0:000:00

0:00

Publikujemy wpis matki o badaniach prenatalnych, polskim państwie i tym, co realnie dla kobiet w ciąży i ich rodzin zmienia wyrok TK. Autorka zgodziła się na publikację wyznania pod warunkiem anonimowości.

Długo zbierałam w głowie myśli do tego wpisu, ale to chyba nie jest już moment na trzymanie prywaty w domowej szufladzie. Ale przeczytajcie, bo nigdy nie wiecie, co przyniesie życie.

Dokładnie rok temu siedzieliśmy z mężem w gabinecie jednej z przychodni dla kobiet w ciąży i słuchaliśmy, jak pani doktor spokojnie i rzeczowo tłumaczy nam, co znaczą wyniki badań prenatalnych, które właśnie otrzymaliśmy. Dzisiaj na świecie jest już nasza śliczna jak obrazek i zdrowa córa, ale droga do tego nie była łatwa, nie była piękna.

Dzisiaj więc wracam myślami do tego dnia, do tej godziny, w której po telefonie z przychodni - tym telefonie, jakiego się nie spodziewacie, bo tydzień wcześniej na OBOWIĄZKOWYCH dla kobiet powyżej 35. roku badaniach prenatalnych 12 tygodnia słyszycie od uśmiechniętego lekarza „gratuluję, w usg jest wszystko w porządku” - pędziłam jak szalona na awaryjne spotkanie z lekarzem, który właśnie otrzymał wynik naszych badań PAPP-A.

I ten wynik nie był dobry. Nie był fajny. Nie został podany z uśmiechem. To był wynik bardzo niepokojący i uprawniał rzeczową, spokojną panią doktor do przedstawienia całej ścieżki możliwych dalszych kroków i scenariuszy, o których w zgodzie z polskim prawem musiała nam w gabinecie opowiedzieć.

Nigdy w życiu nie czułam takiego stresu i takiego mętliku w głowie, jak rok temu w siedząc przed kartką wyliczającą różne ryzyka chorób przyszłego człowieka w moim brzuchu.

Przeczytaj także:

Patrzysz na liczby i ledwie dociera do Ciebie, to co próbuje przekazać lekarz. Potem po takim spotkaniu czekają Cię setki godzin stresu, kilkadziesiąt nieprzespanych nocy, funkcjonowanie na granicy psychicznego podłamania. Marsze po lekarzach, testy, badania i szukanie medycznych informacji do 4. nad ranem.

Był też jeden wspólny mianownik tego lekarskiego maratonu. W każdym gabinecie - a odwiedziliśmy ich wtedy naprawdę dużo prywatnie i państwowo - byliśmy informacyjnie i instytucjonalnie, czasem także emocjonalnie, zaopiekowani w temacie szeroko pojętego prawa do podejmowania różnych decyzji na podstawie medycznych faktów.

Wiedzieliśmy, jakie kroki następują po sobie i że mamy do nich prawo - do darmowych badań prenatalnych, do darmowej amniopunkcji (która do czwartku była jedynym i ostatecznym możliwym badaniem dotyczącym wad genetycznych - podkreślam genetycznych, bo trzeba też ująć wady letalne widoczne w obrazie usg - płodu na podstawie którego możliwe było skierowanie do przerwania ciąży, wiec jeśli ktoś mówi tu o „możliwych”, „potencjalnych” wadach i że „może urodzi się zdrowe” - to chyba nie wie co oznacza hasło kariotyp nieprawidłowy), wreszcie do skierowania na darmową terminację ciąży, jak określa to medyczna nomenklatura.

Na ile było to wynikiem oczywistości gwarantowanych prawem procesów, a na ile wynikiem tego, że ginekolodzy to grupa lekarzy, która widziała na ekranach usg w swoim życiu już dużo - można sobie dziś tylko zadawać to pytanie.

Szczęśliwie, dzięki licznym badaniom, i konsultacjom, doszliśmy „tylko” do przystanku amniopunkcja, której też z medycznych i niemedycznych powodów zdecydowaliśmy się nie robić. I choć problemów było jeszcze sporo (ciąża zagrożona, wątek cytomegalii, samotny poród w pandemii - tu pozdrawiam polskie władze, które dały zielone światło na takie praktyki jak rozdzielanie matek i noworodków, zwłaszcza tych, które urodziły się chore! i musiały zostać w szpitalu, skazane na samotność - jak widać ochrona życia i godności dotyczy tylko tego życia w brzuchu) - dotrwaliśmy do szczęśliwego finału.

