W grudniu 2018 w Polsce żyło prawie 181 mln kur i kurczaków, ale w tym samym roku w ubojniach zabiliśmy ich 1 mld 165 mln. Bo w nastawionej na maksymalny zysk hodowli przemysłowej zdeformowane kurczaki idą na rzeź już po 6 tygodniach, a kury nioski po około roku. Swoje krótkie życie spędzają w cierpieniu. Mięso i jaja takich kur trafiają na nasze talerze
W 2018 roku Polska była czołowym producentem mięsa drobiowego w Unii Europejskiej.
Jak podaje Główny Urząd Statystyczny w tym samym roku zabiliśmy ponad 1 mld 165 milionów kurczaków i kur. To rekord, bo już prężna produkcja polskiego mięsa wieprzowego zakłada ubój "zaledwie" ok. 20 milionów świń rocznie.
Jednocześnie Polska jest w czołówce europejskich producentów jaj kurzych. Produkujemy ich tak wiele, że rodzima produkcja zaspokaja krajowe potrzeby w 150 proc. Oznacza to, że nawet jedna trzecia musi zostać wyeksportowana.
Za prężną produkcją mięsa drobiowego i jaj kryje się jednak smutne życie setek milionów kur.
Jeśli są hodowane na mięso stracą życie zanim skończą trzy miesiące. Jeśli znoszą jajka, pożyją dłużej, ale zwykle zginą po ok. roku. Realia hodowli przemysłowej robią z kur maszyny produkcyjne obliczone na jeden cel: maksymalną wydajność. W znakomitej większości ptaki te żyją w koszmarnych warunkach, które nie pozwalają im realizować ich podstawowych potrzeb.
Tymczasem kury to inteligentne zwierzęta społeczne. W naturze większość czasu spędzają na poszukiwaniu pożywienia, drapiąc i dziobiąc ziemię. Zażywają regularnych kąpieli w piasku, dbają o czystość piór, a w razie niebezpieczeństwa wlatują na drzewa lub grzędy. Nawiązują przyjaźnie, komunikują się ze sobą przy użyciu 24 różnych dźwięków.
W OKO.press zaglądamy za ściany hodowli przemysłowych i pokazujemy, jak wygląda życie kur niosek i kurczaków. Ich los możemy poprawić rezygnując ze spożycia ich mięsa oraz jaj lub wybierając certyfikowane produkty ekologiczne.
Choć gatunek ten może dożyć ponad 10 lat, życie kur hodowanych na mięso z naturą nie ma nic wspólnego. Przede wszystkim znakomita większość drobiowego mięsa spożywanego w Polsce to mięso kurczaków - czyli kur i kogutów zabitych przed osiągnięciem dojrzałości płciowej.
Mięso drobiowe najczęściej pochodzi od tzw. brojlerów - specjalnie stworzonych ras hybrydowych, których celem jest jak najszybszy przyrost wagi.
W warunkach naturalnych i w zależności od rasy kurczaki w ciągu 10 tygodni tyły do ok. 1,4 kg. Brojlery wagę 2,4 kg osiągają już w sześć tygodni, a przy odpowiednim karmieniu po pięciu tygodniach mogą ważyć nawet 2,8 kg. Po tym czasie są zabijane, bo ich dalsza hodowla przestaje się opłacać.
Jak czytamy na portalu okiemrolnika.pl:
"Opłacalność hodowli brojlerów warunkuje czas trwania chowu, który wynosi do 2 miesięcy. Po siódmym tygodniu chowu zwiększenie masy ciała przyhamowuje mimo faktu, iż brojlery zużywają tyle samo paszy co w pierwszej fazie życia".
Aby kurczaki przybierały na wadze jeszcze najszybciej, hodowcy manipulują ich snem. Początkowo światło w hali świeci się nawet 24 godziny na dobę, żeby ptaki "efektywniej" pobierały paszę. Z czasem okresy ciemności są wydłużane.
Do pasz dodawane są antybiotyki, bo stłoczone w halach kurczaki często chorują. Jak wynika z kontroli NIK przeprowadzonej w woj. lubuskim w 2018 roku, aż 80 proc. hodowców drobiu rzeźnego podawało zwierzętom leki tego typu.
O tym, jak wygląda krótkie życie hodowanych na mięso kurczaków mówi kampania stowarzyszenia Otwarte Klatki pt. "Frankenkurczak".
"Te bardzo aktywne z natury ptaki zostają w warunkach hodowli przemysłowej właściwie unieruchomione. Pozbawia się je możliwości spełniania swoich naturalnych potrzeb, takich jak kąpiele w piasku czy grzebanie w ziemi. Nie mają również dostępu do naturalnego światła i świeżego powietrza" - piszą aktywiści.
