0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilu. Iga Kucharska, OKO.pressIlu. Iga Kucharska, ...

– Wiedziałeś, że śmierć nie boli? Rozpływa się po ciele jak głęboki sen. Nie uwierzysz, ale widziałem, jak ulatuje ze mnie duch. Oddalił się na kilka metrów, nawet na mnie nie spojrzał. Błagałem: „Panie Zastępów, nie pozwól mi tu umrzeć, to nie moja wojna”.

Salowa mi uwierzyła. Roznosi śniadanie. „Dobre rano”, mówi, święta kobieta, zostawia mi dodatkowe jajko na talerzu. Ale kawa to lura, nie przypomina naszej, prawdziwej, kolumbijskiej. Salowa patrzy na te moje nieżywe nogi i mruczy: „O Boże, Boże”. Kobieta stworzona dla wojaka, myślę. Taka musi mieć Boga w sercu.

Powierzyłem salowej moje świadectwo. Opowiedziałem, jak mój duch tamtego dnia zawrócił. Pokazywałem jej na palcach: 12 czerwca, druga w nocy, Krasnohoriwka na donieckim odcinku frontu. Jest nas piętnastu. Wyskakujemy z wozów, biegniemy. Ja ostatni, ciągnę worek z amunicją. I nagle, bzzzz, bzzzz, bzzzz. Dziesięć rosyjskich dronów. Brakło pięciu metrów. Jedna sekunda. Bum! Jajko na twardo w skorupce robi za granat. Moje nogi zalewa krew, na prawe oko nie widzę. Do dziś latają mi tylko czarne plamki, a przecież minęło pół roku. Leżę w kałuży krwi i wyję z bólu. Wciągają mnie do budynku, zakładają opaski uciskowe. Kilka razy mdleję. Widzę z góry moją Loricę, nieduże miasto w Kolumbii. Wszyscy ubrani na czarno: żona, dzieci, sąsiedzi. Płaczą nad trumną. A w środku ja. Z nieba zstępują anioły, mają twarze moich dzieci. I wtedy mówi Pan, „Nie dam ci odejść”.

Czekaliśmy na pomoc całą dobę. Przyjechało czterech Ukraińców, wrzucili mnie na prześcieradło, wynoszą. I znów bzzz, bzz, dron. Rzucają mnie i w nogi do karetki. Czołgam się pod drzewo i wzywam Pana. Na szczęście wrócili. To był tylko dron zwiadowczy. Bóg ma poczucie humoru.

W moich żyłach teraz ukraińska krew

Szpital w Czerniowcach, 40 kilometrów od granicy Ukrainy z Rumunią, wygląda, jakby zabarykadował się przed dowcipami niebios.

Główne wejście zamknięte, przed nim sterta wózków inwalidzkich i zdezelowanych łóżek na kółkach. Przez brudne okno w sali na czwartym piętrze widać tylko korony drzew. Śnieg? A może styropian? Zastanawiamy się z Gleiderem, bo budowlańcy ocieplają budynek. Przeklinają srogo, bo mroźno i trzeba zdążyć z robotą, zanim w mieście zapadnie mrok.

Od lutego 2022 roku nie zapalają się uliczne latarnie, ludzie zakładają koce na okna, gdyby Ruskim przyszło do głowy bombardować Czerniowce.

Na razie wojna je oszczędziła, choć kilka miesięcy temu wpadł ukraiński dywersant, podawał rosyjskim służbom lokalizacje obiektów, w których leczą się ukraińscy żołnierze. Na liście był szpital w Czerniowcach. Dlatego na barykadzie z ukraińską flagą przy wjeździe do obwodu ochotnicy sprawdzają każdy pojazd.

W tej szpitalnej ciemności Gleider ma tylko telefon i Boga. Tak od pół roku. Nie ma z kim zamienić słowa, tylko „dobre rano”. Ten śmieszny język nie klei mu się do głowy. Dziwne, żartuje, bo przecież w jego żyłach płynie ukraińska krew. W trakcie sześciu operacji przetoczyli mu trzy litry. Może będzie chodził, na razie leży. Nuda.

