0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Photo by Pavel BEDNYAKOV / POOL / AFP)Photo by Pavel BEDNY...

Po rosyjskiej agresji na Ukrainę od początku towarzyszy nam huśtawka nastrojów: początkowy strach przed upadkiem demokratycznego rządu w Kijowie, fala optymizmu po spektakularnych kontrofensywach pod koniec 2022 roku, wreszcie obecny pesymizm po nieudanej ofensywie na Zaporożu i atrofii amerykańskiego wsparcia, spowodowanej implozją Partii Republikańskiej w USA.

W tej sinusoidzie emocji w zasadzie tylko jedna rzecz była w miarę stała – przekonanie zdecydowanej większości ekonomistów (w tym i niżej podpisanego), że wojna i zachodnie sankcje doprowadzą do głębokiego kryzysu gospodarczego w Rosji.

Jak po dwóch latach wojny ocenić te prognozy? W tym artykule chciałem wyjaśnić Czytelnikom i Czytelniczkom, dlaczego rosyjska gospodarka wydaje się znosić wojnę zaskakująco dobrze, dlaczego z dużym prawdopodobieństwem to tylko fasada i dlaczego, paradoksalnie, nie jest to do końca dobrą dla nas wiadomością.

Trzy miary propagandy sukcesu

Od samego początku wojny kremlowska narracja sukcesu rosyjskiej gospodarki oparta była na trzech filarach:

  • ma niezbędne dla Zachodu surowce energetyczne;
  • ma silny przemysł militarny;
  • i ma relatywnie dobre wyniki podstawowych makroekonomicznych wskaźników jak inflacja, PKB czy bezrobocie.

Na przykład w ostatnich tygodniach Rosjanie chwalą się, że ich PKB wróciło do poziomu z początku inwazji oraz że zyski z ropy znowu zaczęły rosnąć. Każda z tych miar ma jednak pewne ograniczenia.

Gaz, ropa i sankcje

Zacznijmy od kwestii surowców energetycznych, które dla Kremla miały spełnić dwa strategiczne zadania: szantaż wobec Zachodu i źródło dochodów budżetowych. Na samym początku wojny, ważne europejskie gospodarki były silnie związane z rosyjskimi dostawami gazu (jak Niemcy) i węgla (Polska). Kreml z całą pewnością liczył na to, że za pomocą szantażu energetycznego zmusi europejskie przywództwo do porzucenia Ukrainy. Tymczasem Europa, kosztem prawdziwych wyrzeczeń (widocznych na przykład w inflacji) dokonała głębokiej reorganizacji dostaw surowców energetycznych. Symbolem tego są nowe niemieckie terminale LNG i uniezależnienie się od rosyjskich gazociągów.

Jeśli szantaż spalił na panewce, co z dochodami? Według danych fińskiego think tanku CREA Rosjanie odnotowali największe przychody z surowców energetycznych na samym początku otwartej inwazji, te jednak szybko ustabilizowały się i zaczęły systematycznie spadać od połowy 2022 roku. Obecnie wynoszą mniej więcej trzy czwarte poziomu z początku 2022 roku. Odpowiada za to przede wszystkim drastyczny spadek w eksporcie gazu skroplonego.

Z drugiej strony, zyski z ropy spadły tylko o jedną piątą, w szczególności nieco wzrosły pod koniec ubiegłego roku, kiedy cena Urals podskoczyła do 70 dolarów za baryłkę, 10 dolarów ponad ustawioną przez Zachód cenę maksymalną.

Jak zinterpretować te liczby?

Spadek przychodów o jedną czwartą to ewidentny sukces Zachodu, ale zarazem zbyt mało, żeby od razu zatopić rosyjską gospodarkę.

Fakt, że Kreml może sprzedawać ropę powyżej ceny maksymalnej, pokazuje, że sankcje mają skutki, ale pozostają nieszczelne i należy je wzmacniać. W ostatnich tygodniach mówi się na przykład o tym, że Rosjanie masowo wykupowali tankowce przez tzw. shell companies (czyli firmy słupy), starając się stworzyć „szarą flotę”, oficjalnie obsługiwaną na przykład przez greckich przewoźników morskich. Innymi słowy, sankcje działają, ale wymagają stałej gry w kotka i myszkę, bowiem luki w sankcjach będą starali się wykorzystywać Rosjanie oraz (liczące na spore zyski) strony trzecie.

