Podczas podróży do Europy Środkowo-Wschodniej Emmanuel Macron będzie rozmawiał o zaostrzeniu zasad delegowania pracowników w UE. Nie zaprosił na rozmowy nikogo z obecnych władz Polski, która rocznie deleguje najwięcej, bo 500 tys. pracowników do innych krajów Wspólnoty. PiS-owska polityka izolacjonizmu może nas słono kosztować.
W środę 23 sierpnia 2017 prezydent Francji Emmanuel Macron rozpocznie wizytę w naszej części Europy. W Wiedniu spotka się z kanclerzem Austrii oraz premierami Czech i Słowacji. Odwiedzi też Bukareszt, gdzie spotka się z prezydentem Rumunii Iohannisem i premierem Tudose oraz Warnę, gdzie będzie rozmawiał z prezydentem i premierem Bułgarii.
Nieprzypadkowo jednak na jego trasie zabraknie Warszawy i Budapesztu. Od początku prezydentury Macron w ostrych słowach wypowiada się na temat braku współpracy naszego kraju z instytucjami unijnymi. Mocno skrytykował "wybiórcze podejście do praw i podstawowych wartości unijnych" w Polsce i na Węgrzech, oskarżając nasz kraj o traktowanie Unii "jak supermarketu".
Może to mieć poważne konsekwencje dla Polaków. Głównym tematem, o którym Macron będzie rozmawiał z głowami państw środkowoeuropejskich, będzie nowelizacja unijnej dyrektywy o tzw. pracownikach delegowanych. Chodzi o osoby zatrudniane przez firmę z jednego kraju członkowskiego, których ta firma wysyła (deleguje) do pracy przy projektach wykonywanych w innym kraju UE (roboty budowlane, remonty, prace inżynieryjne, usługi, transport itd.).
W takich sytuacjach koszty pracy pracowników delegowanych z biedniejszych krajów UE (Europa Środkowo-Wschodnia) do krajów "starej" Unii są znacznie niższe niż koszty pracy pracowników miejscowych, zarabiających według wyższych stawek. I to pozwala firmom z Polski i innych "nowych" krajów Unii skutecznie konkurować na rynku francuskim czy niemieckim. I budzi zrozumiałe opory, nawet jeśli statystycznie biorąc problem jest marginalny - w 2015 roku pracowników delegowanych było niecałe dwa miliony, czyli zaledwie 1 proc. europejskiej siły roboczej. W dodatku ponad połowa to delegacje w ramach "starej Unii", które żadnych oporów nie budzą.
"Ale marginalny charakter zjawiska nie zapobiega temu, że odgrywa ono pierwszoplanową rolę polityczną. Lęki, niechęci i obawy nie liczą się z faktami. Jeśli większość Polaków uznała, że przyjęcie choćby kilkudziesięciu uchodźców-muzułmanów oznacza straszliwe zagrożenie terroryzmem, to równie zrozumiałe jest, że większość Francuzów czy Belgów uznaje, że pracownicy delegowani z Polski zabierają im na masową skalę pracę" - napisał Ludwik Dorn w Magazynie TVN24.
Przed drugą turą wyborów prezydenckich Emmanuel Macron, próbując zjednać sobie francuskich robotników, którzy są tradycyjnymi wyborcami jego rywalki Marine Le Pen, zgłosił postulat o skrócenie maksymalnego okresu delegowania do jednego roku. Oskarżył firmy ze Europy Wschodniej o tzw. dumping socjalny – niestosowanie się do francuskich standardów pracy, zaniżonych stawek i niegodnych warunków dla pracowników. I teraz chce swoje obietnice wyborcze zrealizować.
Prawie 500 tys. pracowników delegowanych to Polacy, pracujący głównie w Niemczech i we Francji, gdzie np. w sektorze budowlanym stanowią aż 10 proc. pracowników. Pozostałe państwa z Europy Wschodniej mają po kilkadziesiąt tysięcy pracowników delegowanych.
Zasady delegowania pracowników wewnątrz Unii ustala dyrektywa z 1996 roku, która zapewnia pracownikom zapłatę o wysokości co najmniej pensji minimalnej kraju, do którego są delegowani. W latach 90. ta kwestia dotyczyła niewielkiej liczby osób – problem pojawił się w momencie, gdy nowo przyjęte kraje z Europy Wschodniej w 2007 roku weszły do strefy Schengen, czyli do strefy ruchu bezwizowego.
W marcu 2016 roku Komisja Europejska zaproponowała poprawki do dyrektywy: zamiast płacy minimalnej delegowani pracownicy mieliby otrzymywać "takie wynagrodzenie, jak definiuje je kraj przyjmujący".
Inicjatorem wprowadzenia zmian do dyrektywy była Szwecja, która w 2007 roku przegrała proces w Trybunale Sprawiedliwości UE. Trybunał stwierdził, że Szwecja nie ma prawa wymagać, żeby łotewscy robotnicy delegowani do pracy w Szwecji zarabiali tyle, ile Szwedzi.
