0:000:00

0:00

8 grudnia 2020 roku Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej odrzucił skargę Polski i Węgier na zmiany w dyrektywie regulującej status pracowników delegowanych. Chodzi o osoby zatrudniane przez firmę z jednego kraju członkowskiego, które wysyła się (deleguje) do pracy przy projektach wykonywanych w innym kraju UE. Najczęściej chodzi o roboty budowlane, remonty, prace inżynieryjne i transport, ale nie brakuje też pracowników delegowanych do pracy w usługach.

Wśród 3 mln pracujących w ten sposób osób w całej UE, największą grupę narodową stanowią Polacy - ok. 500 tys. „naszych" pracowników znajduje zatrudnienie głównie w niemieckim i francuskim sektorze budowlanym i transportowym.

Choć statystycznie pracownicy delegowani nie są liczną grupą wśród ogółu pracowników - stanowią niewiele ponad 1 proc. siły roboczej całego wspólnego rynku UE - temat od lat budzi kontrowersje. Dlaczego? Bo do 2018 roku pracowników z biedniejszych krajów UE (Europa Środkowo-Wschodnia) obowiązywały inne zasady zatrudnienia. Wysłani przez polską firmę lub pośrednictwo pracy, od miejscowego zleceniodawcy dostawali tylko pensję minimalną. A składki na ubezpieczenie społeczne odprowadzane były w Polsce.

Obydwa rozwiązania znacząco obniżały koszty pracy, co zwiększało konkurencyjność polskich firm w przetargach.

Woltę przeciwko „dumpingowi socjalnemu" i „nieuczciwej konkurencji" w imieniu starej Unii, rozpoczął Emmanuel Macron. Nowe regulacje, ustanawiające minimalne standardy zatrudniania, wprowadzono w 2018 roku. Reforma ograniczyła „delegowanie” do roku (w szczególnie uzasadnionych przypadkach do półtora roku). Po tym okresie także polscy pracownicy powinni przejść na miejscowe zasady zatrudnienia. Polska i Węgry oskarżały Macrona o protekcjonizm, a przedsiębiorcy mówili, że wypadną z rynku pracy. Zmianę poparły natomiast zarówno polskie jak i zachodnioeuropejskie związki zawodowe.

TSUE orzekł, że reforma jest zgodna z unijnymi traktatami i tym samym zamknął wieloletni spór.

O konsekwencjach i okolicznościach rozstrzygnięcia OKO.press rozmawia z Dominikiem Owczarkiem, ekspertem Instytutu Spraw Publicznych.

Anton Ambroziak, OKO.press: Wyrok TSUE kończy konflikt wokół pracowników delegowanych. Powinniśmy się cieszyć, czy wręcz przeciwnie?

Dominik Owczarek: Na pewno jest to wyrok, którego należało się spodziewać. To już ostatni epizod w długim sporze wokół regulacji o delegowaniu pracowników. Ta debata toczy się w zasadzie od momentu, gdy Unia Europejska została rozszerzona o kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Wtedy sektory takie jak transport czy budownictwo zostały zalane firmami ze wschodu, a pierwsze skrzypce odgrywała Polska, która delegowała najwięcej pracowników. Bardzo szybko krajowe przedsiębiorstwa stały się dużym graczem, bo swój model biznesowy opierały na niskich kosztach pracy.

Nowe regulacje wprowadzają minimalne standardy w wynagradzaniu. Nie chodzi tylko o pensję minimalną, ale inne składniki uposażenia. W europejskim transporcie kierowcy dostają diety i bonusy, których do tej pory pozbawieni byli ich polscy koledzy delegowani do zagranicznej pracy.

Dlaczego to rozstrzygnięcie nie jest zaskoczeniem?

Polska zaskarżyła znowelizowaną dyrektywę powołując się na naruszenie swobody świadczenia usług, choć ten argument już w procesie ustalania nowych zapisów był odrzucany.

Polska po prostu przegrała spór polityczny w trakcie negocjacji. Nie potrafiła zbudować koalicji ani w PE ani w Radzie. Zdecydowały nie tylko względy prawne, ale też polityczne.

Słusznie mówi się, że przeważyła rola Macrona. Prezydent Francji wybrał się nawet w podróż po krajach Europy Środkowo-Wschodniej, ostentacyjnie pomijając Polskę, by przekonywać, że przyjęcie nowej dyrektywy jest słuszne. W zamian proponował kontrakty wojskowe i inne ekonomiczne „deale".

Przeczytaj także:

Statystycznie udział pracowników delegowanych we wspólnym rynku pracy jest niewielki, ale temat budzi ogromne emocje. O co tu chodzi?