Przeczytaj także:

Pekin się nie kwapi

Najbardziej istotną stroną trzecią w tej układance są Indie i Chiny.

Prorosyjscy komentatorzy lubią wieszczyć powstanie świata wielobiegunowego, w którym alternatywą wobec potęgi USA ma być BRICS (czyli klub składający się w pierwszej mierze z Brazylii, Rosji, Indii, Chin i RPA). Tę narrację podważa jednak fakt, że te kraje potrafią znacząco różnić się interesami i nawzajem się nie lubić. Np. między chińskimi i indyjskimi patrolami granicznymi regularnie dochodzi do bijatyk. Doprowadziło to do tego, że te dwie potęgi, obawiając się śmiertelnego wypadku na granicy i niekontrolowanej eskalacji militarnej, zabroniły swoim granicznikom chodzić z bronią palną. Stąd właśnie bijatyki na pałki i cegły.

Czy taki egzotyczny sojusz pomoże Rosji? Po pierwsze, Pekin nie kwapi się do zbudowania odpowiedniej sieci gazociągów, a jakakolwiek nitka do Indii musiałaby przebiegać właśnie przez Chiny lub rywalizujący z Indiami Pakistan. Oznacza to, że Moskwa nie posiada alternatywnego wobec Europy rynku na gaz. Po drugie, strony trzecie mogą chcieć zarobić na obchodzeniu sankcji – i kraje BRICS nie są tu wyjątkiem. W zeszłym roku na przykład głośno było o tym, że Indie kupują rosyjską ropę w rupiach, z którymi Kreml nie za bardzo ma co zrobić, bo indyjskie firmy nie chcą, ze strachu przed zachodnimi sankcjami, handlować z Rosją.

Te przykłady pokazują, że zaostrzenie sankcji wobec Rosji może być stosunkowo efektywne, jeśli, pisząc cynicznie, te sankcje będą się opłacać potencjalnym partnerom Rosji.

Być może powinniśmy zacząć dyskutować o zmniejszeniu ceny maksymalnej na ropę, na przykład do progu 40 dolarów (tuż poniżej kosztu wydobycia) i „sprzedać” to jako świąteczną promocję dla Indii, Chin i krajów globalnego Południa?

Kompleks militarno-przemysłowy

Do niedawna Rosję uznawano za podstawowego konkurenta Zachodu na rynku zbrojeniowym. Rok 2022 okazał się jednak poważnym szokiem poznawczym dla wszystkich zainteresowanych. Na polach Ukrainy zabrakło systemów ostatniej generacji, zamiast tego zobaczyliśmy poradziecki park uzbrojenia, które słabo radzi sobie z resztkami zachodnich zapasów po Zimnej Wojnie.

Z drugiej strony, nie można odmówić Rosjanom, że po dwóch latach przestawili wreszcie gospodarkę na tory wojenne i brak jakości starają się nadrobić czystą masą.

Symboliczna jest tu rola czołgów. Przed wojną, Rosjanie reklamowali T-14 „Armatę” jako maszynę, która ma zdeklasować wszystkie zachodnie odpowiedniki – nigdy nie pojawiła się na polu bitwy. Najnowocześniejsze „prawdziwe” czołgi to T-90M, które nie są wiele lepsze od naszych rodzimych PT-91 „Twardy” (polska modernizacja T-72 jeszcze z lat 90.). Ukraińscy czołgiści chwalą za to Leopardy, podkreślając głównie to, że w takim czołgu zwyczajnie łatwiej przeżyć.

Niemniej jednak rosyjski park czołgów wciąż robi wrażenie.

