0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: STRINGER / AFPSTRINGER / AFP

Opancerzone, wojskowe samochody, które zablokowały most w miejscowości Banjska w Północnym Kosowie nie miały tablic rejestracyjnych. Nic w tym dziwnego, jeśli się aranżuje partyzancki – czy terrorystyczny, zależy od punktu widzenia – atak, to lepiej nie dać się zidentyfikować, ale ten brak rejestracji wpisuje się w długą tradycję w tym regionie.

Północne Kosowo bowiem, tak naprawdę, to trochę ziemia niczyja. Teoretycznie jest to część zdominowanego przez Albańczyków Kosowa, państwa uznanego przez większość członków UE i NATO powstałego na terytorium odebranym Serbii, i z tego powodu nieuznawanego właśnie przez Serbię, Rosję i jej sojuszników. Zamieszkane jest jednak w zdecydowanej większości przez Serbów, często nieuznających albańskiej władzy i starających się żyć tak, jakby tu nadal była Serbia. Wszędzie wiszą serbskie flagi, działają niektóre serbskie instytucje, większość mieszkańców ma nadal wydawane dla tego regionu tablice rejestracyjne. A jeśli ich nie ma, to woli jeździć bez żadnych, niż przykręcić kosowskie.

To znaczy – wiadomo: czasem trzeba pójść na kompromis z rzeczywistością i zamocować te oficjalne: na przykład po to, by pojechać na albańską stronę rzeki Ibar, oddzielającej Kosowo Północne od reszty kraju, do sklepu czy hurtowni. Ale normalnie po Północnym Kosowie i Serbii jeździ się z serbskimi z oznaczeniem KM, czyli Kosowska Mitrowica, jak nazywa się główne miasto regionu. Też, zresztą, dramatycznie (ale i malowniczo w tym dramatyzmie) podzielone na część serbską i albańską.

Kwestia tablic tylko się wydaje błahą i mało ważną sprawą: już kilka razy wybuchały z jej powodu mocne konflikty, do ostrych zamieszek z policją i blokowania ciężarówkami przejść granicznych włącznie. Serbia zakazuje wjazdu na swoje terytorium samochodom zarejestrowanym w nieuznawanym przez siebie Kosowie, Kosowo co jakiś czas robi to samo i domaga się przerejestrowania kosowsko-serbskich samochodów na kosowskie tablice, kosowscy Serbowie protestują, Albin Kurti – premier Kosowa i Aleksandar Vučić – prezydent Serbii po długich negocjacjach zawierają tymczasowe i drutem wiązane kompromisowe porozumienie – i jakoś to się kręci.

Nikt, tak naprawdę, ani Kurti, ani Vučić, nie ma obecnie interesu w tym, żeby podgrzewać kwestię Kosowa.

Kurti dlatego, że musi czuć, że przeciąga strunę: gdy po lokalnych wyborach w Kosowie Północnym zbojkotowanych przez Serbów uparł się mimo wszystko tworzyć na ich podstawie regionalne władze, co prawie doprowadziło do serbskiego powstania w regionie. Zamieszki trwały długo i były bardzo ostre. Kurti dostał wtedy równie ostrą reprymendę od zachodnich sił (głównie NATO-wskich, z naciskiem na amerykańskie) gwarantujących istnienie Kosowa, a przede wszystkim wspierających je militarnie.

A Vučić głównie właśnie z powodu tego wsparcia, które NATO udziela Kosowu: poza różnego rodzaju międzynarodowymi formacjami mającymi gwarantować pokój, funkcjonuje w tym kraju gigantyczna amerykańska baza wojskowa Bondsteel. Więc jeśli jakakolwiek eskalacja doprowadzi do dalszych zamieszek, a opinia publiczna, zarówno w Kosowie Północnym, jak i Serbii właściwej, zmusi Vučicia do jakiejkolwiek interwencji (a sprawa Kosowa budzi w bardzo wielu Serbach skrajne emocje), to serbskie wojska staną twarzą w twarz nie tylko z kosowskimi Albańczykami, ale z siłami NATO, a to już by nie była dla Vučicia dobra wiadomość.

