicielstwie wśród kobiet po trzydziestce, jak to nastąpiło w innych krajach regionu.
Nam się wydawało, że po uzyskaniu wykształcenia, te liczne roczniki wyżu urodzeń z lat 70. i początku lat 80. będą decydować się na dzieci. Okazało się, że nie w takim stopniu, jak oczekiwaliśmy.
Dziś myślenie o tym, że młode kobiety, nie kończąc edukacji, nawigując na niestabilnym rynku pracy, bez wydeptania własnej ścieżki rozwoju zawodowego, będą decydować się na dzieci, jest iluzją. I pamiętajmy, że grupa kobiet w wieku 15-49 lat jest coraz mniejsza, bo napływające nowe roczniki są mniej liczne.
Czyli państwo powinno zainwestować szczególnie w ofertę dla kobiet po trzydziestce?
Oferta ma być dla wszystkich kobiet. Musimy jednak zrozumieć, że grupa kobiet w tym wieku jest newralgiczna dla wzrostu dzietności w Polsce, bo jest wciąż liczna i z reguły ma stabilniejszą sytuację zawodową niż kobiety młodsze.
Tu najczęściej w debacie pojawiłoby się pytanie, dlaczego kobiety nie chcą mieć dzieci. Tylko czy to właściwie ujęcie problemu?
Przyznam, że nie znoszę tego pytania. Można zapytać, dlaczego nie mają dzieci. Wówczas zwraca się uwagę na potrzeby kobiet. Dla 30-latek w Polsce ważna jest stabilność pracy i możliwość wychowywania dzieci bez rezygnacji z aspiracji zawodowych. Nie mniej istotne są warunki mieszkaniowe.
Coraz większą rolę, co jasno pokazują badania, odgrywa udział ojców w wychowaniu dzieci. Popularyzuje się myślenie o partnerskim modelu rodziny – takim, w którym para wspólnie ponosi odpowiedzialność za utrzymanie rodziny, a także wywiązywanie się ze zobowiązań opiekuńczych.
Z tym pierwszym w Polsce jest lepiej, z tym drugim patrząc chociażby na statystyki wykorzystania urlopów ojcowskich – chyba gorzej.
Oczekiwania kobiet wyraźnie wyprzedzają praktykę. W deklaracjach jest niewielka luka między tym, jak kobiety i mężczyźni wyobrażają sobie partnerski model rodziny, ale gdy przechodzimy do praktyki, sprawdzając, co realnie dzieje się w domach, to ta różnica się zwiększa.
Badanie dotyczące budżetu czasu w gospodarstwach domowych, które GUS powtarza co 10 lat, wskazuje, że w latach 2013-2023 zaobserwowano stopniowy postęp w uczestnictwie mężczyzn w wychowywaniu dzieci i wykonywaniu pracy domowych. Ta zmiana dokonuje się jednak za wolno w stosunku do oczekiwań i potrzeb kobiet, które nie chcą rezygnować z pracy zawodowej.
Mówimy też o większej elastyczności pracy zawodowej – możliwościach pracy w niepełnym wymiarze czy pracy zdalnej, ale intensywność aktywności zawodowej wciąż pozostaje wysoka.
Nie chodzi jednak tylko o podział obowiązków. W raporcie podkreślacie, że kluczowe jest zdrowie.
W Polsce występuje luka dzietności – różnica pomiędzy liczbą dzieci pożądanych, a tych, które realnie się rodzą.
Czyli kobiety chcą mieć dzieci, ale z różnych powodów nie mogą?
Właśnie – zastanówmy się, jakie to powody. Wśród nich coraz większą rolę odgrywają czynniki zdrowotne.
Pierwszy dotyczy niepłodności. Trudności w poczęciu dziecka mają głównie kobiety, które decydują się na ciążę później, zwłaszcza po 35 roku życia, ale problem coraz częściej dotyczy też kobiet najmłodszych. W czasach rządów PiS wycofano się z programu wspierania prokreacji metodą in vitro. Przez 8 lat nie mieliśmy w tym obszarze realnej pomocy.
A to nie wszystko, bo w tym samym czasie radykalnie ograniczono autonomię reprodukcyjną kobiet. Zakaz aborcji, wprowadzony w 2020 roku w trakcie trwającej pandemii, a także jego następstwa, zniszczyły zaufanie do państwa i wzrost poczucia zagrożenia. Do dziś narrację wokół prokreacji cechuje niepewność i niepokój, że nie uzyska się odpowiedniego systemowego wsparcia w trudnych sytuacjach zdrowotnych.
Czyli ciąża kojarzy się z ryzykiem?
Tak, z badań wynika, że prawa reprodukcyjne są bardzo ważnym czynnikiem decydowania się na dzieci. Kobiety chcą wiedzieć, że mają wpływ na swoje zdrowie i życie, nie chcą być karane za swoje decyzje, chcą czuć wsparcie ze strony lekarzy. Dziś tego nie ma.
