Czy jestem ofiarą? Tak, ale własnych urojeń. Nie chciałam całe życie walczyć o pracę w Bogocie. Chciałam normalności, ale widać jako Kolumbijka na nią nie zasługuję. Każdego dnia do Polski przyjeżdżają migranci zarobkowi z Ameryki Łacińskiej. Często udają turystów
– W Kolumbii mówimy: „perro viejo ladra echado”, stary pies szczeka na leżąco. Czyli im jesteś starszy i mądrzejszy, tym mniej ryzykujesz, bo przecież wiesz, co robisz. Trochę się w tym życiu przeżyło: sprzedawało się telewizory w Bogocie, woziło turystów po Cali, zaliczyło rok na farmie w Hiszpanii. Miałem się za starego psa, a Polska miała być moją szansą.
Carlos ma 41 lat, pochodzi z Ibagué, miasta w środkowej Kolumbii. Z żoną w separacji, zabrała i dom, i dzieci. Mieszkać nie ma gdzie, a spać po kumplach to można było za młodego. A teraz bez szans. Albo mają w domu dzieci, albo jak Carlos są na wygnaniu. Koło się zamyka.
Dlatego Carlos wymyślił plan. A dokładnie P-L-A-N – kilkakrotnie literuje to słowo, szczerząc zęby w grymasie. Zakładał migrację do Europy. Myślał o Hiszpanii lub Włoszech, ale tam ciężko z robotą. Wielka Brytania? Bez żartów, trzeba mieć kasę na start. A Carlos uciułał ledwie 900 euro, kolejne 600 pożyczył od matki. W sam raz na Polskę. Tak przynajmniej wynikało ze śledztwa, które przeprowadził na forach, grupach w mediach społecznościowych i komunikatorach, gdzie Latynosi w drodze wymieniają się wiadomościami o każdym ze szlaków.
– A więc Polska! Nauczyłem się odróżniać oferty-śmieci od prawdziwych ofert. Wiedziałem, którzy pośrednicy to oszuści, którzy żądają absurdalnego odstępnego, a tych, którzy wmawiali, że złoty jest mocny jak euro, nawet nie zapisywałem do telefonu. Po miesiącu rozgryzłem ten biznes. Wiedziałem, że roboty u was pełno: na budowach, w magazynach, w zakładach mięsnych, na taśmie z rybami, a rąk do pracy brakuje. Ale jak to stary pies, nie podejmowałem decyzji. Nadal śledziłem wszystko, co działo się na tych grupach.
Jakiś facet wrzucił zdjęcie z rachunkiem z Lidla pod Madrytem. Napisał, że jedzie sam – bez agencji. Napisałem do niego, odpisał po kilku dniach już z Polski. A potem znalazłem kolejnych takich, dojeżdżali do Olsztyna, Szczecina, Lublina. Wszyscy pokonali drogę samotni. Bez pośredników, sami, samiuteńcy jak turyści. Pomyślałem: „To jest to! Zawód turysta!”. A na miejscu to już na pewno znajdę robotę!
Tu przeczytasz poprzednie reportaże i wywiady Szymona Opryszka o migrantach i handlu ludźmi:
Od ponad roku śledzę losy migrantów z Meksyku i Kolumbii, którzy zdecydowali się na szukanie pracy w Polsce. Zjawisko nabrało na sile w 2021 roku, gdy opisywana przeze mnie firma Euro Mexico Job – założona przez Polkę, ale działająca w meksykańskiej Puebli – zaczęła wysyłać pracowników do naszego kraju. Część z nich dostała pracę, która nijak miała się do tej, którą im obiecywano. Część uciekła. Niektórzy zostali uznani za ofiary pracy przymusowej.
Te śledztwa pokazały, że biznes agencji rekrutacyjnych pełen jest naciągaczy. Do tej pory proceder organizowany był wyłącznie przez pośredników i agencje, które cały czas w ojczyznach migrantów wyrastają jak grzyby po deszczu. Tylko w Kolumbii w ostatnim kwartale naliczyłem 14 agencji oferujących pracę w Polsce. Zwykle nie mają siedziby, a swoje usługi reklamują w mediach społecznościowych.
„Lepsze życie w Polsce”, „Gwarantowana wiza UE”, „Spełnij twój europejski sen” – to tylko niektóre z haseł, którymi kolumbijscy pośrednicy próbują sprzedawać swoje usługi.
I kolejny slogan, który najbardziej przyciąga uwagę, niepozornej agencji ogłaszającej się na TikToku z kolumbijskim numerem telefonu: „Pierwszy milion gwarantowany po tygodniu pracy”.