Dziś w głowie obchodzi spóźnione o kilka dni 47. Urodziny, w końcu coś się dzieje. Jedzie na prześwietlenie. Pielęgniarki pchają wózek z Gleiderem wąskim korytarzem pełnym łóżek z pacjentami.

Kiedy po pierwszej operacji w Dnipro zadzwonił do rodziny, córka się rozpłakała. – Wyobrażaliśmy sobie już najgorsze.

– Bóg mnie ocalił – wypalił.

Ta jego krzykliwa pewność zatrzymuje teraz sprzątaczkę. Wsparta na mopie przygląda się Kolumbijczykowi, jak w czarnej bejsbolówce z napisem „Szansa” opowiada, że Pan Niebios chronił go w górach Antioquii, Chocó i Córdoby. Przez dwadzieścia lat Gleider służył w tych departamentach w walce z partyzantami FARC i przemytnikami narkotyków.

Partyzantka pełną gębą, żadnych dronów, tylko karabiny i „pipetas”, butle z gazem domowej roboty wypełnione materiałami wybuchowymi.

– Wojna nie była jeszcze tak technologiczna. Teraz to tylko drony i drony. A dronów bez baterii litowych nie będzie. To dlatego Putin zaczął tę wojną, nie chodzi o nazistów, a o złoża litu w Ukrainie – przerywa litanię Gleider.

I wraca do Boga, który potrzebował pół wieku, by zakończyć wojnę domową w Kolumbii i wysłać żołnierza na przedwczesną emeryturę. Dostawał od państwa milion pesos miesięcznie (ok. 950 złotych). Za mało, by przeżyć. W sam raz, by wpaść w długi.

Za mało pesos, by umierać

Dlatego dwa lata temu przyjechał do Polski do pracy. Zaufał rekruterowi z Faceboka. Takie rzeczy, tłumaczy w szpitalu, robi się, gdy długi łapią za gardło.

Pośrednik obiecał, że Gleider zarobi w Polsce na remont domu i studia dzieci.

W efekcie prawie dwa lata ich nie widział: syn w tym czasie osiągnął pełnoletność, córka w październiku świętowała „quinceañerę”, tradycyjną uroczystość z okazji 15. urodzin. Owszem, miała piękną suknię balową i sesję zdjęciową. Ale Gleider nie uzbierałby na to, ćwiartując kurczaki pod Sieradzem. Przez rok na dwie zmiany, prawie bez odpoczynku, sześć dni w tygodniu na umowie zlecenie. Ręce popuchnięte. Oczy szczypiące od chemikaliów. Zimno. Żadnego ubezpieczenia.

– Zrozumiałem, że znalazłem się w środku szwindla.

– Jak to?

– W takim zakładzie mięsnym jesteś anonimowy jak te kurczaki. Zatrudnia cię nie zakład, ale pośrednik. Firma płaci pośrednikowi, a ten tobie. Niechby mu dali 40 zł za godzinę mojej pracy, to tylko połowa trafia do mnie – opowiada Kolumbijczyk. – Każde spóźnienie, każda nieobecność, najmniejsze wykroczenie to stówa kary, dwie, czasem pięć. Mieszkanie miało być za darmo, a musiałem płacić 500 zł.

– A nadgodziny?

– Oczywiście żadnych wyższych stawek. Żerowali na mnie.

– I co zrobiłeś?

– Zaciskałem zęby. Dzwonili kumple z armii: „Jedź z nami na Ukrainę”.

„Ile dają?”.

„Sześć milionów pesos”.

„Za mało, by umierać”. I tyrałem dalej. Myślałem, że jak dociągnę do końca umowy w Polsce, to wrócę do domu.

– To dlaczego zmieniłeś zdanie?

