Podczas konwencji programowej Andrzej Duda stwierdził, że farmy wiatraków pokryły w lutym 30 proc. zapotrzebowania na energię w Polsce. W rzeczywistości taki rekord padł tylko jednego dnia, ale i tak miło, że prezydent dla odmiany agituje za OZE. Problem polega na tym, że rząd PiS wiatraki lądowe zamierza zlikwidować
Ostatnią część swojej konwencji wyborczej 1 maja Andrzej Duda poświęcił kwestiom polityki klimatycznej. Prezydent powtarzał, że trzeba go "ochraniać w jak największym stopniu", ale tranzycja do gospodarki zeroemisyjnej nie może się odbywać kosztem dobrobytu, miejsc pracy i polskiej rodziny.
Tym razem obyło się bez mocnych deklaracji jak w Katowicach w 2018, że węgiel w Polsce był, jest i będzie. Andrzej Duda starał się mówić o przyszłości. Nie mogło zabraknąć więc odniesienia do odnawialnych źródeł energii:
"I tu proszę państwa budowa farm elektrowni wiatrowych na Morzu Bałtyckim. Coś, co jest bardzo ważne i stanowczo powinniśmy to realizować. Czy ta energia się przydaje?
W lutym 30 proc. energii, jaka była w naszych gniazdkach, w naszych domach, pochodziła z energii wiatrowej. Luty był akurat bardzo wietrznym miesiącem i w całej Europie, i w Polsce.
Rzeczywiście w lutym dzięki wyjątkowo silnym wiatrom polskie farmy wiatrowe wyprodukowały rekordową ilość 2 TWh energii elektrycznej o wartości blisko 400 mln zł. Ale Andrzej Duda się myli, bo rekord pokrycia przez farmy wiatrowe 30 proc. zapotrzebowania energetycznego kraju dotyczył tylko jednego dnia - 16 lutego. W skali całego miesiąca wiatraki pokryły ok. 15 proc. zapotrzebowania energetycznego Polski.
Pokazuje to grafika sporządzona przez portal Wysokie Napięcie.
Ale to nie jedyny problem z wypowiedzią Andrzeja Dudy. Prezydent zaczyna od wprowadzenia o budowie "farm elektrowni wiatrowych na Morzu Bałtyckim". Budowa ta jeszcze się nie rozpoczęła, inwestycja jest w fazie projektów i przetargów. Zdaniem specjalistów farmy zaczną działać w okolicach 2030 roku.
Ta rekordowa ilość energii, którą chwali Andrzej Duda została wyprodukowana przez lądowe elektrownie wiatrowe. To obecnie najtańsza energia w Polsce - kosztuje już tylko 150-200 zł/MWh. Dla porównania w elektrowniach węglowych -ten koszt to 350 zł/MWh.
Ale morska energia wiatrowa również jest droższa niż lądowa energia wiatrowa i to do tego nawet dwu i trzykrotnie.
Dlaczego więc Andrzej Duda mówiąc o rekordowych wynikach energii wiatrowej nie wspomina o wiatrakach lądowych, tylko morskich?
W czerwcu 2016 roku rząd wprowadził ustawę o inwestycjach w zakresie energii wiatrowej, znanej szerzej jako „ustawa antywiatrakowa”. „Przerwała szaleństwo tworzenia projektów wiatrakowych na każdym wolnym terenie w Polsce” - mówił o niej w 2017 roku dyrektor departamentu energii odnawialnej w resorcie energii Andrzej Kaźmierski (od nowej kadencji takiego ministerstwa już nie ma).
Zgodnie z ustawą, by dostać pozwolenie na postawienie wiatraka, należy zaprojektować go w miejscu oddalonym o 1,5 km lub 2 km (w zależności o rodzaju turbiny) od budynków mieszkalnych.
Ze względu na wyjątkowo rozproszoną zabudowę w Polsce uzyskanie takiego pozwolenia stało się praktycznie niemożliwe.
Realizowane są tylko zakontraktowane wcześniej projekty, a ich inwestorzy zmuszeni są montować turbiny o mniejszej mocy, które produkują droższy prąd.