Nie musieliśmy więc stawać przed najtrudniejszymi decyzjami w życiu. Ale gdyby zaszła taka konieczność, a nasza historia potoczyłaby się inaczej - MOGLIŚMY decydować.

Wtedy nie przywiązywałam do tego takiej uwagi. Może po prostu dlatego, że to prawo było oczywiste. Z perspektywy czasu myślę, że ta prawna gwarancja wolności w podejmowaniu decyzji na temat naszego życia - była podstawą tego, że całkiem nie odcięło nas wtedy od rzeczywistości.

Jakby wyglądały nasze przemyślenia, rozmowy, decyzje, gdybyśmy jednak dotarli do przystanku końcowego? NIE MAM ZIELONEGO POJĘCIA.

To doświadczenie nauczyło mnie, że nigdy nie wiesz, choć wcześniej mogłeś mieć bardzo sprecyzowane poglądy. Nie wiesz do momentu kiedy sam nie znajdziesz się na tym krześle albo na tej kozetce w gabinecie lekarza, który mówi „Coś jest nie tak”.

To nauczyło mnie nie oceniać wyborów innych, nie mówiąc o tym, że nie wyobrażam sobie jak ktoś, kto nie doświadczył choć ułamka tych trudnych jak cholera emocji - może taki wybór jednym głosowaniem zabrać.

Bo temat jest skrajnie, niewyobrażalne emocjonalny. I dziwię się, że niektórzy nie rozumieją, dlaczego padają teraz te najcięższe słowa z katalogu naszego słownika. Jak może być inaczej skoro znam dziewczyny, które na badania prenatalne 12. tygodnia szły na lekach uspokajających - tak po wcześniejszym poronieniu obciążonych genetycznymi chorobami ciąż były przerażone, że znów usłyszą „jest problem”.

Znam ginekologów, którzy po usłyszeniu przez telefon o czwartkowej decyzji, rzucili komórką o podłogę. W końcu znam kobiety, które piszą: „Dziewczyny, nie udało się. Małe wypiło prawie całe wody płodowe, niewykształcone chore nerki nic z tym nie zrobią, serce jeszcze bije, ale albo to kwestia czasu, albo umrze sekundę po porodzie”.

To jeden z wpisów, który szczególnie zapadł mi w pamięć, kiedy rok temu zapisałam się na Facebooku do wsparciowej grupy na temat badań prenatalnych.

Dziewczyny, które były dla mnie jak stare dobre przyjaciółki przez te długie ciemne tygodnie, służyły radą, dobrym słowem, kontaktami - odmieniały jak ja swój strach przez przypadki, czekając na wyniki amnio lub kolejne usg, ale i z poszanowaniem uczuć innych pisały na przykład „Jutro zabieg. Lekarze są zgodni - i tak nie przeżyje do porodu”.

Zajrzałam tam w czwartek. Pożoga, strach, wkurw, bezsilność. Dziewczyny, które mają już poumawiane terminy w szpitalach, dziewczyny przed badaniami i po, czekające na wyniki jak na wyrok. Co z nimi będzie?

Nie potrafię się z tym „zniszczeniem kompromisu” pogodzić. 27 lat nikt tego nie ruszał. Kiedy rok temu siedziałam na krześle w gabinecie i ten wyrok jeszcze nie dotyczył mnie bezpośrednio, myślałam, że nie może być gorzej. Och, jakże się myliłam! MOŻE.

Dziś myślami jestem z tamtą przestraszoną sobą sprzed roku - bo wiem, że takich dziewczyn, chłopaków, rodzin, są dziś w Polsce setki, tysiące. Tylko oni przechodzą teraz piekło po stokroć większe niż moje. Piekło, po którym mogą się już nie podnieść.

Ten wyrok w obliczu tego piekła nie mieści mi się w głowie! Przerasta moją wytrzymałość!

I dlatego - to jest wojna!

Udostępnij:

Redakcja OKO.press

Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press

Komentarze