– Chciałem wypełnić roczny kontrakt. Liczyłem, że oddadzą mi kasę, którą wyłożyłem na bilety do Polski. Tak obiecali. Ale gdy tylko wygasła umowa, stałem się niepotrzebny. Może czuli, że dalej nie da się mnie oszukiwać? Straciłem 3 mln pesos (2800 zł).

Mówicie w Polsce, „Bóg daje i zabiera”. Sama prawda. Kiedy kumpel zadzwonił, że stawki w armii ukraińskiej poszły w górę, pomyślałem: „OK, Boże, zabrałeś mi w Polsce, to oddasz w Ukrainie. Może chcesz, żebym dorzucił ziarenko piasku w walce z diabłem Putinem”.

Na froncie byłem dwa, może trzy tygodnie. Tyle czasu potrzebowałem, by zrozumieć, że Ukraina tej wojny nie wygra. Walczyłem u boku pięćdziesięciolatków, którzy nigdy wcześniej nie trzymali karabinu. Zacząłem rozumieć, że Europa nie chce tu wsadzać swojego tyłka. Że liczy na takich jak ja, mięso armatnie.

A potem nadleciały drony i bum! Kiedy to opowiedziałem salowej, przeżegnała się i wstukała w wirtualnego tłumacza: „Kochamy cię tu jak syna”.

Mamy XXI wiek, a ja jestem niewolnikiem

W drodze do szpitala w Czerniowcach mijam cmentarze w Stryju, Kołomyi, Kałuszy. Nad grobami poległych powiewają żółto-niebieskie flagi.

Zastanawiam się, co się stało z Kolumbijczykiem „El Flaco”, jak kazał się nazywać. Poznałem go przed rokiem w autobusie do Przemyśla. „Chudy” jechał do Ukrainy, nie wiedział czego się spodziewać.

Potem wysłał kilka zdjęć z frontu i zamilknął. Czy jest jednym z trzystu najemników z Kolumbii (tak szacuje kolumbijski MSZ), którzy polegli lub zaginęli w walce z rosyjską armią? Kolumbijskie ofiary często pozostają anonimowe, ale to nie zniechęca następnych rekrutów. Na froncie mogą liczyć nawet na 16-krotność płacy minimalnej w ojczyźnie, nawet ranni. Do tego, co podkreślają wszyscy moi rozmówcy, rodziny zaginionych dostają pensję. Krewni zmarłych mogą liczyć na odszkodowanie.

Dla wielu byłych kolumbijskich żołnierzy najemnictwo stało się sposobem na życie, zwłaszcza po zakończeniu wojny domowej. Podobno miesięcznie około pięćdziesięciu z nich wyrusza do pracy w służbach bezpieczeństwa (np. w Zjednoczonych Emiratach Arabskich), prywatnych firmach ochroniarskich (w Libii) i na różnych frontach.

W listopadzie prezydent Gustavo Petro zażądał powrotu trzystu rodaków z Sudanu, zaraz po tym, jak 22 żołnierzy zginęło w masakrze.

Skala zjawiska jest na tyle duża, że w sierpniu rząd przedstawił projekt ustawy, która zakazywałaby pośrednikom werbowania obywateli Kolumbii do udziału w zagranicznych konfliktach.

Pośrednicy to słowo klucz. Flaco to jedyny z ośmiu najemników, który na Ukrainę jechał wprost z Kolumbii. Droga na front pozostałych, z którymi rozmawiałem, wiodła przez Polskę. Gleider przez rok pracował pod Sieradzem. Cristian pół roku pod Kaliszem, a potem pod Toruniem. Juan i Hernán trzy miesiące w Bielsku-Białej. Luis po miesiącu uciekł z firmy w Wielkopolsce. Tylko pierwszy z nich miał wizę pracowniczą, reszta pracowała na podstawie wniosków złożonych przez pracodawcę, czyli półlegalnie.

– Mamy XXI wiek, a w Polsce zostałem niewolnikiem – wścieka się Cristian. – I żeby było jasne: nie mam pretensji do ludzi z zakładów, w których pracowałem.

Zarazą są pośrednicy.

