0:00
0:00

0:00

Jeszcze na początku 2020 roku premier Mateusz Morawiecki chwalił się, że jego rząd będzie pierwszym w historii Polski, który przedstawi budżet państwa z zerowym deficytem. W OKO.press wskazywaliśmy jednak, że niekoniecznie jest się czym chwalić.

Ale niezależnie od tego, czy zerowy deficyt budżetowy w sytuacji Polski był pomysłem rozsądnym czy też nie, i tak plany rządu szybko wzięły w łeb. Obrona przed skutkami gospodarczymi pandemii wymusiła ogromny deficyt budżetowy - wyniesie on w 2020 roku 109,3 mld zł. Dochody budżetu będą niższe o 36,7 mld zł, a wydatki wyższe o 72,7 mld zł.

Skokowo wzrósł również dług publiczny Polski: na koniec 2020 roku dług sektora instytucji rządowych i samorządowych wyniesie 62,2 proc. PKB, w 2021 - 64,7 proc. To więcej niż wynosi konstytucyjny limit zadłużenia zapisany w wysokości 60 proc. PKB - przekroczenie tej bariery wymusza na rządzie drakońskie cięcia i budżet z nadwyżką w kolejnym roku.

Ale drastyczna terapia szokowa nam nie grozi. Dlaczego? Bo 60 proc. przekraczamy według metodologii europejskiej, natomiast polska metodologia liczenia długu publicznego jest inna: według niej dług publiczny w 2020 roku wyniesie 50,5 proc. PKB, a w przyszłym roku - 52,9 proc. Czyli wciąż daleko od limitu konstytucyjnego.

Ale liczby, o których słyszymy w mediach, mimo wszystko przerażają. Coraz częściej boimy się bankructwa państwa. Młodsi z nas - że Polska podzieli los przygniecionych długiem Grecji i Wenezueli, starsi pamiętają smutny koniec budowanej na długu papierowej potęgi Polski rządzonej przez Edwarda Gierka.

OKO.press pyta eksperta, by szczegółowo wyjaśnić, czy jest się czego bać.

Bartosz Kocejko, OKO.press: Regularnie publikujemy teksty o rynku pracy, który nie jest dziś w najlepszym stanie. Wiele osób straciło pracę, wielu obniżono wynagrodzenie. W związku z kryzysem pandemicznym to jest rzeczywistość, która dotyka bezpośrednio setek tysięcy pracowników w Polsce, a jeśli mówimy o pogorszeniu warunków pracy - zapewne milionów. Tymczasem większe emocje wzbudziła niedawna informacja o prognozowanym wysokim deficycie budżetowym. Dlaczego tak się dzieje?

Dr Wojciech Paczos*, Cardiff University: Powiedzmy sobie od razu, że gdyby rząd nie zareagował w sposób, który doradzaliśmy jako ekonomiści - a właściwie wszyscy ekonomiści na świecie byli zgodni, że trzeba bardzo dużo wydać, zainwestować w ocalenie gospodarki - mielibyśmy dzisiaj do czynienia z dużo wyższym bezrobociem, falą bankructw, spadkiem PKB o zupełnie bezprecedensowym rozmiarze. Mówię tu o spadku rzędu kilkunastu procent PKB, gdyby nie tarcze antykryzysowe.

To musiało kosztować. I kolejna rzecz - wszystkie kraje, które dotknęła pandemia, są w identycznej sytuacji.

To skąd tyle emocji wokół długu?

Polska wielokrotnie doświadczała wysokiego bezrobocia i jakoś sobie z tym radziliśmy, lepiej lub gorzej. Kryzysy zadłużeniowe są natomiast postrzegane jako bardzo bolesne. Wiemy, że przez całe lata 80. Polska ledwo zipała i była na kolanach z powodu zadłużenia Gierka.

Obserwowaliśmy, co się działo w Grecji, kiedy z powodu zadłużenia kraj właściwie cofnął się o ponad dekadę w rozwoju. To są obrazki, które przemawiają. Mało tego, wielu ekonomistów i publicystów lubi się posługiwać tymi obrazkami.

