0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Hagen MeischnerHagen Meischner

Polski system finansowy pozostaje jednym z najbardziej stabilnych w Europie, a sektor bankowy jest jego głównym filarem – ogłosiła niedawno Komisja Nadzoru Finansowego. Z Europy dochodzą jednak głosy katastroficzne – oto Deutsche Bank, największy bank Niemiec i czwarty Europy miałby, zdaniem portalu Zero Hedge, stać się „Lehman Brothers” nowego wielkiego kryzysu. O sytuacji we Włoszech słyszymy niemal same złe rzeczy, choć niektórzy komentatorzy cieszą się, że kłopoty tamtejszych (i nie tylko) banków sprzyjać będą repolonizacji naszego sektora. Czy widmo kryzysu bankowego faktycznie krąży po Europie?

Banki pod kreską

Zacznijmy od końca. Niecałe dwa tygodnie temu najważniejsze banki Europy (konkretnie 51 z nich, stanowiących 70 procent całego sektora) teoretycznie zdały egzamin z odporności na kryzys. Z jednym wyjątkiem. Włoski Monte dei Paschi di Siena, najstarszy działający bank na świecie w symulacji kryzysu (tzw. stress test) przeprowadzonej przez Europejski Nadzór Bankowy okazał się niewypłacalny – stosunek kapitału własnego banku do wartości jego aktywów ważonych ryzykiem spadł poniżej zera.

Przeczytaj także:

Nieformalny próg „przyzwoitego” współczynnika wypłacalności to jednak około 7 procent – pod kreską znalazły się też irlandzki Allied Irish, austriacki Raiffeisen, hiszpański Banco Popular oraz Bank of Ireland, a tuż nad nią – włoski UniCredit, brytyjski Barclays, francuski Société Générale oraz niemieckie Deutsche Bank i Commerzbank.

Co to znaczy? Nie do końca wiadomo. Słychać bowiem zarzuty, że cały ten stress test to pic na wodę, bo po pierwsze, nie uwzględnia (nieciekawej) sytuacji banków w Portugalii i Grecji, a po drugie, symulowany w teście kryzys jest bardzo łagodny – w założeniach recesja kończy się już w 2018 roku, a stopy procentowe zostaną podniesione.

Krótko mówiąc: niewykluczone, że realna sytuacja europejskich banków w najbliższych latach może wyglądać zupełnie inaczej. A problemów i wyzwań nie brakuje. Zwłaszcza we Włoszech i w Niemczech. Mają różne źródła i przyczyny, a przy ich rozwiązywaniu polityka wyraźnie ściera się z ekonomią.

Włochy: katastrofa drobnych ciułaczy

Włoskie banki mają na karku mnóstwo niespłacanych kredytów, wartych łącznie 360 miliardów euro (około 18 procent portfela), z których ponad połowa to tzw. sofferenze, czyli kredyty dłużników niewypłacalnych. Większości z nich udzielono instytucjom niefinansowym, tzn. konsumentom i przedsiębiorcom w tzw. gospodarce realnej.

Jednocześnie banki te – mocno rozproszone, z rozdętą i nazbyt kosztowną siecią detaliczną – emitują obligacje będące w posiadaniu małych podmiotów: stowarzyszeń i fundacji czy po prostu tzw. drobnych ciułaczy. Ewentualne bankructwo części sektora oznacza więc katastrofę dla wielu małych podmiotów. Nie mówiąc o tym, że Włochy borykają się z niskim bądź ujemnym wzrostem gospodarczym od 2008 roku, który nie pomaga małym i średnim firmom spłacać zaciągniętych zobowiązań. Do tego błędnego koła można jeszcze doliczyć warunki zewnętrzne: niskie stopy procentowe Europejskiego Banku Centralnego i mechanizm „luzowania ilościowego”, które obniżają rentowność kapitału własnego banków (czyli zmniejszają im zyski).

Problemom próbowały zaradzić włoskie instytucje finansowe, tworząc Fundusz Atlante (w sumie około 4,3 miliarda euro). Miał zapewniać zagrożonym bankom kapitał i skupować „toksyczne” kredyty – to jednak o wiele za mało w stosunku do potrzeb. Z kolei rządowe instrumenty pomocy albo nie zostały wdrożone, albo okazały się nieskuteczne.

W tej sytuacji premier Matteo Renzi rozważa możliwość udzielenia bankom pomocy publicznej. Chodzi o gwarancje dla inwestorów prywatnych pożyczających pieniądze bankom; bezpośredni wykup obligacji banków przez fundusz państwowy, ewentualnie kolejny fundusz skupujący niespłacane kredyty. Krajowej ekonomii politycznej Włoch staje tu jednak na drodze polityka europejska.

Obowiązująca od tego roku tzw. dyrektywa BRRD nakazuje bowiem, by w razie kłopotów banki ratowano kosztem nie podatników, lecz w pierwszej kolejności akcjonariuszy, wierzycieli i właścicieli depozytów (te powyżej 100 tysięcy euro mają wejść do masy upadłościowej bankrutującego banku). Na przestrzeganiu tej reguły („żadnych bailoutów”) zależy przede wszystkim Komisji Europejskiej i Niemcom – w założeniu ma ona odwodzić banki od ryzykownych zachowań, zmniejszać „pokusę nadużycia” i chronić europejskich podatników przed ponoszeniem ciężaru nieodpowiedzialnych zachowań bankierów.