W raporcie piszemy, że cała opieka od fazy prenatalnej, do medycyny okołoporodowej ma złą sławę i musi się zmienić, jeśli chcemy myśleć poważnie o podnoszeniu dzietności.
A co z mężczyznami? Czy w ogóle ktoś bada, czy chcą mieć dzieci, a jeśli nie, to dlaczego?
Klasyczne analizy demograficzne dotyczą populacji kobiet. Natomiast, gdy badamy zamierzenia prokreacyjne i związane z nimi bariery, czy biografie rodzinne to zajmujemy się kobietami i mężczyznami. Ostatnie duże badanie na reprezentatywnej próbie robiliśmy w 2014 roku w ramach międzynarodowego programu „Generations and Gender Programme”.
Dawno!
We wrześniu zaczęliśmy nowe badanie w ramach tego samego programu. Korzystając ze wspólnego kwestionariusza „Generations and Gender Survey”, pytamy kobiety i mężczyzn, między innymi o to, co jest przeszkodą, żeby zostać rodzicem, co zniechęca ich do posiadania kolejnego dziecka, czy mieli trudności z poczęciem dziecka.
W badaniu zrealizowanym 10 lat temu wyszło, że respondenci deklarują coraz większe trudności ze znalezieniem odpowiedniego partnera. Oczekiwania rosną zarówno wobec mężczyzn, jak i kobiet. Nie każdy partner, z którym mamy relacje intymne, jest przez nas postrzegany jako kandydat na rodzica. A to wiąże się ze zmianą oczekiwań dotyczących samego rodzicielstwa – tego, co powinniśmy zagwarantować dziecku w toku wychowania.
Dużo mówi się o rodzicielstwie intensywnym, w którym wychowaniu poświęcamy nie tylko dużo pieniędzy, ale i czasu, energii, zasobów emocjonalnych. To może działać odstraszająco.
Ja wolę mówić o rodzicielstwie zaangażowanym. Ubolewam, że jest ono traktowane głównie w kategoriach przemęczenia, presji na bycie perfekcyjnym. Zaangażowane rodzicielstwo to nasz kolejny cywilizacyjny sukces – dorośli coraz lepiej rozumieją, jak powinni wspierać dzieci na różnych etapach rozwoju.
Model wychowania z lat 60., 70. czy 80. był zupełnie inny: na ogół rodzice skupiali się na zapewnieniu przede wszystkim wiktu i opierunku, czasem trochę uwagi i czasu spędzonego wspólnie z dziećmi, często – jakaś forma przemocy.
To nie znaczy, że rodzicielstwo i dzieciństwo są dziś idylliczne. Na dzieci i młodzież czyha wiele nowych zagrożeń, przed którymi dorośli muszą je chronić. A często sami ledwo nadążają za zmieniającą się rzeczywistością, nie wiedzą też, jak sobie radzić w trudnych sytuacjach.
I w tym kontekście bardzo mi żal, że edukacja zdrowotna w szkołach została tak potraktowana. Ten program nie dotyczył tylko uczniów, on był pośrednio skierowany do rodziców, żeby uczulić ich na to, co grozi ich dzieciom w wymiarze zdrowotnym, relacji i komunikacji z rówieśnikami i dorosłymi, życia w świecie cyfrowym.
A skoro jesteśmy przy szkołach, to muszę też podkreślić, że sam system edukacji coraz więcej wymaga od rodziców.
Chodzi o „edukacyjny wyścig zbrojeń”? Na całym świecie obserwuje się wzrost prywatnych wydatków na edukację, także w Polsce.
Proces prywatyzacji usług publicznych, związanych z inwestycjami w ludzi, w tym w młode generacje, działa destrukcyjnie na zmiany ludnościowe.
Z punktu widzenia prokreacji, którą należy rozpatrywać w kontekście warunków i jakości życia rodzin, dofinansowanie zdrowia i oświaty oraz zadbanie o jakość usług jest kluczowe. Skoro rodzicielstwo jest postrzegane jako wymagające, musimy mieć publiczne instytucje, które wspierają w tym dorosłych.
To, jak państwo może pomagać budować poduszkę socjalną, jest jasne: dostępność mieszkań i żłobków, stabilny rynek pracy, dobre usługi publiczne itd. Ale tu chodzi też o głębokie przemiany kulturowe – rozluźnienie więzów społecznych, przebudowę modeli relacyjnych i rodzinnych, rozjazd światopoglądowy między kobietami i mężczyznami, czy wręcz dysproporcje w liczebności kobiet i mężczyzn w miastach i na prowincji. Jak do tego może podejść państwo?