Ale moim zdaniem one się zupełnie nie aplikują do dzisiejszej sytuacji.

Nie jesteśmy Grecją, nie jesteśmy Wenezuelą, nie jesteśmy w latach 80., tylko jesteśmy Polską 2020 roku, która przeżywa pandemię i musiała podjąć działania, żeby uratować gospodarkę.

Dług publiczny Polski: o co w nim chodzi?

Podejrzewam, że część obaw może brać się z własnych codziennych doświadczeń z długiem. Ja np. przypominam sobie, jak musiałem pożyczać pieniądze, bo nie starczało mi do pierwszego, albo myślę o kredycie mieszkaniowym, który spłacam wraz z partnerką. Czy takie porównania mają sens? Czym właściwie dług państwa różni się od długu gospodarstwa domowego?

Różni się szeregiem rzeczy, ale to jest dobry pierwszy krok, żeby zrozumieć, czym jest dług państwa. I już na etapie tego pierwszego kroku widać ogromne rozbieżności. Masz kredyt na mieszkanie. Czy myślisz o tym kredycie w stosunku do wartości mieszkania, czy raczej myślisz o nim w stosunku do tego, ile zarabiasz miesięcznie?

Zdecydowanie w stosunku do tego, ile zarabiam, chyba że wartość mieszkania miałaby drastycznie zmaleć w przewidywalnym czasie. Na co dzień jednak myślę tylko o tym, czy stać mnie na ratę kredytu.

No właśnie. Nie myślisz o kredycie jako o całości i nie dzielisz go przez to, ile zarabiasz miesięcznie.

Czasem zastanawiam się też, czy uda mi się go spłacić, zanim kryzys klimatyczny pogrzebie moje mieszczańskie fantazje o stabilnym życiu.

I jaka to jest perspektywa?

No, powiedzmy, 30 lat.

Otóż to. Gospodarstwo domowe nie myśli o kredycie mieszkaniowym w perspektywie roku, tylko w perspektywie 10, 15, 20, 25 lat. Ale nie przekładamy tej samej perspektywy na myślenie o długu publicznym. Gdybyśmy to zrobili, wówczas te 64 proc. długu do PKB wyglądałoby zupełnie inaczej: dzieląc dług w perspektywie wieloletniej analogicznie do kredytu mieszkaniowego mielibyśmy 2.13 proc. długu do 30 lat PKB.

Niewiele.

Wydaje mi się - to jest moja hipoteza - że duże znaczenie ma sposób, w jaki przedstawiamy te dane. Bo porównując dług do PKB, porównujemy dwa kompletnie różne zjawiska.

Matematycznie, a właściwie fizycznie, dług to jest zasób, a PKB to jest przepływ. Czyli, co roku wytwarzamy PKB, ale dług może pozostawać ten sam. To, w jaki sposób go podzielimy, jest całkowicie arbitralne. Niektóre gospodarki są mniejsze, inne większe, mają różne poziomy zadłużenia, więc ciężko je porównywać.Więc ktoś kiedyś pomyślał, żeby dług podzielić przez jednoroczne PKB gospodarki, ale to był zupełny przypadek. Równie dobrze można było to podzielić przez 10 lat PKB, albo przez 30 lat PKB.

Żadna gospodarka na świecie nie spłaca swojego długu w rok.

Więc to jest mylący wskaźnik?

Nikt nie będzie oczekiwał od polskiej gospodarki, że 64 proc. długu - tyle ma być w 2021 roku wg metodologii UE - spłaci w rok. Będziemy to spłacali tak samo, jak spłaca się dług wobec banku, hipotekę mieszkaniową, przez 15, 25, 30 lat.

Bierzemy kredyt na mieszkanie, które kosztuje kilkaset tysięcy złotych, ale mało kto z nas zarabia kilkaset tysięcy w rok, żeby to mieszkanie w rok spłacić. Takie mieszkanie to dług rzędu kilkuset procent naszych dochodów rocznych i to nas jakoś nie przeraża. Więc nie powinien nas też przerażać ten dług publiczny, bo nikt nie będzie oczekiwał, że spłacimy go w rok.