Narzekasz? To donos i deportacja

W Kolumbii doliczyłem się przynajmniej 14 agencji oferujących pracę w Polsce. Zwykle nie mają siedzib, oferują swoje usługi w mediach społecznościowych. Przez kilka miesięcy śledziłem ich działania dzięki pomocy pracowników fundacji La Strada oraz samych ofiar. Trafiłem na sieć rekruterów i pseudopośredników, którzy wykorzystują nieświadome ofiary.

Mechanizm jest zwykle podobny: w Kolumbii rekruter lub pośrednik obiecuje świetne warunki pracy. W Polsce okazuje się, że pracownik podpisuje umowę z kolejnym pośrednikiem, już z Polski. Ten składa wniosek (albo i nie) o wizę pracowniczą. To wystarczy, by wysłać pracownika do zakładu pracy.

Warunki do życia to przepełnione domy i mieszkania. Codziennością są kary, nadgodziny, zmuszanie do najcięższej pracy. Narzekasz? To donos do SG i deportacja!

– Wykorzystują mechanizm psychologiczny – mówi Cristian, który miał ze mną wrócić z Ukrainy do Polski po półrocznym kontrakcie w armii jako magazynier i logistyk, ale komendant z jego batalionu ociągał się z ostatnimi pieczątkami.

– Jakie mechanizmy?

– Płacisz za bilety lotnicze, zadłużasz się i liczysz, że wrócisz z oszczędnościami. Przyjeżdżasz na miejsce, a wszystko jest inaczej niż w obietnicach. Czytasz fora, słuchasz innych Kolumbijczyków i myślisz sobie: miało być 7 tys. zł miesięcznie, jest pensja minimalna. Miała być sortownia warzyw, jest ćwiartowanie gęsi.

– I?

– To żałosne, ale cieszysz się, że chociaż masz pracę. Bo i tak zarabiasz niewiele lepiej niż na plantacji kawy w Kolumbii. Tylko że w twoim życiu nic się nie zmienia, ciągle walczysz o przeżycie. Więc szukasz innych możliwości, trafiasz na kolejnych pośredników, kolejne agencje. To jak strzelanie na ukraińskim froncie: na ślepo.

Cristian był zatrudniony w kilku agencjach w Polsce, ale uważa, że oszukała go przede wszystkim firma JK Global Work. Do pracy rekrutowała go Katarzyna S., opisana już w naszym cyklu reportaży.

Dwa lata temu opisałem jej firmę Euro Mexico Job, która oszukała dziesiątki Meksykanów. Kobieta jest poszukiwana przez prokuraturę generalną w Meksyku, ale działa już pod nowymi szyldami, ostatnio rekrutuje pracowników głównie w Kolumbii. Tylko w ciągu półrocza poznałem ponad 20 ofiar pracy przymusowej, które zostały zrekrutowane przez jej pseudofirmy takie jak JK albo inną, założoną przez jej męża i trzech wspólników z Kolumbii, która też kilka razy zmieniała nazwę.

Przeczytaj także:

Tania siła robocza z Kolumbii

Jak to działa? Pracownicy podpisują wstępne porozumienie, lecą do Polski, na miejscu podpisują umowę z agencją w Polsce. W przypadku jednego z najemników chodzi o firmę z Poznania. Z naszych informacji wynika, że prokuratura w Gdańsku prowadzi śledztwo w sprawie „handlu ludźmi w aspekcie do wykorzystania do pracy przymusowej”. Straż Graniczna wykryła dużo nieprawidłowości w tej spółce, ale mogła jedynie wystosować wniosek o ukaranie jej prezesa. W lipcu agencja została wykreślona z Krajowego Rejestru Agencji Zatrudnienia. Ale to tylko spółka zarejestrowana pod adresem w Poznaniu. Pozostałe o bardzo podobnych nazwach wciąż działają pod adresami w Warszawie, Lublinie, Białymstoku i Sierakowicach, a łączą je udziały wspomnianego prezesa.