Realnym skutkiem tej ustawy jest praktyczne zahamowanie rozwoju energetyki wiatrowej w Polsce. W strategicznym dokumencie „Polityka energetyczna Polski do 2040 roku” ministerstwo energii obwieściło, że wiatraki na lądzie zostaną wygaszone, w zamian dostaniemy farmy wiatrowe na morzu, ale dopiero w okolicach 2030 roku.
W grudniu dla OKO.press energetyczną politykę PiS komentował Bartłomiej Derski, redaktor naczelny Wysokiego Napięcia:
„Nie ma sensu wygaszanie czy złomowanie farm wiatrowych na lądzie, bo to jest najtańsze źródło energii elektrycznej.
Farmy wiatrowe na morzu zaczną działać mniej więcej w roku 2030. I one będą dwa, trzy razy droższe za kWh.
Będą dla systemu o tyle lepsze, że produkcja będzie większa i bardziej stała. Natomiast technologia wiatrowa na lądzie tak się rozwinęła w ostatnich latach, że z roku na rok będą skoki produktywności”.
Polityka antywiatrakowa była elementem kampanii wyborczej PiS przed wyborami parlamentarnymi z 2015 roku. Jednym z jej filarów była Anna Zalewska, która straszyła, że wiatraki lądowe są po prostu niebezpieczne:
„Nie chcę, aby któregoś dnia śmigło wielkości autobusu spadło mi na głowę”
- mówiła w 2014 roku.
Andrzej Duda opowiadał, że to przemysł jest największym emitentem, zatem jego przebudowa jest największym zadaniem na najbliższe dziesięciolecia. Jest to oczywiście prawda. Tym razem nie padły ostre deklaracje jak podczas COP24, gdy Duda grzmiał, że polska gospodarka opiera się i będzie się nadal opierała na węglu.
Prezydent uderzył w nieco łagodniejsze tony mówiąc, że wysokoemisyjność Polski to nie nasza wina, bo "mamy taką zaszłość historyczną, że nasza gospodarka energetyczna została ustawiona kiedyś jako gospodarka węglowa. To ZSRR, to nie my Polacy podejmowaliśmy tę decyzję".
Jakby pocieszeń było mało Andrzej Duda dodał również, że "Zrealizowaliśmy zresztą tzw. protokół z Kioto i to w dużo większym stopniu niż tego od nas wymagano. W stosunku do roku bazowego zmniejszyliśmy naszą emisję o 30 proc.
To w ogóle jest niezwykłe osiągnięcie w skali świata!".
To nie pierwszy raz, gdy Andrzej Duda powołuje się na argument o redukcji emisji. Robił to między innymi podczas szczytu COP24 jesienią 2018 roku, a ostatnio w grudniu 2019 w wywiadzie dla TVP Info. Argument "Kioto" rzucała podczas szczytu klimatycznego ONZ w Paryżu w 2015 roku również była premier Beata Szydło, a w czerwcu 2019 premier Mateusz Morawiecki.
Protokół z Kioto to ratyfikowane przez 141 krajów porozumienie przeciwdziałania globalnemu ociepleniu. Zostało wynegocjowane w grudniu 1997. Traktat wszedł w życie 16 lutego 2005 roku, a wygasł 31 grudnia 2012.
Tak jak powiedział prezydent Duda, Polska została w nim zobligowana do obniżenia emisji CO2 o 6 proc. w stosunku do 1990 roku. I z tego zadania rzeczywiście się wywiązała z nawiązką. Obrazuje to poniższy wykres przygotowany przez serwis Wysokie Napięcie.
Nie był to jednak "niezwykłe osiągnięcie w skali świata", co najwyżej "bardzo przeciętne". Wśród krajów bloku wschodniego redukcje Polski były tak naprawdę najniższe. Co więcej, taki spadek nie był wcale zasługą polityki kolejnych rządów, ale wynikiem wygaszania przemysłu ciężkiego w latach 90. w krajach rejonu.
Od pięciu lat emisje w Polsce rosną. W 2018 roku według danych Eurostatu byliśmy trzecim największym emitentem w UE, za Niemcami i Wielką Brytanią.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Komentarze