To jest więc pierwszy krok.

A kolejny?

W kolejnych krokach widzimy już różnice między naszym kredytem mieszkaniowym a długiem publicznym. W tym tę najważniejszą: fundamentalną różnicę pomiędzy tzw. długiem wewnętrznym a zewnętrznym, czyli komu jesteśmy winni. Czy jesteśmy winni kredytodawcom, którzy są w kraju i są naszymi podatnikami, czy tym, którzy są za granicą i nie są naszymi podatnikami.

I na czym tutaj polega różnica?

To trochę tak, jakbyś pożyczał na mieszkanie od rodziny, nie od banku. Zupełnie inne relacje. Do tego stopnia, że kiedy pożyczasz od rodziny, możesz nawet zakładać, że w przyszłości ten dług zostanie umorzony, albo że kiedy go spłacisz rodzicom, to oni i tak ci go z powrotem podarują w jakiejś innej formie.

Każdy dług spłaca się z podatków.

Jeśli pożyczam od swoich własnych obywateli, to oddaje im później pieniądze z podatków. Wyjmuję z lewej kieszeni i przekładam do prawej. Taką operację można robić na ogromną skalę, na dużo większą skalę niż operację oddawania długu zewnętrznego.

Żeby oddać dług zewnętrzny, muszę opodatkować własnych obywateli i wytransferować te środki na zewnątrz gospodarki. I tu już mam ograniczenia. Nie mogę tak robić na dużą skalę, bo po prostu nie będę w stanie zebrać tylu środków z gospodarki, żeby oddać gigantyczne ilości długu.

Długu wewnętrznego można czasami nie spłacać

Są jeszcze jakieś różnice?

Zupełnie odwrotne efekty niektórych polityk.

To, co często mówią publicyści, że można dług zmniejszyć, zwiększając inflacje, aplikuje się tylko do długu wewnętrznego. Długu zewnętrznego się nie da się tak zmniejszyć, inflacja go raczej zwiększa. Wiadomo, że dług zewnętrzny jest zazwyczaj denominowany w obcej walucie, więc jest też droższy, bo dochodzi ryzyko kursowe. Długu wewnętrznego, co pokazała polska historia ostatnich lat, można natomiast czasami nie spłacać.

Jak to?

Tak było w przypadku rządu Donalda Tuska i umorzenia obligacji w OFE. Spodziewaliśmy się, że to się spotka z bardzo dramatyczną reakcją rynku, ale okazało się, że nie.

Rząd był w stanie umorzyć prawie 10 proc. PKB długu wewnętrznego i nic się nie stało. Taka operacja jest niemożliwa na długu zewnętrznym. Nie da się powiedzieć, że się nie spłaci 10 proc. PKB, bo wtedy jest gigantyczny kryzys, tak jak było w Grecji.

To są dwa kompletnie różne instrumenty. Z punktu widzenia działania na gospodarkę mają ze sobą bardzo niewiele wspólnego, poza tym, że jeden i drugi finansuje działania rządu.

Którego długu mamy więcej?

W Polsce dług wewnętrzny to jest 75 proc. całego długu, a zewnętrzny - 25 proc.

To dobre proporcje?

To jest bardzo komfortowa sytuacja. I mało tego, ten nowy dług był w ogromnej części finansowany przez polskie banki. Te 12 proc. deficytu prognozowanego na ten rok, to też będzie dług wewnętrzny, który się dużo łatwiej spłaca.

Jednak 12 proc. deficytu finansów publicznych w tym roku może brzmieć groźnie, w porównaniu z tym, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Ponad 60 proc. długu w stosunku do PKB również. Przy jakim poziomie zadłużenia państwa bankrutują?