Dodać jednak warto, że Vučić sam się trochę w tej sprawie zapędza w kozi róg, wysyłając, na przykład, serbskie wojska na kosowską granicę w czasie najbardziej gorących tarć. Z jednej strony na pewno punktuje u własnych wyborców, prezentując się jako silny i zdecydowany lider, ale pewnym momencie nawet prezydent może stracić kontrolę nad sytuacją i doprowadzić do o wiele szerszego konfliktu, niż tylko lokalny.

Przeczytaj także:

Lokalny watażka idzie na akcję

I tym właśnie delikatnym balansem pomiędzy kosowskimi graczami mocno zatrzęsło trzydziestu profesjonalnie uzbrojonych mężczyzn w polowych uniformach, którzy w pierwszych, nocnych jeszcze godzinach 24 września, zablokowali most w miejscowości Banjska w Północnym Kosowie.

Na miejscu zjawiły się trzy jednostki kosowskiej policji, a uzbrojeni mężczyźni tylko na to czekali: zaatakowali Kosowarów – kosowskich Albańczyków – z ukrycia, ostrzeliwując ich i obrzucając granatami. Jeden policjant, sierżant Afrim Bunjaku zginął, dwóch zostało rannych. Zaraz po incydencie grupa napastników uciekła do siedemsetletniego, otoczonego zabytkowymi murami prawosławnego monastyru w Banjskiej, w którym właśnie wtedy, poza zakonnikami, przebywała niczego się niespodziewająca grupa pielgrzymów z Nowego Sadu.

I tam, w klasztorze, otoczyła ich wszystkich kosowska policja.

Do wieczora, po trwającej przez ponad pół dnia strzelaninie, Albańczycy zdobyli klasztor.

Zginęło kilku napastników (dane mówiące o liczbie zabitych w różnych źródłach nieco się różnią, Albańczycy mówią o ośmiu, Serbowie, w tym Vučić, o trzech), wszyscy, co mało zaskakujące, okazali się Serbami, z których jeden był dawnym ochroniarzem ówczesnego serbskiego ministra ds. Kosowa Aleksandra Vulina. Aresztowano sześciu pozostałych, zabezpieczono furgonetki i dużą ilość broni, fałszywych tablic rejestracyjnych i umieszczanych na drzwiach magnetycznych znaków identyfikacyjnych KFOR-u (Kosowo Force, międzynarodowej siły zbrojnej działającej pod dowództwem NATO, której zadaniem jest zapewnianie pokoju w Kosowie). Części napastników udało się uciec do Serbii. Zaszokowani serbscy pielgrzymi wrócili do Nowego Sadu.

Jeszcze większym szokiem dla wielu był fakt, że na zdjęciach z obleganego monastyru, w mundurze i pod bronią, zidentyfikowano Milana Radoičicia. Szemranego biznesmena, dobrze w Kosowie Północnym znaną postać. A przede wszystkim – byłego wiceszefa Serbskiej Listy, partii kosowskich Serbów, głównej siły odpowiedzialnej za bojkot wyborów w Kosowie. I człowieka blisko związanego z prezydentem Serbii Aleksandrem Vučiciem, który nazywał go „strażnikiem serbskości w Kosowie i Metochii”.

Radoičić to zdecydowanie jedna z ważniejszych postaci północnokosowskiego życia społecznego, politycznego i ekonomicznego zarazem. Powszechnie uważa się, że może on mieć coś wspólnego z zabójstwem lokalnego północnokosowskiego polityka Olivera Ivanovicia, postaci dalekiej od bycia krystalicznie czystą i uczciwą, ale mającej dość odwagi, by za sytuację w Kosowie Północnym obwiniać nie tylko i wyłącznie Albańczyków, ale i swoich.