Podobnych śledztw w Polsce toczy się kilka.

W połowie sierpnia został wprowadzony tzw. wyjątek od „zwolnienia obowiązku wizowego” wobec obywateli Kolumbii. Teraz Kolumbijczycy wjeżdżający do Polski na wizie turystycznej muszą udowodnić, że są u nas w celach turystycznych i pokazać np. bilet powrotny.

W praktyce to jednak nie działa, bo wykrycie takich przypadków jest trudne. Pracownicy zwykle wjeżdżają na teren strefy Schengen na lotniskach np. w Hiszpanii i Niemczech i poruszają się po Europie na podstawie wiz turystycznych. To wykorzystują agencje pośrednictwa. A jak nieoficjalnie słyszymy w SG czy w Generalnej Inspekcji Pracy,

warunki na rynku dyktują pracodawcy. Potrzebują taniej siły roboczej.

MSWiA przyznaje, że „odnotowuje znaczący wzrost liczby ofiar handlu ludźmi pochodzących z Ameryki Południowej”. Pisałem już w OKO.press, że tylko w 2022 roku 106 ze 110 domniemanych ofiar handlu ludźmi odnotowanych przez Straż Graniczną pochodziło z Ameryki Łacińskiej.

W ostatnich latach rekordzistami w polskich statystykach są właśnie Kolumbijczycy. Liczba domniemanych ofiar handlu ludźmi z tego kraju rośnie: w 2019 roku odnotowano jedną taką osobę, w 2021 – 17, a przed rokiem już 125.

To jednak mocno zaniżone dane, bo mowa wyłącznie o osobach zatrzymanych przez SG, których sytuacja nosiła znamiona pracy przymusowej, i które, co ważne, zgodziły się złożyć zeznania. Tak jak Cristian. Złożył zeznania, ale potem wyjechał do Ukrainy. Miał dość Polski. Wrócił tylko dlatego, że nie stać go na lot powrotny do Kolumbii (ok. 6 tys. zł). Za pieniądze zarobione na froncie spłacił długi. Znów chce szukać pracy w naszym kraju. Pewnie znów za minimalną krajową na umowie zlecenie.

Trzy kule i co powiedzieć matce

Za to Juan przestał się do mnie odzywać. Chyba wystraszyłem go prośbą o numer telefonu do jego matki. Ma 24 lata. Rozmawialiśmy przez komunikator. z Ukrainy wysłał mi drastyczne filmy z frontu, pełne trupów, oderwanych nóg i tryskającej krwi.

Nie wzdychał, nie wzywał Boga, ale urywał opowieść i łamiącym głosem powtarzał: „Gdyby tylko matka wiedziała”.

Ech, gdyby matka wiedziała, że 19 czerwca na froncie pod Charkowem wziął udział w szturmie ukraińskich wojsk na pozycje rosyjskie.

Dotarli do linii kolejowej, wzięli jeńców, posuwali się dalej naprzód. Nagle zaczęły świstać rosyjskie kule. Pierwsza trafiła go w prawe ramię, druga w lewą nogę, trzecia w okolice brzucha.

– Momentalnie straciłem dużo krwi – wzrusza się Juan. – Nie wiem, jak udało mi się ujść z życiem. Kuśtykałem z kolegą z Ukrainy przez trzy kilometry. „Walcz, a zobaczysz braci i siostrę”, powtarzałem sobie. Kilka razy mdlałem. Przy życiu trzymała mnie myśl, by nie zawieść matki.

Te trzy kilometry dłużyły się, jakby to było 11 tysięcy kilometrów w linii prostej z Charkowa do Bogoty.

Gdyby tylko matka wiedziała, jak bezwładnie padł na nosze. O suficie w szpitalu w Dnipro, z którego odpadała farba. O tym trzecim pocisku, który utkwił blisko kręgosłupa. O lekarzu, który oznajmił mu, że może zostać inwalidą. O perspektywie wózka. O żmudnej rehabilitacji.