Argentyna w 2001 r. zbankrutowała przy poziomie długu 54 proc. Grecja w 2010 bankrutowała przy poziomie 126 proc. długu do PKB. A Japonia ma dzisiaj 250 proc. długu do PKB i nie bankrutuje.

No tak, trudno zobaczyć w tym jakąś stałą.

Pierwszym tropem, który trochę rozjaśnia tę sytuację, jest właśnie poziom długu wewnętrznego i zewnętrznego. Japonia ma 230 proc. długu wewnętrznego, tego zewnętrznego zostaje 20 proc. PKB. Grecja miała pół na pół, przy czym całość długu była denominowana w walucie, której Grecja nie była suwerenem, czyli cały dług był w euro, który jest wprawdzie walutą krajową dla Grecji, ale Grecja nie drukuje euro.

Podobnie Argentyna - większość długu była zagraniczna, bardzo mało długu w Argentynie było krajowe, a jeśli już było, to też było denominowane w dolarach, bo Argentyńczycy bali się pożyczać rządowi pesos.

Kraje, które mają bardzo wysoki dług zewnętrzny, są dużo bardziej narażone na bankructwo, niż te, które mają całkowity dług na wysokim poziomie.

Pamiętam, jak przy poprzednim kryzysie popularna była koncepcja, że istnieje uniwersalny limit poziomu zadłużenia, po którym dochodzi do spadku wzrostu PKB. W niektórych krajach tłumaczono tym politykę zaciskania pasa.

Miało to być 90 proc. i wynikało z pracy Carmen Reinhart i Kena Rogoffa. Okazało się, że ten wynik jest związany z błędem w Excelu, to była słynna afera. Nie ma takiego uniwersalnego limitu.

To kiedy kraj może zbankrutować?

Ok, to co w takim razie - poza podziałem długu wewnętrznego i zewnętrznego - sprawia, że jednym może grozić bankructwo, a innym nie?

Niektóre kraje mają duży zasób aktywów, więc jakby co, byłyby w stanie błyskawicznie spłacić dług. Norwegia ma dług publiczny na poziomie 33 proc. PKB, ale aktywa na poziomie ponad 100 proc. Jakby chciała, jest w stanie spłacić cały dług, a nawet jego trzykrotność w jeden dzień. To akurat jest wyjątkowy kraj, ale również Japonia ma bardzo duże aktywa, USA ma duże aktywa zagraniczne - są w stanie błyskawicznie spłacić dług.

Kolejna sprawa - fundamentalna - to możliwości podatkowe. W Grecji przez pierwsze dwa lata kryzysu spadły dochody podatkowe, ludzie po prostu przestali płacić podatki. I - to jest szokujące - w kryzysie wzrosła konsumpcja. Greckie państwo straciło możliwości zbierania podatków i dlatego też straciło wiarygodność na arenie międzynarodowej. Wiadomo było, że będzie miało problem ze spłacaniem długu.

Nam to nie grozi?

Tym się różni Polska od Grecji w 2010 roku, ale również od Polski Gierka, że mamy zupełnie inne instytucje państwowe, które będą w stanie doprowadzić do spłaty ewentualnego, zwiększonego zadłużenia bez większych problemów.

Kraje różnią się też ryzykiem, czyli stopą procentową. To jest właściwie fundamentalne równanie długu publicznego: czy realna stopa procentowa jest niższa, czy wyższa od wzrostu gospodarczego. Jeśli jest niższa, to dług sam z siebie spada, jeśli jest wyższa, to odsetki od długu automatycznie zwiększają jego udział w PKB.

Dlatego ja jestem daleki od szukania uniwersalnej liczby. Wiadomo natomiast, że nie ma możliwości, aby kraj był w stanie sfinansować dług, który non stop rośnie. To wiemy.

Nawet dług wewnętrzny?