Rzeczywiście - kurczęta hodowane są w zamkniętych halach w ogromnym stłoczeniu. Tłok powiększa się wraz z ich nienaturalnie szybkim wzrostem. Doskwiera także brak higieny i odór fekaliów, bo ściółkę wymienia się tylko przed wpuszczeniem do hali nowego stada. Niedogodności odczuwają boleśnie zwłaszcza najmłodsze osobniki do 14 dnia życia. W tym czasie najwięcej z nich ginie.
"Słaby organizm oraz rzadkie upierzenie często są przyczyną licznych chorób oraz kanibalizmu ptaków. Pojawieniu się niekorzystnych czynników w odchowie sprzyja także częsta rotacja spowodowana niedługim czasem odchowu ptaków" - piszą autorzy portalu okiemrolnika.pl.
Organizm brojlerów rzeczywiście jest słaby. Przede wszystkim ptaki przybierają na wadze tak szybko, że ich kości nie są w stanie utrzymać ich ciał.
"Mają problemy z utrzymaniem się na nogach, w niektórych przypadkach nie są w stanie nawet podejść do wodopoju. Umierają powolną i bolesną śmiercią wskutek odwodnienia i głodu. To nie są zjawiska marginalne, a wpisane w życie brojlerów" - komentują aktywiści Otwartych Klatek.
"Frankenkurczaki" mają też problemy z układem krwionośnym - predyspozycje do arytmii serca i zawałów. Często występuje też u nich tzw. syndrom nagłej śmierci. Chorych zwierząt się nie leczy, bo hodowla zakłada produkcję masową, w której śmierć części stada jest wpisana w końcowy rachunek hodowcy.
Jeśli dożyją dnia uboju, czeka je kolejna porcja cierpień. Najpierw zostaną wyłapane i załadowane do ciasnych skrzynek. W takim stanie - przestraszone i upchnięte - pojadą do ubojni.
Kurczaki zabija się taśmowo i masowo. Gdy są przytomne, pracownik zakładu podwiesza je do góry nogami na taśmie. Zgodnie z przepisami zwierzęta przed zabiciem muszą zostać ogłuszone - w tym celu ich głowy zanurzane są w wodzie pod napięciem.
To, jak wygląda linia uboju kurczaków można zobaczyć na własne oczy na dostępnych w sieci filmach reklamowych, np. tutaj.
"W wielu przypadkach ogłuszenie nie działa prawidłowo. Szacuje się, że w Polsce nawet 27 milionów kur rocznie może zachowywać pełną świadomość w momencie uboju" - piszą aktywiści stowarzyszenia Otwarte Klatki.
Zabijanie odbywa się zresztą w ekspresowym tempie - w dobrze zorganizowanej rzeźni ginie nawet 140 kurczaków na minutę.
Nie zawsze mechaniczny i szybki proces działa prawidłowo. Jeśli podcięcie gardła się nie uda, kurczaki jeszcze żywe trafią do oparzalnika - zbiornika z gorącą wodą. Kąpiel we wrzątku ma pomóc poluzować kurze pióra przed ich wyskubaniem.
Część konsumentów zniechęcona przygnębiającym losem brojlerów z hodowli przemysłowych zechce kupować mięso kurczaków z hodowli ekologicznych.
Takie hodowle rzeczywiście istnieją, choć w Polsce stanowią zaledwie ułamek procenta wszystkich. Zwykle ptaki żyją w nich dłużej, na wadze przybierają wolniej i mają więcej miejsca. Ostatecznie jednak także i takie kurczaki tafią na rzeź. Europejskie prawo gwarantuje im minimalną długość życia - 81 dni.
Problemem z punktu widzenia właścicieli takich hodowli jest ich niska wydajność. Hodowane ekologicznie kurczaki wymagają zużycia większej ilości zasobów - wody, lądu, ekologicznych pasz, a stada muszą być mniejsze. Dla konsumentów oznacza to znacznie wyższe ceny mięsa.
Tymczasem jednym z głównych powodów dużej popularności mięsa drobiowego w Polsce jest jego niska cena i duża dostępność. Z danych GUS wynika, że w 2017 roku przeciętny Polak lub Polka zjedli 26,9 kg mięsa pochodzącego od kur i kurczaków. Bardziej popularna była jedynie wieprzowina.
Cierpią nie tylko kury hodowane na mięso. Bo choć życie kur niosek - tych, które chowa się, by znosiły jajka - jest dłuższe niż drobiu mięsnego, to długość nie idzie w parze z jakością.
Jak wynika z danych GUS, w grudniu 2018 roku w Polsce żyło ponad 56 milionów niosek. Zdecydowana większość z nich, bo ponad 80 proc. jest hodowana w ramach któregoś z systemów hodowli masowej. Rozróżniamy jego cztery rodzaje:
Pozostałe nioski w Polsce żyją w ramach tzw. zagród przydomowych, które produkują jaja na mniejszą skalę, z reguły na użytek własny lub lokalny.
W 2017 roku przeciętny Polak zjadł 139 sztuk jaj kurzych. Tendencja jest wyraźnie spadkowa - w 2005 roku spożycie na jednego obywatela wynosiło aż 215 jaj rocznie.