– Jeszcze tylko kilometr, jeszcze pięćset metrów, musisz iść. Żeby zobaczyć uśmiech matki – mówi Juan.

Rzuciłeś pracę i pojechałeś na wojnę?

Tak dawno go nie widział. Kiedy porzucił pracę w policji w Bogocie, nie była zadowolona. Patrolując ulice stolicy Kolumbii, zarabiał równowartość 1800 złotych miesięcznie. W Polsce przy ćwiartowaniu mięsa miał zarobić tyle w dwa tygodnie. Kiedy zapłacił pośrednikowi i kupił lot do Katowic, matka przyjęła to bez uśmiechu, choć ze zrozumieniem. Wyjechał do Polski pod koniec października 2023 roku. Więcej matka nie wie.

Gdyby wiedziała, że przez trzy miesiące pracował w zakładach mięsnych w Bielsku-Białej, formalnie zatrudniony na umowę zlecenie przez pośrednika z Nowego Sącza... Gdyby wiedziała, że zamiast obiecanych 27 złotych na godzinę, w pierwszym miesiącu dostał 16, a w drugim 19 złotych. Że pracował po kilkanaście godzin, z dwoma krótkimi przerwami, także w weekendy. Że często wyrabiał nadgodziny, ale z tego, co zostawało z pensji, musiał opłacać kwaterę i ledwie starczało na jedzenie.

– Co by było, gdyby się dowiedziała? – pytam Juana.

Nie wie.

– Ale to chyba nie powód, by rzucać pracę i jechać na wojnę?

– To był proces. Im bardziej drzwi się zamykały, tym bardziej myślałem o legionie międzynarodowym.

– Drzwi?

– Praca w Polsce miała pozwolić stanąć mojej rodzinie na nogi. Oszczędzić pieniądze, by pomóc rodzeństwu iść na studia – opowiada Kolumbijczyk. – W czasie tych trzech miesięcy czułem, że drzwi coraz bardziej się zamykają. Gdy okazało się, że nie mam ubezpieczenia, nie mam wizy pracowniczej, a turystyczna lada dzień wygaśnie i będą mogli mnie deportować, zrozumiałem, że muszę działać. Nikt mnie nie zmuszał. Sam podjąłem decyzję. Ale to fakt, czułem się oszukany i poniżony. Nie chciałem wracać do domu bez grosza i bez godności.

Warunkami pracy w zakładach mięsnych w Bielsku-Białej i działalnością agencji z Nowego Sącza zainteresowali się politycy partii Razem. Gdy zgłosiły się do nich ofiary pracy przymusowej z Kolumbii, poseł Maciej Konieczny napisał skargę do Okręgowego Inspektoratu Pracy w Katowicach.

„Czynności kontrolne ww. podmiotach nie zostały zakończone” – ucina Małgorzata Jędrzejczyk z katowickiego oddziału PIP.

Konieczny uważa, że sytuacja Kolumbijczyków nosiła znamiona pracy przymusowej. W skardze pisze o agencji: „Korzystając z bariery językowej, wysokich kosztów wyjazdu z Kolumbii (tj. około 7 tys. zł.), składając atrakcyjne i bez pokrycia oferty pracy (10 tys. zł netto, zwrot kosztów przejazdu, nocleg itp.) rekrutuje swoje ofiary do pracy w Polsce. Na miejscu zatrudnia na czarno bez umowy (…) i nie wypłaca wynagrodzenia”.

Okazuje się, że w Krajowym Rejestrze Agencji Zatrudnienia nie figuruje żadna firma z Nowego Sącza świadcząca usługi pośrednictwa pracy. W odpowiedzi na nasze pytania wspomniana firma twierdzi, że „świadczy usługę produkcyjną, a nie usługę outsourcingu pracowników”.