Tak. Dług wewnętrzny jest sprytnym narzędziem, bo pożyczając od własnych obywateli, nie musimy ich opodatkowywać, więc to jest odkładanie podatku w czasie. Wiemy, że podatki mogą mieć wpływ na zachowania gospodarcze - zniekształcają optymalne decyzje. Jeśli więc nie chcemy podnosić podatków, wtedy dług jest dobrym pomysłem. \

Ale nie można go rolować w nieskończoność, w którymś momencie trzeba będzie zacząć spłacać ten dług i wtedy te zniekształcenia mogą być nagle wysokie, to jest to, czego należy unikać.

Mamy w Polsce konstytucyjny limit zadłużenia - 60 proc. Według ministerstwa finansów tym roku dług ma wynieść 62 proc. PKB, w przyszłym ponad 64 proc. Czy z ekonomicznej perspektywy przekroczenie tego limitu ma jakieś poważne konsekwencje?

Tu mieszają się dwie perspektywy. Jedna, nazwę ją perspektywą ex ante, wskazuje, co rząd powinien robić w normalnych czasach. Druga to perspektywa ex post - w jaki sposób powinien się zachować w czasach kryzysu.

W czasach przed kryzysem rząd powinien traktować finanse publiczne odpowiedzialnie, tak, żeby dług nie rósł. Jeśli nie ma żadnego limitu, a nadejdzie sytuacja, że wzrost gospodarczy będzie niższy, stopy procentowe będą wysokie, to wtedy ten dług sam z siebie zaczyna rosnąć, nawet jeśli deficyty są zerowe. Dlatego warto mieć taki limit i go przestrzegać. Różne kraje robią to w różny sposób, ale chociażby ten polski limit wziął się z limitu europejskiego, kryterium Maastricht, którego właściwie już mało kto przestrzega.

Ale limit jest sensowny?

Ten limit wydawał się bardzo sensowny w 1997 roku, kiedy Polska miała niską wiarygodność, kiedy miała dużo mniejsze PKB niż teraz, kiedy była w stanie w podatkach zebrać dużo mniej niż dziś, kiedy Polska miała większość długu denominowaną w obcej walucie i większość długu to była winna inwestorom zagranicznym.

Wtedy wpisanie takiego bardzo twardego limitu, nawet do konstytucji, było bardzo dobrym pomysłem, bo pokazywało naszą dużą wiarygodność, związywało ręce wszystkim kolejnym rządom i zmuszało do prowadzenia bardzo odpowiedzialnej polityki fiskalnej.

Przy normalnych cyklach koniunkturalnych limit wymusza na rządzie, żeby pożyczał mniej w górce cyklu, więcej w dołku cyklu. Jeśli jest szybki wzrost PKB, to wtedy ten dług spada. Mieliśmy z tym do czynienia w ciągu ostatnich 10 lat - dług sam z siebie spadał w relacji do PKB.

I ten limit może działać tylko wtedy, kiedy jest wiarygodny. W ustawie o finansach publicznych są zapisane straszne kary, tzn. kary dla gospodarki, krótko mówiąc, jeśli ten limit zostanie przekroczony. Musi natychmiast pojawić się budżet z nadwyżką, muszą być wprowadzone drakońskie cięcia we wszystkich możliwych zakresach. I to nie jest po to, żeby uzdrowić gospodarkę, to jest po to, żeby nigdy do takiej sytuacji nie doszło.

A jeśli już dojdzie?

To by była katastrofa gospodarcza, gdyby w trudnej sytuacji te wszystkie zapisy miały być realizowane.

Wiemy z teorii ekonomii, że w kryzysie się nie oszczędza, czyli nie można stosować tych narzędzi, które są zapisane po to, żeby spłacać dług, tylko w kryzysie trzeba się zadłużać.

Trzeba pożyczyć, żeby przetrwać ten kryzys i żeby zachować gospodarkę w jako takim stanie i wtedy ten limit jest problemem.

Są jednak tacy, którzy domagają się bezwzględnego przestrzegania limitu.

Ten spór, który teraz mamy w Polsce, ostra debata o limicie długu, wynika moim zdaniem z tego, że każda ze stron widzi tylko jedną perspektywę. Ci, którzy proponują zniesienie limitu, widzą tylko perspektywę ex post, czyli że w kryzysie trzeba pożyczać - i ja się z nimi zgadzam.