Oprócz tego poprawki zaproponowane przez KE zakładają
maksymalny czas delegowania pracownika – po 24 miesiącach pracy np. we Francji polski pracownik będzie objęty takimi samymi prawami, jak pracownicy francuscy i będzie musiał albo zacząć płacić podatki we Francji, albo wrócić do kraju. To oznaczałoby duże straty dla polskiego ZUS-u.
Żeby przyjąć te poprawki, wystarczy większość kwalifikowana, czyli 55 proc. liczby państw członkowskich reprezentujących co najmniej 65 proc. ludności UE. Wystarczyłyby państwa "starej" Unii.
Ale prawdopodobnie prezydent Macron podczas rozpoczynającej w środę podróży na wschód UE zamierza przekonać Rumunię, Bułgarię, Czechy i Słowację do poparcia nowelizacji. Może się udać, choć jakąś cenę za to będzie musiał zapłacić (prawdopodobnie uzgodnioną z Niemcami).
Macron nie zaprosił na rozmowy premierów Polski i Węgier. Jeśli ofensywa dyplomatyczna francuskiego prezydenta się powiedzie, może to oznaczać ostateczny koniec mitu rządu PiS o przywództwie Polski w Europie Środkowo-Wschodniej. Efekty misji Macrona poznamy podczas sesji Rady Unii Europejskiej w sprawie nowelizacji dyrektywy w październiku 2017.
Dla polskiego rynku pracy sprawa nie jest jednoznaczna - z jednej strony polscy pracownicy będą zarabiać więcej, ale z drugiej - polskie firmy mogą przestać być konkurencyjne na rynku europejskim.
Co z tego, że pracownicy zarabialiby więcej, jeśli firmy nie będą wygrywać przetargów zagranicznych.
"Jeśli zmiana dojdzie do skutku, lokalne inspekcje pracy będą miały dużą łatwość wykazania, że nie uwzględniono jakiegoś dodatku do wynagrodzenia. To oznacza trwałą niepewność prawa" - mówi "Wyborczej" ekonomista Marek Benio. Podniesienie wynagrodzeń może zatem posłużyć ograniczeniu napływu pracowników z Polski i innych krajów wschodniej Europy.
Pod ochroną praw pracowniczych kryje się protekcjonizm gospodarczy.
Stawką w tej grze politycznej jest nie tylko poprawka do dyrektywy o pracownikach delegowanych, ale też reforma zasad pracy konkretnej kategorii pracowników delegowanych, czyli kierowców TiR-ów.
Według propozycji Komisji Europejskiej z 31 maja 2017, już po trzech dniach jazdy za granicą polskim kierowcom należałaby się lokalna płaca minimalna i lokalne prawo pracy (m.in. do przerw).
Polska lobbowała za 10 dniami, ale osamotniony rząd Beaty Szydło uzyskał wsparcie jedynie Węgier, i w propozycji pozostał okres trzech dni, sugerowany przez Francję.
Za poprzedniego rządu obecny prezydent Francji, wtedy jako minister gospodarki, wprowadził tzw. ustawę Macrona, która ograniczała konkurencyjność polskich przewoźników we Francji, nakazując płacenie kierowcom francuskiej płacy minimalnej.
Teraz chce osiągnąć podobny efekt na poziomie europejskim i do tego ma wsparcie Angeli Merkel. , Omijając Polskę i Węgry w podróży po krajach naszego regionu, będzie starał się zachęcić je do poparcia wariantu "trzech dni" dla kierowców.
Rząd PiS, osamotniony i skłócony z większością członków UE i z samą Komisją, będzie próbował obie zmiany zablokować, ale może okazać się za słaby i część polskich pracowników będzie musiała wrócić do domu.
Absolwentka studiów europejskich na King’s College w Londynie i stosunków międzynarodowych na Sciences Po w Paryżu. Współzałożycielka inicjatywy Dobrowolki, pomagającej uchodźcom na Bałkanach i Refugees Welcome, programu integracyjnego dla uchodźców w Polsce. W OKO.press pisała o służbie zdrowia, uchodźcach i sytuacji Polski w Unii Europejskiej. Obecnie pracuje w biurze The New York Times w Brukseli.
Absolwentka studiów europejskich na King’s College w Londynie i stosunków międzynarodowych na Sciences Po w Paryżu. Współzałożycielka inicjatywy Dobrowolki, pomagającej uchodźcom na Bałkanach i Refugees Welcome, programu integracyjnego dla uchodźców w Polsce. W OKO.press pisała o służbie zdrowia, uchodźcach i sytuacji Polski w Unii Europejskiej. Obecnie pracuje w biurze The New York Times w Brukseli.
Komentarze