Problemy są jednak co najmniej dwa. Po pierwsze, w wypadku Włoch, upadłość banków uderza w bardzo wiele drobnych i średnich podmiotów, pogłębiając problemy tzw. gospodarki realnej. A po drugie, pryncypialni wobec południowców Niemcy sami mają kłopoty. Inne niż Włosi, ale – niewykluczone – wymagające również interwencji publicznej.

Deutsche Bank w tarapatach

Liczący niemal 150 lat Deutsche Bank mocno ucierpiał z powodu Brexitu – z Wysp Brytyjskich, gdzie zatrudnia 8 tysięcy pracowników, pochodzi 20 procent jego dochodów. Z kolei amerykańska spółka-córka Deutsche nie przeszła pomyślnie niedawnego stress-testu, a Międzynarodowy Fundusz Walutowy określił bank mianem „największego udziałowca netto w ryzyku systemowym na świecie”. W 2015 roku przyniósł on 7 miliardów euro strat, wartość giełdowa od czasu poprzedniego walnego zgromadzenia akcjonariuszy spadła o połowę, a w roku bieżącym Deutsche Bank po raz pierwszy od lat nie wypłaca akcjonariuszom dywidendy. Pod znakiem zapytania stoi zdolność niemieckiego giganta do podwyższenia w najbliższych latach swego kapitału, czego wymaga (ze względów ostrożnościowych) Europejski Bank Centralny.

Przyczyny kłopotów są innego rodzaju niż we Włoszech – bank uwikłany jest w 8 tysięcy procesów, w których ugody i kary dotychczas kosztowały go 12 miliardów euro (wymierzano je m. in. za manipulacje stawką Libor, a także pranie brudnych pieniędzy i naruszanie sankcji handlowych wobec Sudanu, Syrii czy Iranu). Dochodzą do tego niespłacane kredyty hipoteczne i stoczniowe.

Ten ostatni czynnik odegrał z kolei główną rolę w zupełnie innym miejscu niemieckiego sektora bankowego. Jeden z siedmiu banków regionalnych, Bremer Landesbank popadł bowiem w tarapaty, udzielając kredytów lokalnym armatorom na sumę 6 miliardów euro. Postępował tym samym na przekór wcześniejszej tendencji, kiedy to współzarządzane publicznie Landesbanki inwestowały środki w zagraniczne instrumenty finansowe (czasem z katastrofalnym skutkiem, jak np. nadreński WestLB). Wspierając przedsiębiorców z regionu, bremeński bank ucierpiał jednak w wyniku kryzysu całej branży i prawdopodobnie będzie wymagał pomocy publicznej od innego regionalnego banku Dolnej Saksonii. Co z kolei wymagałoby akceptacji Komisji Europejskiej i wikłało Niemcy w podobny dylemat jak Włochów.

Ratować czy pozwolić upaść?

Podsumowując, kłopoty europejskiego sektora bankowego wynikają z kilku czynników. Wspólne dla wszystkich są niskie stopy procentowe i luźna polityka pieniężna EBC, która obniża rentowność działalności kredytowo-depozytowej banków, a także problemy ogólnej koniunktury – niski wzrost i słaby popyt w wielu branżach utrudniają przedsiębiorcom spłacanie kredytów.

W Niemczech dochodzi do tego problem zaangażowania w ryzykowną działalność inwestycyjną i wątpliwe praktyki wielkich graczy, często związane z przekroczeniem prawa. Specyfiką Włoch z kolei są nadmierne koszty działalności detalicznej (zbyt wiele placówek i przerosty zatrudnienia) i rozdrobnienie sektora.

Rozwiązanie problemów bankowości utrudniają czynniki koniunkturalne (niski wzrost gospodarczy i niedostatek popytu w UE), ale także bariery polityczno-instytucjonalne. Unia bankowa w obecnej fazie zabrania ratowania banków „w starym stylu”, tzn. przez rządy państw pieniędzmi podatników, ale nie istnieją wciąż solidarnościowe mechanizmy powstrzymywania skutków upadłości banków na poziomie ponadnarodowym. W efekcie rządy stają przed dylematem: ratować banki na własną rękę, wbrew regułom UE czy pozwolić im upaść, nie znając pełnej skali skutków ubocznych takiego procesu.

A w Polsce?

Europejski kryzys bankowy przywoływano u nas głównie w kontekście szansy na tanią „repolonizację” banków poprzez odkupienie ich aktywów od zagranicznych central. Chodziło zwłaszcza o aktywa Pekao SA w posiadaniu UniCredit, ale także np. możliwy wykup Raiffeisena przez PKO BP. Wskazywano jednocześnie na relatywnie dobrą kondycję polskich banków: PKO BP, jedyny objęty stress testem bank polski wykazał dużą odporność na symulowany kryzys, a jego współczynnik wypłacalności wyniósłby aż 11,4 procenta na tle około 7-8 procent u największych graczy.

O ile jednak chwilowe kłopoty gigantów mogą sprzyjać wykupowi aktywów ich polskich spółek-córek, o tyle przejście tych zawirowań w ogólny kryzys bankowy mogłoby zagrażać gospodarce UE w całości; polskim spółkom-córkom groziłby zaś odpływ kapitału do central.

;

Komentarze