Ivanović opowiadał o tym, że „bardziej niż kosowskiej policji, Serbowie boją się serbskich gangsterów w SUV-ach bez numerów rejestracyjnych”, mając na myśli, zapewne, również Radoicicia, i wyrażał zaniepokojenie, że to właśnie jego serbski prezydent wywyższył symbolicznie na „strażnika serbskości”. Zastrzelono go w lutym 2018 roku.

Sam Aleksandar Vučić bronił Radoičicia, twierdząc, że „to na pewno nie on”, ale ulica wie swoje. Tym bardziej że Ivanović miał wiele racji: Północnym Kosowem naprawdę trzęsą udający polityków i mężów opatrznościowych cyniczni bandyci, którzy w biznesach często nie patrzą, czy korumpują własnych, serbskich, czy też albańskich urzędników każdego szczebla. Warto też wspomnieć, że jedną z ważniejszych spraw, którą się zajmują, jest przemyt broni. Tu więc kwestia „skąd napastnicy z Banjskiej dysponowali tak pokaźnym arsenałem” może się nieco rozjaśnić.

Zbrojny sen o wolności

Premier Kosowa Albin Kurti od razu powiązał napastników z serbskimi władzami, wskazując na fakt, że byli oni zbyt dobrze uzbrojeni, wyekwipowani i wytrenowani, żeby być po prostu amatorską cywilbandą bawiącą się w wojsko i wezwał Zachód do wprowadzenia sankcji przeciwko Serbom. Prezydentka Kosowa, Vjosa Osmani, oznajmiła, że Serbia próbuje zastosować na terenie Kosowa Północnego krymski model okupacji. Kosowscy policjanci bezpośrednio po ataku zrobili najazd na znane już sobie od dawna komórki serbskich nacjonalistów w północnym Kosowie.

Zachód był bardziej zachowawczy, ale mimo wszystko stanowczy. John Kirby, rzecznik amerykańskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego, stwierdził, że atak był na pewno dobrze skoordynowany i zaplanowany. Zaś zgromadzone środki zagrażały bezpieczeństwu kosowskich urzędników oraz członków międzynarodowych organizacji pracujących w Kosowie, ale również żołnierzom NATO. Dlatego też wezwał do postawienia sprawców przed sądem i wyraził zaniepokojenie faktem, że coraz więcej serbskich żołnierzy, artylerii, czołgów i zmechanizowanej piechoty, rozlokowanych jest w pobliżu kosowskiej granicy.

Vučić, oczywiście, odciął się od wszystkich powiązań. Co nie zmienia faktu, że ci z napastników, którzy zbiegli na terytorium Serbii, karani – przynajmniej na razie – nie są. Milan Radoičić został wezwany do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Belgradzie, by jako „obywatel” złożył zeznania w sprawie okoliczności „tragicznego zdarzenia w miejscowości Banjska”.

Radoičić, owszem przyznał się, że to on zaplanował oraz realizował akcję w Banjskiej i zrezygnował z posady wiceszefa Serbskiej Listy, ogłosił jednak, że rząd w Belgradzie nie ma z tym nic wspólnego. Ogłosił, że akcja miała charakter „defensywny” i stanowiła „obronę” przeciw działaniom podejmowanym przez rząd Kosowa. Jej celem, jak oznajmił Radoičić – było „zachęcenie lokalnych Serbów do przeciwstawienia się terrorowi reżimu Kurtiego” oraz „stworzenie warunków dla spełnianie snu o wolności moich rodaków z Kosowa i Metochii”.

„Nie informowałem nikogo ze struktur rządowych Republiki Serbskiej ani z lokalnych politycznych struktur Kosowa i Metochii, ani nie otrzymałem od nich żadnej pomocy, ponieważ nasze poglądy na temat sposobów walki z terrorem Kurtiego się różnią” – ogłosił. Zapewnił również, że śmierć funkcjonariusza albańskiego była „przypadkiem”, spowodowanym przez „ostrą wymianę ognia z obu stron”. Kwestii, skąd Radoičić i jego ekipa mieli dostęp do takiej ilości broni i opancerzonych samochodów nie wyjaśnił.