Ci, którzy mówią, że limitu trzeba bezwzględnie przestrzegać, bo najważniejsza jest transparentność i wiarygodność, widzą tylko tę perspektywę ex ante i nie są w stanie sobie wyobrazić, co by się stało dzisiaj, gdyby faktycznie przestrzegać tego limitu tak, jak jest zapisany.

Należy jednak docenić obydwie perspektywy.

60 proc. to nie jest zasada zapisana na świętej tablicy

A jak na ten limit patrzą inwestorzy, u których państwo się zapożycza?

W tej chwili już wiadomo, że dług publiczny w Polsce w tym albo w przyszłym roku przekroczy konstytucyjną granicę według metodologii europejskiej. To jest wiedza powszechna, nie tylko ja i ty to wiemy, ale też wszyscy inwestorzy na świecie. I mimo to nie wydarzyło się nic.

Czyli inwestorzy rozumieją dwie rzeczy. Po pierwsze, że to jest sytuacja wyjątkowa, po drugie, że te 60 proc. to nie jest zasada zapisana na świętej tablicy, tylko jakaś granica, na którą ktoś się kiedyś umówił, ale która nie wynika wcale z fundamentów gospodarczych.

Mało tego, wiemy, że polska gospodarka jest w stanie utrzymać dług powyżej tej granicy. Grecja nie była w stanie utrzymać długu na poziomie 126 proc., będąc na dużo niższym poziomie rozwoju, niż my jesteśmy dzisiaj, mając dużo mniej dynamiczną gospodarkę, gigantyczne deficyty w handlu zagranicznym, małe możliwości eksportu, a przez to i spłacania długu zewnętrznego. I doszło do 126 proc. - wtedy inwestorzy spanikowali.

Czyli możemy bezpiecznie obstawić, że ta granica bezpieczna dla polskiego długu mieści się gdzieś pomiędzy 60 a 120 proc., nie chcę wyrokować gdzie, ale daje nam to pewną nadzieję na to, że gdyby się wydarzyła druga fala, to będziemy w stanie tę drugą falę wytrzymać.

Nawet jeśli do niej dojdzie, to będziemy mieć znacząco wyższy poziom długu niż w poprzednich latach. Jakie mamy możliwości jego redukcji?

Pierwsze pytanie brzmi, kto powinien ten dług płacić - czy tylko i wyłącznie dzisiejsi podatnicy, czy może też trochę przyszli podatnicy? To jest wybór publiczny. Pamiętam propozycje ekonomistów europejskich na początku pandemii, żeby pakiety ratunkowe finansować z długów stuletnich, czyli żeby rozłożyć spłatę na najbliższe sto lat, bo jest to tak rzadkie wydarzenie, że powinniśmy koszty ratowania gospodarki rozłożyć na maksymalnie długo.

Jeśli wzrost gospodarczy jest większy niż realna stopa procentowa od tego długu, to ten dług w pewien sposób sam się spłaca.

Natomiast nie możemy tego zakładać, to jest zbyt pozytywny scenariusz. Liczymy, że tak się stanie, ale nie można wokół tego scenariusza budować strategii.

Niektórzy przekonują, że dług znika też za sprawą podwyższonej inflacji.

Tu jestem sceptyczny. Istotnie inflacja nieoczekiwana obniża odsetki od długu, ale jeśli ta inflacja będzie stabilnie wysoka, to już nie będzie nieoczekiwana. Wtedy stopa procentowa będzie brała pod uwagę poziom inflacji i będzie rosła. Inflacja daje więc krótkotrwały efekt, który szybko znika i nie jest duży. Inflacją nie spłacimy długu.

Koniec końców długi spłaca się z podatków - nie ma innej możliwości.

Spłata długu wymaga nadzwyczajnych podatków?