Brytyjski instytut RUSI szacuje, że Rosjanom udało się w zeszłym roku podkręcić produkcję i renowację czołgów do mniej więcej półtora tysiąca maszyn rocznie (w porównaniu do 800-900 sztuk w 2022 roku). Ta liczba wydaje się astronomiczna, o ile zapomnieć o trzech problemach. Po pierwsze, z tego półtora tysiąca czołgów rocznie, tylko trzysta jest nowych, pozostałe to odrestaurowane maszyny z olbrzymich poradzieckich zapasów. Ten rezerwuar szacowano na początku wojny na 10 tysięcy czołgów. Trudno powiedzieć, ile tych składowanych pojazdów wymaga tylko „lekkiego odświeżenia”, ile potrzebuje gruntownego remontu, a ile może służyć co najwyżej za zestaw części zamiennych. Najpewniej te zapasy można zamienić na ok. 5 tys. pełnowartościowych maszyn, z których Rosjanie odzyskali już mniej więcej 1800. W obecnym tempie, w połowie 2026 roku ten rezerwuar zwyczajnie zacznie się wyczerpywać.

Problem z jakością

Kolejny problem to jakość. Podstawowy rosyjski czołg to T-72, ale na froncie od dawna zobaczyć można T-55, maszyny oryginalnie zaprojektowane tuż po 2WŚ (!). Do tej pory Rosjanie korzystali z nich w roli pomocniczej, jako samobieżne działa wsparcia dla piechoty, ale w ostatnio pojawiły się bezpośrednio na linii kontaktu na Zaporożu. Te maszyny Rosjanie będą tracić szybciej niż inne czołgi.

To prowadzi nas do ostatniego problemu. Według popularnego bloga Oryx Rosjanie stracili do tej pory około 2740 czołgów, czyli 1370 rocznie. To są wizualnie potwierdzone straty i należy je traktować jako bardzo ostrożny dolny szacunek. Oznacza to, że owe 1500 nowych i odrestaurowanych czołgów w najlepszym wypadku ledwo pokrywa bieżące straty na froncie. Pamiętajmy, że tylko 300 spośród nich to nowe pojazdy. Bardzo podobny obraz wyłania się, jeśli spojrzeć na produkcję innych systemów broni.

Właśnie dlatego RUSI szacuje, że jeśli warunki wojny i produkcji nie zmienią się dramatycznie, Rosjanie muszą wojnę wygrać do końca 2025 roku, inaczej w 2026 roku czeka ich poważny kryzys na polu bitwy.

Tu należy podkreślić, że ów 2026 rok nie jest prognozą totalnego rozsypania się frontu. W wielu kluczowych typach broni (szczególnie broń piechoty i amunicja, w tym artyleryjska), rosyjska produkcja znajduje się na satysfakcjonującym poziomie, co w pewnym stopniu pozwoli Rosji na efektywne działania defensywne. Niemniej jednak braki w ciężkim sprzęcie uniemożliwią im poważniejsze działania ofensywne. Widzimy to już zresztą teraz: przez ostatni rok udało im się olbrzymim kosztem ludzkim i materiałowym zdobyć dwa niewielkie miasta, Bachmut i Awdijiwkę.

Naturalny próg wielkości

Czy Rosja jest w stanie zwiększyć tempo produkcji nowego sprzętu? Wszystko wskazuje na to, że nie, i co ciekawe, świadczą o tym „cywilne” wskaźniki gospodarcze. Kreml lubi się chwalić dwoma takimi wskaźnikami – bardzo niskim bezrobociem (w tej chwili na poziomie około 3 proc.) i PKB, które oficjalnie dogoniło poziom sprzed inwazji.

Załóżmy na razie, że te dane są prawdziwe. Dlaczego więc powinny być sygnałem alarmowym dla Kremla? Dla kontekstu musimy wspomnieć o jeszcze dwóch innych liczbach. W tej chwili stopa procentowa Rosyjskiego Banku Centralnego to 16 proc. – dla porównania, w 2022 roku stopa NBP dobiła w szczycie do poziomu 6.75 proc. Pomimo astronomicznej stopy procentowej, inflację w Rosji oficjalnie szacuje się na wciąż wysokie 7 proc., a sam Bank wciąż podkreśla, że nie należy spodziewać się szybkiego spadku tzw. ciśnienia inflacyjnego. Co to oznacza?