A to dlatego, że milion kolumbijskich pesos to równowartość tysiąca złotych.
Jeszcze inna agencja reklamuje się tak: „Współpracujemy z polskim rządem”. Dzwonię, pośrednik tłumaczy, że współpraca polega na tym, że „lokalni pracownicy” składają wnioski do konkretnego wojewody o pozwolenia na pracę. Przesyła nawet w połowie wypełniony wniosek o wydanie zezwolenia na pracę dla cudzoziemca w Polsce. I tłumaczy: – Wpiszesz swoje dane, czekasz dwa tygodnie, a potem znajdziemy ci robotę.
Co ciekawe, nawet nie ukrywa, że jego klienci pojadą do Polski wyłącznie na podstawie wizy turystycznej!
– Mechanizm zwykle jest podobny. Często obiecuje im się gruszki na wierzbie, głównie, że to będzie dobrze płatna praca w Europie, zwłaszcza w Niemczech. W wielu historiach powtarza się jeden detal: pośrednicy wykorzystują kanał, który umożliwia wjazd migrantów do Polski na podstawie wizy turystycznej – przyznaje Tomasz Nowak, ekspert ds. handlu ludźmi z Komendy Głównej Straży Granicznej.
Zgodnie z prawem obywatele np. Kolumbii i Meksyku mogą przemieszczać się po strefie Schengen na podstawie trzymiesięcznej wizy turystycznej. Nielegalni stają się dopiero po 90 dniach. W ostatnich miesiącach na latynoskim szlaku do Polski widać wyraźnie nowy trend: coraz częściej migranci zarobkowi rezygnują z usług pośredników i próbują szczęścia już na własną rękę. Właśnie jako turyści.
Carlos ścisza głos i zdradza, punkt po punkcie, jak zorganizować „wycieczkę po pracę w Polsce”:
– Kogo nie zapytasz, to wybiera się do Polski. Kolega wysłał mi zdjęcie z Bogoty, jak w centrum stolicy rozdawali ulotki z ofertami pracy w waszym kraju – opowiada mi 28-letnia Paula z Bogoty. – Kiedy rozmawiałam z pośrednikiem, zapaliło mi się mnóstwo czerwonych lampek. Ale pomyślałam, że nie mogę porównywać drogi z Hiszpanii do Polski z tułaczką przez Meksyk do USA. No i najważniejsze, przez trzy miesiące miałam być legalna! To jak miałam nie zaryzykować?
Można się spodziewać, że liczba pracowników migrujących z Ameryki Łacińskiej będzie z roku na rok rosła. Bo podobny pomysł jak Carlos czy Paula ma wielu poszukiwaczy pracy, ostatnio głównie z Kolumbii. Na grupach w mediach społecznościowych i komunikatorach chwalą się sukcesami w dotarciu do Polski, doradzają sobie nawzajem, sugerują, co mówić hiszpańskim celnikom, ewentualnie niemieckim. Niektórzy z nich znajdą pracę, ale wielu stanie się łatwym łupem dla oszustów.
Tylko w ubiegłym roku 106 ze 110 domniemanych ofiar handlu ludźmi odnotowanych przez Straż Graniczną pochodziło z Ameryki Łacińskiej. Zaznaczmy: chodzi o pracowników, którzy zostali zatrzymani przez strażników, zgodzili się zeznawać, a ich sytuacja nosiła znamiona pracy przymusowej.
– W tym roku takich domniemanych ofiar handlu ludźmi, czyli wykorzystanych przez pośredników mamy ponad 40. Nie da się ukryć, że proceder ściągania Latynosów do Polski wciąż trwa. Migranci zarobkowi pochodzą głównie z Kolumbii, Meksyku i Gwatemali, mieliśmy też kilka przypadków z Hondurasu i pojedyncze osoby z Argentyny i Brazylii – zapewnia ekspert SG ds. handlu ludźmi.
Szczegółowych danych na temat migracji Latynosów nie ma, bo zjawisko wymyka się statystykom właśnie ze względu na status „turystów”. Ale – jak podkreślają nasi rozmówcy – może sięgać nawet kilkuset osób rocznie.
Już kilka miesięcy temu prof. Zbigniew Lasocik, kierownik Ośrodka Badań Handlu Ludźmi na Wydziale Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego mówił na łamach OKO.press, że biznes agencji pośrednictwa, które zatrudniają pracowników z Ameryki Łacińskiej, nie jest wystarczająco monitorowany.