Ściema, outsourcing i sztuczki księgowych

Magdalena Madzia, społeczna inspektorka pracy i polityczka partii Razem z Bielska-Białej od lat walczy z przypadkami łamania praw pracowniczych. Angażowała się m.in. w sprawę kasjerki z Żywca zwolnionej przez znaną siecią spożywczą. Zna też wielu Latynosów, oszukiwanych przez agencje pośrednictwa pracy. I sztuczki księgowych i prawników tych agencji, które pozwalają uniknąć problemów i ominąć regulacje.

– Pseudopośrednicy uciekają w pozorny outsourcing. To nagminne zjawisko – wyjaśnia mi Madzia. – Działa to tak: taki pośrednik współpracuje z zakładem mięsnym. Ale żeby nie było, że świadczy usługę pośrednictwa, czyli de facto dostarczenia pracowników, formalnie wystawia fakturę za produkcję mięsa. To ściema, bo przecież tym mięsem zajmują się zatrudnieni na umowach zlecenie migranci. Nie mają żadnych praw, biznes ich wykorzystuje, ale koniec końców jest taniej.

– Nie da się z tym nic zrobić?

– PIP jest bezradny, nie ma narzędzi, które pozwalałyby przekwalifikować taki stosunek prawny na umowę o pracę tymczasową, bądź umowę o pracę.

– A kodeks pracy?

– On jasno mówi, że każda umowa, jakkolwiek by ją nie nazwać, jest umową o pracę, jeśli spełnia konkretne warunki. Walczę o normalne standardy na rynku, ale realia są takie, że duży biznes wymaga taniej siły roboczej i państwo jest bezradne. A przecież wiemy, że wielu obcokrajowców nigdy nie dostaje np. wiz pracowniczych. Agencja mówi pracownikowi: zajmiemy się dokumentami. Gdy proces legalizacji jest rozpoczęty, ten dostaje zaświadczenie i ma z nim wszędzie chodzić. Ono może być wadliwe, znam przypadki, że pośrednik wysyłał puste kartki, urząd może wnosić o uzupełnienie braków formalnych. Pośrednik liczy, że sprawa się nie wyda. A jak się wyda, to wszystko spada na niewinnego pracownika. Jego się deportuje, a znajdzie się kolejnego, który będzie haratał po 280 godzin miesięcznie za minimalną stawkę.

– Myślę, że np. zakłady przetwórstwa, które współpracują z tego typu agencjami, wiedzą, w co się pakują?

– Muszą mieć świadomość. Jeśli samochód, który kosztuje 100 tysięcy, ktoś sprzedaje za 50 tysięcy, to nie masz podejrzenia, że jest kradziony? To identyczna sytuacja. Zakłady dostają cenę kilka razy niższą za pracownika niż rynkowa i to jest najważniejsze. A ile realnie płaci mu bezpośredni pracodawca, to już nikogo nie obchodzi.

I czy w ogóle płaci, czy może odbija sobie koszty różnego rodzaju karami.

Brak umowy, przemoc, płaca pod stołem

We wspomnianej skardze do PIP w Katowicach poseł Konieczny wylicza, że Kolumbijczycy „pracowali bez umowy za kwotę 16 zł netto, otrzymywali część wynagrodzenia »pod stołem«, doświadczyli przemocy psychicznej i fizycznej i w trakcie wykonywania pracy nie mogli – i jest to nadal praktykowane – wychodzić do toalety, ani jeść posiłków, byli i są zastraszani – stosowanie kar finansowych w wysokości 500-800 zł wraz z wyrzuceniem z pracy za opuszczenie dnia z przyczyn zdrowotnych”.

Co na to firma? W przesłanym oświadczeniu tłumaczy, że „wskazane w skardze sformułowania są nieprawdziwe i pomawiające”. I że w ciągu kilkunastu lat zatrudniała kilka tysięcy pracowników i „oczywiste jest, że w tak dużym gronie znajdą się osoby, które nie są zadowolone z warunków pracy”.

Dopytuję też, czy to prawda, że migranci dostają smsy z instruktażem, co mają mówić podczas kontroli w zakładach.