Każda gospodarka ma pewien naturalny próg wielkości, wyznaczony technologią, zasobami, kapitałem i – przede wszystkim – ilością i wykształceniem pracowników. Wielka Depresja z 1929 to przykład kryzysu, w którego trakcie część tego potencjału się marnuje. Anegdotycznie, fabryki stoją zamknięte, bo ludzie nie mają pieniędzy na zakupy, bo nie mają pracy, bo fabryki są zamknięte, i tak w zaklętym kole. Istnieje jednak odwrotny typ kryzysu, który ekonomiści lubią nazywać przegrzaniem. Tu muszę podkreślić, że to słowo źle kojarzy się w polskim dyskursie gospodarczym, ale w żargonie ekonomicznym ma bardzo prostą definicję.

Wyobraźmy sobie, że gospodarka w pełni wykorzystuje cały swój potencjał, ale firmy z jakiegoś powodu wciąż chcą inwestować. Oznacza to jednak, że zaczynają mieć problemy ze znalezieniem pracowników czy dostaw niezbędnych półproduktów. W pierwszej kolejności oznacza to presję na ceny, w tym i na płace (znamy to jako „rynek pracownika”), dlatego politycy nie lubią w takiej sytuacji interweniować i schładzać gospodarki. Problem w tym, że jeśli sama inflacja i wzrost płac nie przywrócą równowagi, brak pracowników i materiałów zaczyna mieć też realne skutki. Niektóre firmy zaczynają mieć problemy z wypełnieniem kontraktów, co ma konsekwencje prawne i reputacyjne. Brak jednego kluczowego półproduktu może zastopować całą produkcję, pomimo poniesienia kosztu na pracowników i inne materiały.

Wreszcie przestoje w gospodarce mogą doprowadzić do pogorszenia się nastrojów, przez co nawet relatywnie dobrze funkcjonujące firmy zaczynają mieć problem z dostępem do kredytów. W konsekwencji gospodarka może „przestrzelić” swój naturalny poziom i z kryzysu nadprodukcji spaść we wspomniany wcześniej kryzys zbyt małej produkcji. Widzieliśmy dokładnie ten problem w tuż po pandemii koronawirusa, kiedy wszystkie rządy musiały radzić sobie z zaczopowanymi łańcuchami dostaw.

Przegrzany kolos

Dokładnie ten problem dotyka teraz Rosję. Bezrobocie na poziomie 3 proc. oznacza, że w zasadzie każdy chętny znajdzie pracę, firmom brakuje za to pracowników. Kryzys ten nakręca fakt, że Rosję po 2022 roku opuściło około miliona ludzi, w większości w wieku produkcyjnym (i wielu z nich to dobrze wykształceni specjaliści), a w międzyczasie front pożera kolejne dziesiątki tysięcy mobików (kiedy piszę te słowa, rosyjscy milblogerzy szacują „bezpowrotne” straty w samej bitwie o Awdijiwkę na 16 tysięcy rannych i zabitych, Ukraińcy podają niecałe 40 tysięcy).

Dochodzą do tego braki w materiałach i podzespołach, wywołane przez zachodnie sankcje. To prawda, że Rosji udaje się częściowo omijać sankcje, na przykład ostatnio w mediach społecznościowych łatwo można trafić na wykresy przedstawiające gwałtowny wzrost handlu Rosji z Armenią czy Gruzją. Wiadomo też, że Chiny przynajmniej w pewnym stopniu tolerują handel zakazanymi dobrami, nieraz pod płaszczykiem tzw. podwójnego użycia (anegdotyczny przykład to chińskie karabiny szturmowe, które w Rosji sprzedawano jako broń myśliwską dla cywili). Niemniej jednak takie obchodzenie sankcji jest trudne, tylko częściowo skuteczne i zwyczajnie kosztowne, dlatego na przykład wspomniany wcześniej RUSI szacował, że koszty produkcji w rosyjskim sektorze zbrojeniowym wzrosły o 30 proc.

Rosyjska gospodarka się dusi. To, co obserwujemy, najpewniej jest bliskie szczytu jej produkcji wojskowej, o ile Kreml nie zdecyduje się na drastyczne kroki polityczne.

PKB, czyli czego nie rozumieją politycy

Jeżeli rosyjskie PKB znajduje się na poziomie sprzed wojny, a zarazem Rosji udało się zwiększyć produkcję wojskową, siłą czystej matematyki oznacza to, że dokonało się to kosztem inwestycji lub konsumpcji. Widać to zresztą na przykładzie budżetu federalnego, w którym wydatki związane z wojną skoczyły do rekordowego poziomu, kosztem usług publicznych. Pisząc kolokwialnie, wojnę w Ukrainie finansują zwykli Rosjanie.