Spis Powszechny 2021 pokazał, że prawie co dziesiąta rodzina, w której wychowywane są dzieci do 24 roku życia, pozostające na utrzymaniu dorosłych, to są związki niemałżeńskie. To się bardzo dynamicznie zmieniło w stosunku do spisu z 2011 roku. I te rodziny napotykają na określone bariery w codziennym życiu, bo nie ma uregulowań prawnych traktujących je jak rodziny.
Właściwą reakcją państwa powinno być przyjęcie rozwiązań, o które teraz się spieramy, czyli związków partnerskich. One są potrzebne nie tylko parom jednopłciowym, ale też parom heteroseksualnym. Także w rządowym programie in vitro samotne kobiety powinny móc liczyć na pomoc państwa.
Realne wspieranie rodzin i rodzicielstwa wymaga dostosowania regulacji prawnych do zmian społecznych, zamiast proponować np. utrudnienia w procedurze rozwodów.
Po konserwatywnej stronie pojawiają się też pomysły dopłat do małżeństw.
To jest krótkowzroczne. Państwo nie może ignorować trendów społecznych, wartościując je w określony sposób. Polityka wspierająca rodziny musi dostrzegać różne modele rodziny.
A może, zamiast dyskutować tak dużo o podnoszeniu dzietności, powinniśmy pogodzić się głębokimi przemianami kulturowymi i włożyć wysiłki w przystosowanie państwa do zmian, np. mobilizacji osób starszych na rynku pracy?
To są procesy, o które musimy zadbać równolegle. Dzietność nie wzrośnie do poziomu zastępowalności pokoleń, to jest niemożliwe. Ale skoro są ludzie, którzy chcą mieć dzieci, ale ich nie mają, należy im to umożliwić. To wymaga zupełnie innego podejścia niż do tej pory: dostrzeżenie barier zdrowotnych, uznania praw par homoseksualnych do posiadania dzieci, zrozumienia, że nie wszystkie rodziny to małżeństwa.
Ale ma pan rację, nie możemy zajmować się tylko dzietnością, bo przecież mamy ludzi żyjących tu i teraz, którzy dziś są w młodym czy dojrzałym wieku, a za trzy, cztery dekady będą osobami starszymi. I tu nie chodzi tylko o to, ile tych osób starszych będzie, ale w jakim będą stanie zdrowia, z jakimi umiejętnościami, jakie będą ich warunki życia. A to zależy od tego, jak żyli i pracowali na wcześniejszych etapach swego życia.
Wielu demografów podkreśla, że
trzeba dyskutować o tym, jakie będą jakościowe cechy zasobu ludnościowego, którym dysponujemy, a nie skupiać się na tym, ile nas będzie.
Jak wydłużyć życie bez ograniczeń zdrowotnych, jak wydłużyć czas obecności na rynku pracy.
A dyskusja w Polsce koncentruje się na negatywnym postrzeganiu starzenia ludności i obciążeniem osobami starszymi. Jakie obciążenie? Dlaczego nie postrzegamy tej grupy jako kapitał, który trzeba spożytkować w wymiarze gospodarczym i społecznym. O tym chcę dziś rozmawiać.
Chcę też rozmawiać o historycznej zmianie związanej z bilansem migracji. To jest naprawdę epokowe wydarzenie: Polska przekształca się w kraj imigracji netto, stając się krajem atrakcyjnym do pracy i życia. O tym świadczą statystyki dotyczące legalnej migracji.
Mobilność to istota współczesności, nie uczestniczymy w tym tak długo, jak inne kraje, więc możemy wciąż być w szoku, choć chyba czas się otrząsnąć. Do lat 90. mieliśmy zablokowane granice, potem przebieg transformacji, a zwłaszcza wysokie bezrobocie były czynnikami wypychającymi. Ale od dekady jesteśmy krajem napływu, którego rynek pracy załamałby się bez imigrantów.
Wiadomo, że wojna hybrydowa utrudnia dyskusję na ten temat, ale podsycanie negatywnych emocji wobec imigrantów jest ogromnie szkodliwe dla Polaków, dla naszego kraju.
Rocznik ‘92. Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o migracjach, społeczności LGBT+, edukacji, polityce mieszkaniowej i sprawiedliwości społecznej. Członek n-ost - międzynarodowej sieci dziennikarzy dokumentujących sytuację w Europie Środkowo-Wschodniej. Gdy nie pisze, robi zdjęcia. Początkujący fotograf dokumentalny i społeczny. Zainteresowany antropologią wizualną grup marginalizowanych oraz starymi technikami fotograficznymi.
Rocznik ‘92. Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o migracjach, społeczności LGBT+, edukacji, polityce mieszkaniowej i sprawiedliwości społecznej. Członek n-ost - międzynarodowej sieci dziennikarzy dokumentujących sytuację w Europie Środkowo-Wschodniej. Gdy nie pisze, robi zdjęcia. Początkujący fotograf dokumentalny i społeczny. Zainteresowany antropologią wizualną grup marginalizowanych oraz starymi technikami fotograficznymi.
Komentarze