„Przy tak dużej skali nie byłoby możliwe ukrycie nieprawidłowości poprzez wysyłanie sms-ów. Zwłaszcza że pracownicy nie mogą wnosić na hale produkcyjne telefonów” – czytam w odpowiedzi.

Madzia: – Dlaczego problem dotyczy Latynosów? Nie są nielegalni jak np. migranci na granicy polsko-białoruskiej. Mogą wjechać do Polski na wizie turystycznej, a to ułatwia proces rekrutacji. Do tego np. Kolumbijczycy są ugodowi i mają wiele barier, np. językowych.

Nie bez znaczenia jest też odległość od domu i koszt powrotu. To sprawia, że pośrednicy mogą dyktować warunki.

Zostawiłem Hernána na polu minowym

Juan i jego przyjaciel Hernán odstąpili od umowy z firmą z Nowego Sącza, za co mieli zapłacić po 5 tys. zł kary. Wyjechali z Bielska-Białej. Kolega znał kogoś, kto miał im pomóc zatrudnić się w ukraińskiej armii. Pojechali na szkolenie i podpisali półroczne kontrakty.

– Po co wam to było? – pytam.

– Nie mieliśmy innego pomysłu. Mieliśmy zarobić, a zostaliśmy oszukani. To był jedyny pomysł, który wydawał się nam dobry.

– Nie był?

– To była misja samobójcza. Wysyłają cię na misję w brygadzie szturmowej, ale twoje życie jest bez wartości. Stajesz się mięsem armatnim, które ma zatrzymać Rosjan. A oni mają więcej ludzi, więcej dronów, więcej artylerii.

Jeszcze zanim trafili na front, obiecali sobie, że gdyby któryś został ranny, ten drugi go nie zostawi. Dlatego Juan nie może sobie darować, że zdradził przyjaciela. Nie jest w stanie opowiadać o szczegółach. To za trudne. Zostawił Hernána na zaminowanym polu gdzieś na północny-wschód od Charkowa. Chciał tam wrócić, ale wielu mu odradzało i zrezygnował.

– Pewnie zostały z niego już tylko kości – wzdryga się. – Nie zasługiwał, żeby tam zostać. Zadzwoniłem do jego rodziny. To była najtrudniejsza rozmowa w moim życiu. Na razie, bo przecież czeka mnie jeszcze ta z matką. Ona nic nie wie. Jak wiele trupów, jak dużo krwi i nieszczęścia widziałem. Próbuję odłożyć to na bok.

– Co jej powiesz?

– Trauma łazi po moim ciele i będzie już ze mną żyła. Może lepiej, by matka nie wiedziała.

Co dalej? Malujemy dom

– To jak z tym Bogiem, dał czy odebrał? – pytam na koniec Gleidera w szpitalu w Czerniowcach.

– Spójrz, to jest mój domek – wyraźnie dumny pokazuje w telefonie zdjęcie parterowego budynku z niewielkimi kolumnami przy wejściu. – Kupiłem dużą lodówkę, urządziłem jadalnię i salon, dobudowałem garaż. Mam oszczędności. Spłaciłem długi. Na razie nie mam samochodu, ale na wojnie zrozumiałem, że nie muszę go mieć. Są ważniejsze rzeczy w życiu. Może zresztą starczy mi na motocykl? Widziałem kilka fajnych ofert.

– A co dalej z tobą?

– Nie wiem, kiedy wrócę do domu. Za trzy miesiące? Może za pół roku? Na razie czeka mnie rehabilitacja. Może stanę na nogi. A potem? Koledzy piszą, że w Libii płacą najemnikom 2,5 tys. dolarów miesięcznie. Dobra kasa, ale żona nie chce o tym słyszeć. Pozostaje mi rozmowa z Bogiem. Na razie jedno jest pewne, w przyszłym miesiącu malujemy dom.

*Imiona bohaterów i niektóre fakty związane z pracodawcami w Polsce zostały zmienione.

Korzystałem z:

;
Na zdjęciu Szymon Opryszek
Szymon Opryszek

Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.

Komentarze