Tej zimy pojawiły się pierwsze anegdotyczne sygnały, że polityka finansowa ostatnich dwóch lat zdążyła zadać już pierwsze głębokie rany rosyjskiej gospodarce. Czytelnicy domyślają się, że chodzi tu o panikę na rynku jajek i kolejne spektakularne awarie w infrastrukturze usług komunalnych. Bardziej poważna oznaka to narastający kryzys dłużniczy.

W obecnej sytuacji ekonomicznej Kreml ma w zasadzie trzy ścieżki dalszej polityki gospodarczej. Najprostszym rozwiązaniem byłoby uznać, że wojna była pomyłką i spróbować ją zakończyć. W tej chwili nie wydaje mi się jednak, żeby Putin gotowy był na odpowiednie wobec Ukrainy ustępstwa.

Drugie rozwiązanie to krok w stronę rosyjskiej historii – wprowadzenie pełnej totalitarnej dyktatury i komunizmu wojennego (czyli przestawienie całej gospodarki na produkcję wojenną, z minimum konsumpcji potrzebnej do przetrwania).

Podejście rosyjskiego dowództwa do „mięsnych szturmów” oraz morderstwo Prigożyna i Nawalnego sugerują, że kremlowscy włodarze są wystarczająco psychopatyczni, aby taką ścieżkę przynajmniej rozważyć. Warto jednak podkreślić, że w ostatnich dwóch latach Kreml zrobił wiele, aby jej uniknąć (dobrym przykładem jest brak pełnej mobilizacji). Czyżby więc Kreml stawiał na kontynuowanie obecnej linii „środkowej” pomiędzy kapitulacją i pełną mobilizacją?

Wydaje mi się, że większość komentatorów zakłada, że Putin i jego otoczenie mogą być osobnikami niemoralnymi, niemniej jednak z gruntu racjonalnymi i rozumiejącymi sytuację Rosji. Chciałbym Czytelnikom przedstawić alternatywną interpretację, o której prawdziwości upewnił mnie niedawny wywiad Tuckera Carlsona z Putinem.

Putin wierzy w to, co mówi?

Od samego początku wojny, rosyjska machina komunikacyjna przedstawiała bardzo optymistyczny, wręcz życzeniowy obraz konfliktu. Ukraina miała się rozpaść, Europa zamarznąć, ukraiński front zawalić się pod Bachmutem, w Zaporożu i teraz pod Awdijiwką.

Wydaje się, że obecna linia propagandy brzmi następująco: Europa jest słaba, w Stanach wybory wygra Trump, pomoc dla Ukrainy skończy się za rok i wtedy Ukraińcy zwyczajnie się poddadzą. Do tego rosyjska gospodarka jest w dobrym stanie i wystarczy przeczekać Zachód, a Rosja osiągnie upragnione zwycięstwo.

A co, jeśli Putin i jego otoczenie naprawdę w to wierzą? Zacznijmy od politycznej strony tej teorii. Słabość Europy i nieistotność Ukrainy to stały element mentalności Kremla, dlatego właśnie Rosjanie zaczęli wojnę w pełnym przekonaniu, że „specjalna operacja” zajmie dwa tygodnie, a potem, ilekroć puszczali „balony próbne” z ofertami zawieszenia broni, adresatem zawsze był Waszyngton. Kto inny mógłby być partnerem dla największego na świecie Imperium, przecież nie „wieśniaki z Ukrainy”? Na boku, właśnie dlatego realiści pokroju Mearsheimera tak dobrze odnaleźli się w prorosyjskim dyskursie medialnym.

Co z gospodarką i samą wojną w tej narracji? Wcześniej nawiązałem do faktu, że rosyjskim danym nie do końca można wierzyć. Spektakularny przykład to rosyjskie szacunki ukraińskich strat, w których Kreml potrafił na przykład zamieszczać systemy, których Ukraińcy jeszcze nie dostali. Na lep tej propagandy dawali się zresztą nabrać zachodni komentatorzy jak wspomniany wcześniej Carlson. Równie trudno traktować bez sceptycyzmu kremlowskie dane o gospodarce.