Północne Kosowo się spięło i nabrało wody w usta. Tam zawsze panowała atmosfera zbliżona do atmosfery małego miasteczka z horroru, w którym wszyscy utrzymują wspólny sekret, ale dziś jest jeszcze gorzej: mówi się, że miastem nie rządzą oficjalne władze, ani serbskie, lokalne, ani Belgrad, ani kosowskie z Prisztiny, tylko środowisko związane z Radoičiciem oraz jego kumem i długoletnim współpracownikiem – Zvonkiem Veselinoviciem. A kwaterą główną tego „rządu” jest związana z tym pierwszym słynna (i niesławna) restauracja Grey po serbskiej stronie Kosowskiej Mitrovicy. Ludzie boją się mówić: mają rodziny, prace.

Sytuacja Serbów w Kosowie jest nieciekawa, ale są też plusy: za mieszkanie tam dostają specjalny dodatek od rządu w Belgradzie, a Serbowie ignorują kosowskie komunalne opłaty, więc poziom życia nie jest aż tak tragicznie niski, jak by się mogło wydawać. Do Mitrovicy przeniósł się serbski uniwersytet z Prisztiny, to małe miasteczko stało się więc ważnym regionalnym ośrodkiem uniwersyteckim z całkiem aktywnym życiem studenckim. Pojawiają się wręcz głosy, że Serbom z północy Kosowa niespecjalnie by się opłacało przyłączenie regionu do Serbii: straciliby profity z życia na zajętym przez Albańczyków terenie, a stali zwykłą, małą, szarą i biedną prowincją południowej Serbii.

Cichym, ukrywającym się w cieniu graczem, jest Rosja.

To jej najbardziej zależy na zdestabilizowaniu sytuacji na Bałkanach i na ewentualnym otwarciu nowego frontu na linii konfliktu Zachodu z Rosją. Po incydencie w Banjskiej Vučić spotkał się z ambasadorem Moskwy w Serbii, któremu żalił się, że „w Kosowie i Metochii trwają brutalne czystki etniczne” organizowane nie tylko przez Albina Kurtiego, ale również „przy wsparciu części społeczności międzynarodowej”. Zachód domaga się co najmniej ograniczenia uzbrojenia zgromadzonego przy kosowskiej granicy, a ministra spraw zagranicznych Kosowa Donika Gërvalla-Schwarz mówi wprost, że to, co robi Serbia na kosowskiej granicy, wygląda dokładnie tak samo, jak to, co robiła Rosja przed atakiem na Ukrainę. O sytuacji w Kosowie wypowiedział się również Ramzan Kadyrow, dyktator Czeczenii i współpracownik Władimira Putina, oskarżając NATO o podżeganie waśni między Serbami a Kosowarami.

I cóż: nie wygląda na to, żeby sytuacja miała się jakoś bardzo uspokoić w najbliższym czasie. Lokalne napięcia rosną. Pojawiły się doniesienia, że – już po incydencie w Banjskiej – kosowska policja brutalnie potraktowała kilku serbskich młodych ludzi. Prisztina twierdzi, że Vučić dąży do wojny i że – jeśli nie zmieni on retoryki i sposobu działania – wojna ta zapewne wybuchnie. Z kolei serbski minister obrony Miloš Vučević ogłosił wprost, że „jeśli naczelny dowódca wyda rozkaz wejść do Kosowa – rozkaz ten będzie wykonany”.

;

Udostępnij:

Ziemowit Szczerek

pisarz i dziennikarz zajmujący się głównie europejskimi peryferiami, ale nie tylko. Współpracuje z czasopismami "Polityka" i "Gazeta Wyborcza".

Komentarze