To jest pytanie o to, w jaki sposób chcemy, aby spłata tego nadzwyczajnego długu ma być rozłożona pomiędzy obywateli - czy ma się to odbywać za pomocą tego systemu podatkowego, który teraz mamy. To jak będziemy spłacać ten dług nie będzie wynikało z praw ekonomii, tylko z wyboru publicznego.

Dług spłacimy z podatków. Ale ze sprawiedliwych

Uważam, że nie powinniśmy do spłaty długu używać obecnego systemu podatkowego, bo jest niesprawiedliwy.

Dlaczego?

Bo w większym stopniu obciąża mniej zarabiających, a w dużo mniejszym stopniu wysoko zarabiających.

  • Po pierwsze dlatego, że wysoko zarabiający bardzo często przechodzą na podatek liniowy.
  • Po drugie - składki emerytalne wygasają powyżej pewnego dochodu.
  • Po trzecie dlatego, że mamy podatki pośrednie, czyli VAT, który jest niby taki sam dla wszystkich, ale większą część konsumpcji w dochodzie mają osoby mniej zarabiające niż średnio i dobrze zarabiający. VAT jest więc podatkiem regresywnym.

I jeśli do tego dołożymy inflację, którą niektórzy mają nadzieję spłacać część długu, to ona również jest regresywna - bardziej uderza w tych, którzy wydają więcej ze swojego dochodu, niż tych, którzy oszczędzają.

Więc jak sprawić, żeby ten dług był spłacany sprawiedliwiej?

Uważam - i to nie jest tylko moje zdanie, wielu młodych ekonomistów sądzi podobnie, w szczególności jest to punkt widzenia naszej grupy eksperckiej “Dobrobyt na pokolenia” - że ci, którzy przeszli suchą stopą przez pandemię, mogą dorzucić więcej niż ci, którzy na tej pandemii ucierpieli najbardziej.

A wiemy, że ta pandemia bardzo zwiększyła nierówności. Ci, którzy mieli możliwość przejścia na pracę zdalną, to są ci, którzy zarabiają lepiej. Tracący pracę oraz ci, którzy byli bardziej narażeni na zachorowanie, to są na ogół osoby zarabiające mniej.

Dzięki długowi uratowaliśmy gospodarkę. Zyskali na tym wszyscy, ale ci, którzy zarabiają najlepiej, zyskali najwięcej. Dlatego mogą i powinni się dorzucić do spłaty tego długu w większym stopniu.

Przeczytaj także:

Jak?

Są dwie metody. Pierwsza to progresja podatkowa, którą mamy w Polsce odwróconą, więc przywrócenie - nie zwiększanie tylko przywracanie - progresji podatkowej tak, aby lepiej zarabiający dorzucali się do wspólnej kasy więcej, to jest nasz pierwszy postulat.

A drugi postulat to jest też możliwość wprowadzenia podatków majątkowych.

Trudny temat.

Trudny, ale tym podatku nie ma nic wyjątkowego.

Świętowaliśmy niedawno stulecie niepodległości, teraz stulecie Bitwy Warszawskiej. To właśnie wtedy na odbudowę po wojnie i na budowę młodego państwa polskiego wprowadzono progresywny podatek od majątku. W szczególnych sytuacjach tego typu narzędzi się używa - i należy to robić.

Jak wysoki miałby być ten podatek?

Według ekonomistów z Berkeley, którzy robili wyliczenie dla całej UE, podatek progresywny w wysokości 1 proc. od majątku powyżej miliona euro, 2 proc. powyżej 2 mln euro i 3 proc. powyżej 100 mln euro w ciągu 10 lat byłby w stanie spłacić 10 proc. jednorocznego PKB. Czyli mniej więcej koszty ratowania gospodarki, które poniosły kraje europejskie w związku z pandemią.

Polski rząd, mówiąc o spłacie długu, sięga raczej po poetykę zaciskania pasa - planuje zamrożenie płac i zwolnienia w budżetówce. Tłumaczy to “nadzwyczajnym napięciem finansowym związanym z pandemią”. Oszczędności w sektorze publicznym to nieunikniona konsekwencja kryzysu?