Może się wydawać, że to paradoks, ale delegowanie ma kluczowe znaczenie dla takich sektorów jak międzynarodowy transport drogowy czy budownictwo. Kiedyś to Francja była potentatem rynku przewozów. Po rozszerzeniu Unii, wraz z firmami ze wschodu, pojawił się model niskich płac i dumpingu socjalnego, który niemalże wyeliminował konkurencję. I w tym sensie jest to czysta walka gospodarcza: kraje starej unii straciły istotne części rynku, przedsiębiorstwa notują straty, a związki zawodowe widzą mniej miejsc pracy.

Oś konfliktu jest tu jednak mniej oczywista. Napięcie pomiędzy pracodawcą i pracownikiem, czyli kapitałem, a pracą, jest zastąpiona sporem Wschód – Zachód.

Z jednym wyjątkiem. Polskie związki zawodowe starały się niuansować przekaz rządu i przedsiębiorców, popierając wprowadzenie propracowniczych regulacji. Robiły to jednak cicho.

Bojąc się, że zostaną posądzone o działanie przeciwko polskiej racji stanu?

Dokładnie, ale już dziś wiadomo, że strach polskiego przedsiębiorcy miał wielkie oczy.

No właśnie, czy faktycznie polskie firmy straciły konkurencyjność i wypadły z rynku?

Okazuje się, że czarny scenariusz się nie spełnił. Oczywiście, muszą płacić więcej swoim pracownikom, nie tylko Polakom, bo mówimy tu też o osobach z Ukrainy, czy jeszcze dalszego wschodu. To naturalnie oznacza, że trochę mniej zarobią, a ich ekspansja wyhamuje, ale nie ma mowy o wypadaniu z rynku. Pamiętajmy, że pozycja polskich firm przez 15 lat – bo tyle trwało ich preferencyjne traktowanie – umocniła się na tyle, że zostają silnymi graczami. W tym czasie udało im się zainwestować w modernizację. Polskie firmy transportowe mają najnowocześniejsze ciężarówki w całej UE.

A to oznacza, że możemy konkurować nie tylko niskimi kosztami płacy, ale jakością usług, usieciowieniem czy dostępnością dla klientów. Moim zdaniem należy się cieszyć, że pracownicy polskich firm będą lepiej zarabiać i zyskają lepsze warunki pracy.

Czyli także nie musimy się obawiać, że straci na tym budżet centralny?

Tak, bo mamy tu bezpośrednią zależność. Wydaje mi się, że wpływy do budżetu z tytułu podatków i ubezpieczeń zdrowotnych będą zbliżone. Jeszcze raz podkreślę, możemy mówić o wolniejszej ekspansji, ale nie o zablokowaniu zagranicznych rynków.

Mówiliśmy o gospodarczym wymiarze tego sporu, ale miał on naturalnie też charakter polityczny. Cała debata wpisywała się bowiem w konflikt o praworządność. Rząd PiS i Fideszu oskarżał nawet Macrona o próbę izolacji Polski i Węgier.

Polityka europejska polega na ścieraniu się interesów. Delegowanie pracowników było jednym z pól gry w tej złożonej układance. Niewątpliwie od momentu, gdy Polska straciła dobry wizerunek ulubionego dziecka rozszerzonej Unii, którego twarzą był Donald Tusk (metafora „Zielonej Wyspy”), wątek delegowania pracowników zyskał nowy wymiar.

Już nie tylko zarzucano nam, że jesteśmy mniej rozwinięci społecznie i gospodarczo, ale też naruszamy praworządność, a w ostatnich latach także podkopujemy dbałość o prawa człowieka. I to z pewnością dodało argumentów tym, którzy uważają, że rozszerzenie Unii było błędem.

Czyli spór sięga 2004 roku, a nie tylko ostatnich pięciu lat, gdy Polsce zarzuca się, że nie wypełnia podstawowych obowiązków państwa członkowskiego?

Przeciwnicy rozszerzenia UE dostali dodatkowe argumenty. Zachód dopłaca, a u nas nie widać pozytywnych efektów. I nie chodzi już tylko o obszar gospodarczy, ale też demokrację. Można powiedzieć, że populistyczne rządy na wschodzie, dolały oliwy do ognia. Ale meritum tego sporu w kwestii delegowania pracowników jest takie samo, jak w czasach rządów Tuska czy Kopacz. Narracja sceptyczna względem rozszerzenia była już wtedy, a rząd PiS tylko zradykalizował postawy niektórych naszych partnerów.

;

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze