0:00
0:00

0:00

Według oficjalnych statystyk co najmniej 190 osób zginęło, a 4 tysiące zostało rannych w gigantycznej eksplozji, która wstrząsnęła stolicą Libanu Bejrutem 4 sierpnia 2020 roku. Do wybuchu doszło w porcie, prawdopodobnie przypadkowo, wszystko wskazuje na to, że nie był to zamach terrorystyczny. Obraz olbrzymiego grzybu z dymu i ognia, który uformował się w wyniku eksplozji, obiegł wszystkie światowe media.

Przeczytaj także:

Konsekwencje wybuchu to ogromne zniszczenie miasta, fala uderzeniowa była odczuwalna i siała zniszczenie w promieniu kilku kilometrów. Jakby tego było mało, w czwartek 10 września w bejruckim porcie rozpętał się ogromny pożar. Na szczęście tym razem nikt nie zginął.

Ale sierpniowa wielka eksplozja jeszcze bardziej pogorszyła sytuację w kraju niszczonym przez kryzys gospodarczy, olbrzymią korupcję i rozrywanym konfliktami religijnymi między Szyitami, Sunnitami i Chrześcijanami oraz sprzecznymi interesami krajów regionu, z Arabią Saudyjską oraz Iranem na czele.

Wybuch rozniecił ponownie wielkie protesty społeczne, w ich wyniku do dymisji 10 sierpnia podał się premier Hassan Diab. Zastąpił go był ambasador Libanu w Niemczech sunnita Mustafa Adib, który uzyskał poparcie głównych sił politycznych. Jego podstawowe zadanie to uzyskanie zaufania od społeczności międzynarodowej. To warunek pomocy Libanowi – bez niej kraj może stać się państwem upadłym.

W grze są negocjacje z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i spełnienie warunków prezydenta Francji Emmanuela Macrona, który jest najaktywniejszym zagranicznym politykiem w sprawie Libanu. Macron uzależnia pomoc od szeroko zakrojonych reform, większej transparentności i audytu w libańskim banku centralnym, który pozwoli lepiej oszacować rzeczywisty stan i potrzeby libańskiej gospodarki. Choć już dziś wiadomo, że są ogromne, same straty spowodowane wybuchem szacuje się na prawie 4 miliardy dolarów.

O sytuacji w Libanie rozmawiamy z Martą Sterną, działaczką humanitarną, od wielu lat pracującą w sektorze pozarządowym w krajach Bliskiego Wschodu, Azji i Północnej Afryki. Od początku 2020 roku mieszka w Bejrucie.

Michał Danielewski, OKO.press: Wojna domowa, konflikt z Izraelem, wewnętrzne spory religijny, zabójstwa polityczne, wielki kryzys gospodarczy, a teraz jeszcze wybuch. Czy z Libanu coś jeszcze będzie?

Marta Sterna: Sytuacja jest przerażająca. Wybuch w bejruckim porcie dołożył się do ogromnego kryzysu, zapaści ekonomicznej i politycznej, które dławią Liban od dawna. Demonstracje, których byliśmy świadkami w ostatnich tygodniach nie są nowością, również rok temu ludzie wyszli na ulicę, by protestować przeciwko temu, jak zarządzany jest kraj, przeciwko korupcji i fatalnej sytuacji gospodarczej. Ale wtedy praktycznie niewiele się zmieniło, jak będzie teraz – nie wiadomo.

Nowy premier daje nadzieję i szansę na uzyskanie pomocy międzynarodowej, ale czy realnie jest w stanie coś zmienić w rzeczywistości politycznych i religijnych podziałów, codziennej korupcji i klientelizmu, które paraliżują od lat próby zmiany rzeczywistości?

Przygniatająca większość polityków w Libanie wywodzi się z grup paramilitarnych jeszcze z czasów wojny domowej, a na to wszystko nakładają się podziały religijne, klanowe oraz interesy polityczne sąsiadów Libanu i wielkich, światowych mocarstw. Efekt to wszechogarniająca korupcja i rozkradanie kraju. A ciężka sytuacja polityczna bardzo wpływa na codzienne życie.

Spiętrzający się kryzys ekonomiczny grozi w tej chwili całkowitym upadkiem gospodarki, boję się, że powtórzy się scenariusz Wenezuelski.

Niecały rok temu za jednego dolara należało zapłacić 1500 libańskich lir, dziś - 8 tys. Tylko w lipcu waluta straciła na wartości 80 proc., a ludziom przepadły oszczędności całego życia.

Nie mają za co naprawiać szkód wyrządzonych przez wybuch, nie mają czego włożyć do garnka. Szacuje się, że nawet ponad połowa mieszkańców Libanu żyje poniżej granicy ubóstwa, a bezrobocie wynosi ponad 40 proc.

A przecież Bejrut był miastem pięknym, wyjątkowym w regionie Bliskiego Wschodu, uważanym za progresywne. Ludzie żyli tutaj razem, spotykali się, bawili, taki kawałek Zachodu na Bliskim Wschodzie.

Dziś są chroniczne problemy z dostępem do wody, z transportem publicznym, wywozem śmieci, elektrycznością. Przed wybuchem elektryczność dostarczana była tylko 2, 4 godziny na dobę, co oznaczało, że wszystkie budynki operowały na generatorach benzynowych, co też oczywiście wpływa na jakość powietrza.

Kiedy generatory nie działają, robi się nieznośnie - jest strasznie gorąco i wilgotno, prawie 30 stopni, wilgotność dwa razy większa niż w Warszawie - nie ma jak chłodzić domów.

Zresztą po wybuchu to już w zasadzie było wszystko jedno, bo i tak fala uderzeniowa powybijała okna i drzwi w promieniu kilku kilometrów. Światła drogowe nie działały, latarnie nie działały, było bardzo ciemno. Ludzie używali świeczek.

Czy kryzys i wybuch mogą wpłynąć na powstanie ruchu społecznego wkurzonych obywateli ponad podziałami religijnymi i klanowymi?

Zwykli obywatele mają poczucie bardzo małego wpływu na politykę, nie widzą żadnych pozytywnych zmian. Z drugiej strony na pewno trudno jest prowadzić skuteczne działania w kraju, w którym od wojny domowej cały czas kwitła korupcja, a życie społeczne i gospodarcze oparte jest na układach i układzikach - swoim się daje, innych się zwalcza.

Trzeba należeć do konkretnej społeczności, żeby przetrwać, nie można prowadzić zwykłych interesów, bo trzeba komuś coś oddać na przykład w zamian za pozwolenie na import materiałów z innego kraju. Generalnie prowadzenie zwykłego życia na zasadach, do których jesteśmy przyzwyczajeni w Europie, jest praktycznie niemożliwe.

Czyli zostaje społeczeństwo klanowe jako przymusowa siatka bezpieczeństwa.

Szyici, chrześcijanie, Sunnici, żyje się cały czas w tych społecznościach. To nie jest tak intensywne, że na ulicach widać napięcie, ale różnice pomiędzy społecznościami religijnymi są istotne i wpływają na codzienne życie.

Prosty przykład: statki transportujące paliwo do elektrowni są przejmowane przez należących do jednej z grup polityków, którzy mają władzę w danym regionie, a surowiec jest dystrybuowany między swoich, którzy na nim zarabiają. Wszystko jest przedmiotem sekciarskich rozgrywek, a publiczne dobra są rozprzedawane.

Zresztą w Bejrucie politycy zabierają pieniądze z sejfu w sensie ścisłym, a nie metaforycznym. Słyszałam od znajomych o przypadkach, że polityk zabierał sejf z publicznej instytucji, wsadzał na motorówkę i odpływał.

To budzi ogromną frustrację wśród ludzi. Realna gospodarka w Libanie opiera się na dolarach, przy słabości Lira Libańczycy gromadzą oszczędności w twardej walucie. A od kilku miesięcy banki nie wydają dolarów, w związku z czym ludzie nie mają dostępu do swoich pieniędzy.

Co zrobić z pomocą dla Libanu? Ryzyko, że pieniądze nie trafią tam, gdzie trzeba, jest bardzo duże.

Mimo wszystko pomoc powinna w monitorowany sposób docierać do Libanu, bo bez niej naprawdę sobie nie poradzimy. Długo zajmuję się pomocą humanitarną i nie widziałam jeszcze takiego kryzysu ekonomicznego, nie widzę możliwości, żeby Liban miał sobie poradzić bez pomocy zagranicznej nawet w „zwykłej sytuacji”, a po wybuchu w porcie jest to po prostu niemożliwe.

Najlepszy sposób, w jaki możemy pomagać polega na wspieraniu finansowo organizacji niezależnych od władz państwowych, które wykonują naprawdę ciężką pracę, zwłaszcza po wybuchu: od poszukiwań osób w gruzach, do zabezpieczania budynków, po pomoc medyczną, dostarczanie żywności, schronienia i szalenie ważną pomoc psychologiczną, bo przecież trudno będzie znaleźć teraz w Bejrucie osobę, która nie czuje efektów stresu pourazowego.

Mówiła pani o drugiej Wenezueli, a czy jest ryzyko, że to się może zmienić w drugą Syrię, kraj uwikłany w nieustanny festiwal religijnej przemocy?

Wszyscy mamy nadzieję, że to się nie wydarzy, że do powtórki z wojny domowej nie dojdzie, pamięć 15-letniego konfliktu z ubiegłego wieku wciąż jest świeża.

Cały czas zwykli obywatele mają nadzieję, że będzie jakaś zmiana w polityce, że nowy rząd jakoś rozwiąże tę sytuację i nie będzie działał według wytycznych różnych sekt religijnych. Ale nawet gdyby znaleźli się politycy o dużych kompetencjach i dobrych intencjach, to nie wiem, czy są w stanie poradzić sobie samodzielnie, bo trzeba naprawdę ogromnych zmian.

A czy się znajdą? Były premier Hassan Diab, który podał się do dymisji w wyniku gwałtownych protestów po wybuchu w Bejrucie, był uważany za technokratę, był profesorem na Uniwersytecie Amerykańskim w Bejrucie. I proszę sobie wyobrazić, że kiedy obejmował urząd, nie rozwiązał umowy z uczelnią, a później pozwał ją o zapłatę za wykłady, których nie dawał. Ale to nie wszystko, bo zażyczył sobie jeszcze, żeby te pieniądze przelać mu na zagraniczne konto, bo nie ufał libańskiemu systemowi bankowemu. Takich właśnie mamy tutaj polityków. Jeżeli premier daje takie oświadczenie publicznie, to jest szok: szef rządu boi się niewypłacalności banków, więc co mają myśleć zwykli obywatele?

Teoretycznie mocarstwom światowym powinno zależeć na względnej stabilizacji w Libanie. Upadek państwa jeszcze powiększyłby chaos na Bliskim Wschodzie.

Cały region jest uwikłany w libańskie podziały, każdy ma tutaj swój interes polityczny, a tutejsze sekty religijne są pod wpływem różnych państw: od Iranu do Arabii Saudyjskiej. Rozmawiam ze swoimi współpracownikami, kolegami i naprawdę nikt nie jest w stanie powiedzieć, co będzie dalej. To wszystko jest tak bardzo zawikłane, powiązane, brudne i nieprzyjemne.

Nadzieją był masowy ruch protestu z jesieni 2019 roku, kiedy ludzie wychodzili tłumami na ulice, domagając się fundamentalnych zmian. Ale ta nadzieja również okazała się niestety płonna - ruch społeczny zmienił się w odbicie polityki i podziałów, przeciwko którym był skierowany.

Do gry wkroczył szyicki proirański Hezbollah, sekty i partie zaczęły odgrywać coraz większą rolę i zwykli ludzie się wycofali.

A do tego mamy przecież epidemię koronawirusa. Rząd nieudolnie próbował nakładać jakieś restrykcje, szpitale już wcześniej były przeładowane, więc łatwo sobie wyobrazić, co się działo, gdy zwożono do nich poszkodowanych wybuchem. Epidemia pogłębia kryzys ekonomiczny, zwłaszcza, że w Libanie ludzie pracują na dniówkach, więc tracą pracę z dnia na dzień bez żadnych odpraw i nie mają z czego żyć.

Miotają się między buntem a rezygnacją, coraz częściej słychać o samobójstwach. Do tego Liban ma kłopot z uchodźcami z Syrii, którzy są w jeszcze bardziej dramatycznej sytuacji – trzeb im pomagać, a nie ma za co. Dlatego bardzo bym zachęcała państwa zachodnie do pomocy Libanowi, mimo że jest to oczywiście duże ryzyko.

Młodzi ludzie widzą dla siebie jakąś przyszłość?

Wszyscy moi relatywnie młodzi znajomi, którzy jeszcze mają życie przed sobą, toczą rozmowy tylko i wyłącznie o tym, kiedy kto wyjeżdża, jak wyjeżdża, kiedy się da wyjechać.

Ale nie każdy ma możliwość emigracji. Nawet wizę turystyczną do któregoś z krajów Europy jest ekstremalnie trudno zdobyć. Myślę, że wszyscy są przerażeni, to straszna świadomość, że aby uratować swoje życie, żeby je po prostu mieć, trzeba wyjechać ze swojego kraju, zostawić dom i rodzinę.

A Libańczycy są naprawdę świetnymi ludźmi. To bardzo bliska nam kultura, są bardzo wykształconymi ludźmi, świetnie pracują, fajnie bawią się poza pracą, mają znakomite poczucie humoru. Tyle przeżyli, że potrafią się śmiać właściwie ze wszystkiego. Wiele się od nich uczę i bardzo mi przykro patrzeć, że jeszcze jedna niesprawiedliwość dotyka zwykłych ludzi, obywateli Libanu i teraz mieszkańców Bejrutu szczególnie.

Wierzę, że mimo traumy, którą przeszło całe miasto, za jakiś czas znów będą uśmiechnięci. Bo są bardzo silni, odporni, dadzą sobie radę i jakoś wyjdą z tego kryzysu, jeśli tylko im pomożemy.

;

Udostępnij:

Michał Danielewski

Wicenaczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi

Komentarze