Fundamentalna sprawa jest taka, że jeśli chcemy mieć usługi publiczne na wysokim poziomie, to one muszą kosztować. Nie da się mieć wysokiej jakości usług publicznych i mieć tanie państwo. Jeśli tanie państwo, to marnej jakości usługi - koniec, kropka.

To jest jak z każdym produktem na rynku. Nie da się mieć ochrony zdrowia na wysokim poziomie, nie da się mieć edukacji na wysokim poziomie, nie da się mieć sprawnego sektora publicznego, jeśli on jest fatalnie wynagradzany.

To jest w tej chwili jeden z podstawowych polskich problemów. Pierwszy to nierówności, drugi ochrona zdrowia, trzeci edukacja, kolejne to mieszkalnictwo i jakość usług publicznych, w tym jakość wynagradzania urzędników państwowych.

Państwo, jako pracodawca, jest największym graczem na rynku. Nie ma drugiego tak dużego gracza. Nie ma żadnej firmy, która byłaby w stanie konkurować wielkością. Państwo może wyznaczać reguły na rynku pracy.

U nas raczej się dostosowuje, niż wyznacza. Rząd chyba chce pokazać, że aparat państwa, choć niekoniecznie sami politycy, też w kryzysie ponosi wyrzeczenia - to najżyczliwsza interpretacja, jaka przychodzi mi do głowy.

Tylko że coraz więcej krajów rozwiniętych robi coś zupełnie innego - korzysta z zatrudnienia w sektorze publicznym do łagodzenia skutków cykli koniunkturalnych.

Miałem projekt badawczy, w którym podzieliliśmy wydatki publiczne na usługi publiczne oraz transfery, czyli to, co trafia do obywateli. I transfery wykazują się kontrcyklicznym zachowaniem, to znaczy, kraje rozwinięte zwiększają transfery i zmniejszają podatki w trakcie dołków, kryzysów, i zmniejszają transfery w trakcie górek. Łagodzą skutki kryzysu poprzez politykę transferową. Z drugiej strony usługi publiczne nie zależą aż tak bardzo od cyklu.

Mieliśmy dużą zagwozdkę, w jaki sposób zakwalifikować płace w sektorze publicznym, bo z jednej strony to powinny być te usługi publiczne, płacimy urzędnikom po to, aby je dostarczali.

Ale okazuje się, że te płace zachowują się tak samo jak transfery, tzn. zwiększa się zatrudnienie, zwiększają się płace relatywnie do PKB w trakcie kryzysów i zmniejszają się w trakcie górek. Państwa aktywnie korzystają więc z zatrudnienia w sektorze publicznym do łagodzenia skutków kryzysu.

To, co w tej chwili się wydarzyło w Polsce, to jest odwrotne zachowanie. Zmniejszamy zatrudnienie i zmniejszamy płace w sektorze publicznym w trakcie kryzysu.

Może chociaż finanse państwa będą w trochę lepszym stanie?

Kompletnie nie ta skala. Koszty zatrudnienia w sektorze publicznym to jest jakieś 2-3 proc. PKB, a deficyt, który mamy z powodu korona kryzysu to jest 10-12 proc. PKB. Nie da się zaoszczędzić na urzędnikach tak, żeby spłacić długi z powodu kryzysu. To jest niemożliwe, to nie jest ten rząd wielkości.

Zastanawiam się, z czego to wynika i nie jestem w stanie znaleźć racjonalnego uzasadnienia tej decyzji. Nie ma takiego uzasadnienia.

Wojciech Paczos - makroekonomista, wykładowca w Cardiff University i adiunkt w Instytucie Nauk Ekonomicznych Polskiej Akademii Nauk (INE PAN). Mieszka w Londynie, pochodzi z Lublina. Członek grupy eksperckiej "Dobrobyt na Pokolenia".

;

Udostępnij:

Bartosz Kocejko

Redaktor OKO.press. Współkieruje działem społeczno-ekonomicznym. Czasem pisze: o pracy, podatkach i polityce społecznej.

Komentarze