Zazwyczaj jednak ten problem interpretuje się następująco: Kreml ma dostęp do prawdziwych danych i upiększa je tylko na zewnętrzny użytek. Problem w tym, że przywództwo na Kremlu historycznie ma zupełnie inny stosunek do rzeczywistości.

Wielkie kłamstwo

Dane o gospodarce zawsze muszą przewędrować przez kilka poziomów agregacji. Na przykład dane o bezrobociu w Polsce podróżują przez kolejne szczeble urzędów pracy, od oddziałów lokalnych, przez powiatowe i wojewódzkie, aż do Warszawy. Na boku, podobnie wojsko agreguje dane o stratach wroga, od raportów podoficerów, przez kolejne szczeble organizacji armijnej. W normalnym systemie urzędnicy uczciwie zbierają dane od podwładnych i przekazują je dalej przełożonym. W źle działającym systemie urzędnicy mają pokusę, aby upiększać obraz rzeczy, na przykład dla materialnej nagrody albo uniknięcia kary. W systemach patologicznych dochodzi do tego presja na podwładnych, którym narzuca się wyśrubowane cele pod groźbą kary. Co ciekawe, nie musi chodzić tylko o systemy administracji publicznej. Czytelnicy, którzy pracowali w źle zarządzanych korporacjach, na pewno spotkali się z sytuacjami, kiedy kolejne szczeble managerów zmniejszały szacowany czas wykonania projektu.

Prowadzi to jednak to ciekawego paradoksu: jeśli urzędnik wie, że kłamie przełożonym, którzy mają zbyt wysokie oczekiwania, a zarazem sam oczekuje zbyt wiele od swoich własnych podwładnych, ten urzędnik może z dużą dozą pewności założyć, że jego podwładni też będą mu kłamać. Taka sytuacja, kiedy wszyscy kłamią i oczekują, że inni też kłamią, po rosyjsku nazywa się „wranjo” i pisał niej już Dostojewski. W świecie wranjo pokusa kłamania staje się zwyczajną koniecznością i normą działania.

System wielopoziomowego fałszowania statystyk komuniści odziedziczyli po caracie, a potem po komunistach Putin. Z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy zgadywać, że właśnie przez taki sposób działania rosyjski wywiad nie docenił ukraińskiej determinacji przed 2022 rokiem. Nawet jeśli rosyjscy agenci w terenie czy szeregowi analitycy mieli znaki, że Ukraińcy szykują się do zażartej walki, na każdym kolejnym szczeblu decyzyjnym oczekiwano wygładzania i wygładzano te dane, aż ostatecznie na Kremlu wylądowały oderwane od rzeczywistości raporty o Ukraińcach, którym jakoby marzy się powrót do rosyjskiego świata.

Horyzont możliwości

Wydaje mi się, że obecna kremlowska analiza wojny i gospodarki obarczona jest dokładnie tym samym instytucjonalnym błędem. Właśnie dlatego w kwestii polityki ekonomicznej Putin powoli nakręcił produkcję wojskową, ale zarazem nie chce wprowadzać pełnego „komunizmu wojennego”, a z drugiej strony ignoruje sygnały o przegrzaniu gospodarki.

Patrząc na jego zachowanie w trakcie wywiadu z Calrsonem, trudno uciec od wniosku, że naprawdę wierzy w to, że Rosja jest wciąż w dobrym stanie, za to Zachód podda się w tym roku.

Dlatego Zachód powinien zacieśniać sankcje. Rosyjska gospodarka pokazała, jak mawia się potocznie, ile może, jaki jest horyzont jej możliwości. Ewidentnie może ona utrzymać kontynuację wojny, ale nie zapewni zwycięstwa, jeśli Zachód utrzyma wojskową pomoc dla Ukrainy. Niestety, włodarze na Kremlu chyba tego nie rozumieją, dlatego należy rosyjskiej gospodarce pomóc nagrzać się jeszcze bardziej. Bez twardego zderzenia z rzeczywistością, bez głębokiego kryzysu w produkcji wojskowej, na wschodzie długo pozostanie bez zmian.

;
Na zdjęciu Tomasz Makarewicz
Tomasz Makarewicz

Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi

Komentarze