Zdecydowana większość kur niosek jest w Polsce hodowana w systemie klatkowym (jajka "trójki"). Jak wynika z danych Głównego Inspektoratu Weterynarii w grudniu 2018 roku w klatkach żyło ich ponad 41 mln, czyli 84,4 proc. wszystkich hodowanych "profesjonalnie" niosek.
"W takiej hodowli kury nie mają dostępu do świeżego powietrza, stoją na metalowych prętach klatek. Nie są w stanie zaspokoić swoich podstawowych potrzeb gatunkowych - np. grzebania i dziobania w ziemi" - tłumaczy w rozmowie z OKO.press Maria Madej, aktywistka stowarzyszenia Otwarte Klatki.
Jak pisaliśmy w OKO.press w Unii Europejskiej od 2012 roku nie można stosować tzw. klatek bateryjnych (ang. battery cages), w których powierzchnia przeznaczona dla jednej kury była mniejsza niż kartka A4. Zamiast nich hodowcy stosują tzw. klatki wzbogacone, w których miejsca jest niewiele więcej, a kury nadal nie są w stanie rozprostować skrzydeł.
"Przestrzeni jest więcej, ale wciąż kury całe życie spędzają w klatce. Ich podstawowe potrzeby nie są zaspokajane" - mówi Maria Madej.
Jak podkreślają aktywiści Otwartych Klatek najgorsza dla kur jest hodowla klatkowa. W systemie ściółkowym (jajka "dwójki") w grudniu 2018 roku hodowano 11,3 proc. wszystkich niosek, czyli niemal 5,5 mln. Także w tym przypadku kury żyją zamknięte w hali z tym, że jest ona wyłożona ściółką, a kury mogą się w niej przemieszczać.
Chów wolnowybiegowy (jajka "jedynki") zakłada, że kury mieszkają w kurnikach i mają nieograniczony dostęp do wybiegu na świeżym powietrzu. W przypadku chowu ekologicznego (jajka "zerówki") standardy te są jeszcze wyższe - kury muszą dostawać ekologiczną paszę, a na jednym metrze kwadratowym kurnika może mieszkać maksymalnie sześć kur.
Hodowle wolnowybiegowe i ekologiczne to jednak w Polsce margines produkcji jajek. W grudniu 2018 roku mieszkało w nich odpowiednio 1,7 miliona i 330 tys. kur niosek. To 3,55 proc i 0,68 proc. ich pogłowia.
"Większość kur utrzymywanych jest w systemie klatkowym. Dlatego celem kampanii Otwartych Klatek pt. "Jak one to znoszą?" jest przede wszystkim eliminacja hodowli klatkowej. Taka hodowla jest bowiem najgorsza pod względem spełniania podstawowych potrzeb gatunkowych kur niosek" - tłumaczy Maria Madej.
Liczba hodowli alternatywnych rośnie w szybkim tempie rośnie. Od 2014 roku do stycznia 2019 roku liczba kur niosek hodowanych w systemie ekologicznym wzrosła aż o 284 proc., w systemie wolnowybiegowym o 96 proc., a w systemie ściółkowym o 42 proc. Producenci jaj prognozują dalszy rozwój tego sektora.
Jednak nawet najbardziej ekologiczne jajka oznaczone cyfrą "0" nie są produktami wolnymi od cierpienia. Także i w tym przypadku produktem ubocznym i zbędnym hodowli są pisklęta płci męskiej.
Młode koguty nie będą znosiły jaj i dlatego dla producentów trzymanie ich przy życiu generowałoby tylko dodatkowe koszty. Pochodzą zarazem od ras typowo "jajecznych", więc nie nadają się do chowu na mięso. Już w pierwszych dniach życia pisklęta męskie są więc oddzielane od młodych kur i zabijane - zwykle poprzez zagazowanie lub zmielenie żywcem.
Rozwiązaniem mogłaby być technologia, która pozwala identyfikować płeć kurczęcia jeszcze w jajku. Systemy takie już istnieją i są testowane m.in. w Niemczech i Holandii.
Kury nioski płci żeńskiej żyją dłużej, ale także i one tracą życie znacznie prędzej, niż w naturalnym środowisku. Produkcja jaj zakłada jak najwyższą wydajność kur. Gdy z wiekiem dany ptak zaczyna produkować mniej jajek, trafia na rzeź.
Szczyt nieśności przypada u kur zwykle na ok. 40 tydzień ich życia. Większość niosek, we wszystkich rodzajach chowu, jest poddawana ubojowi już po roku. Zastępuje się je młodszymi, bardziej wydajnymi osobnikami. Ale część kur nie dożyje nawet tego czasu. W zależności od rodzaju chowu nawet 9 proc. stada umrze wcześniej z powodu chorób i powikłań spowodowanych warunkami hodowli.
Niniejsza publikacja powstała dzięki współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie. Zawarte w niej poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.
Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.
Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.
Komentarze