– Przestępcy szukają nowych dróg i przestawili się na Amerykę Łacińską. A może to tylko przypadek, jakiś rekruter trafił na źródło, wymyślił biznes i tak to się zaczęło? Od zwykłego przekrętu, który potem zaczęli kopiować inni i dziś możemy mówić o zupełnie nowym trendzie w pracy przymusowej – podkreślał prof. Lasocik.
Major Nowak z S.G. przyznaje, że wiele domniemanych ofiar handlu ludźmi to ofiary oszustwa, ale nie zniewolenia. Pracodawcy nie pozbawiają ich wolności, nie zabierają im paszportów, poszkodowani wciąż mogą korzystać z telefonu.
– Przestępstwo handlu ludźmi jest przestępstwem przeciwko wolności. I ta wolność jest ograniczona przez sprawcę w ten sposób, że człowiek nie może odejść z pracy, ponieważ liczy, że pracodawca mu wypłaci zaległe wynagrodzenie. Oczywiście nie wypłaca albo wypłaca zaniżone. W ten sposób sprawca manipuluje pracownikiem – mówi Nowak, ale precyzuje: – Żadnej z dotychczasowych spraw nie rozpatrywaliśmy w zakresie zorganizowanej przestępczości.
– To wszystko jest nienormalne – wykrzykuje do telefonu Juan z południa Kolumbii. Kilka dni temu wrócił do domu, a teraz zjada słowa i powietrze. Dopiero po chwili bierze głębszy wdech i uspokaja się.
– Gdy pierwszy raz spojrzałem na mapę, pomyślałem: „To przecież koło Niemiec”.
Wszystko szło zgodnie z planem. W agencji powiedzieli mi wprost: wyślemy cię jako turystę, a jak już będziesz na miejscu, załatwimy pozwolenie na pracę. Zapłaciłem równowartość trzystu dolarów za usługę, kupiłem bilety i dwa tygodnie później wylądowałem w Madrycie.
Potem wsiadł do pociągu, miał dostać się do Warszawy, a stamtąd zadzwonić już do pośrednika, który miał czekać z dalszymi instrukcjami.
– Ale w Niemczech zatrzymała mnie straż graniczna. Nie pozwolili mi na wjazd do Polski – oficjalnie dlatego, że nie miałem gotówki na spędzenie dwóch miesięcy w Polsce. Zadzwoniłem do pośrednika, ale jak tylko pojawiły się kłopoty, zniknął. Zrozumiałem, że dla nich tacy jak ja są idealnymi ofiarami: może nawet gdzieś czeka jakieś miejsce pracy, ale wysyłają dziesięć osób, jednej się uda, reszta zostanie z niczym. A nasza kasa zostaje u pośrednika w kieszeni – Juan znów wykrzykuje.
To samo kilka tygodni wcześniej spotkało Paulę, tyle że na lotnisku w Madrycie.
– Uznałam, że nie będę płaciła żadnej agencji. Moja koleżanka już pracuje w Polsce. Musiałam się tylko dostać do Warszawy. Zrobiły to przede mną dziesiątki osób. Wciąż nie rozumiem, czemu trafiło akurat na mnie. Inni Latynosi normalnie wjechali do UE, a nie wyglądali na takich, którzy zamierzali coś zwiedzać.
Z trójki moich kolumbijskich bohaterów żaden nie dotarł do Polski. Nieoficjalnie dowiadujemy się, że to rodzaj rykoszetu po aferze wizowej. Proceder sprzedaży wiz obywatelom krajów z Globalnego Południa przez polskie konsulaty pod rządami PiS dotyczył co prawda głównie obywateli krajów azjatyckich i afrykańskich, którzy z wizami typu D traktowali Polskę jako kraj tranzytowy do Europy, a niekiedy do USA. W efekcie afery m.in. Niemcy ogłosili, że będą ściślej kontrolować granicę z Polską. Podczas tych wzmożonych kontroli wpadają też „turyści”, którzy szukają pracy w Europie.
Niemiecka policja do sprawy odnosi się lakonicznie. – Kontrole na granicach zewnętrznych strefy Schengen oraz tymczasowo przywrócone kontrole na granicach wewnętrznych odbywają się bez względu na narodowość podróżującej osoby. Obywatelstwo podróżującego jest zwykle ustalane dopiero podczas kontroli – napisała mi w mailu Nicole Wohlfahrt z działu prasowego Komendy Głównej Niemieckiej Policji Federalnej.
– Hiszpanie i Niemcy używają triku, bo przecież formalnie te osoby mają prawo przebywać w UE jako turyści. Dlatego urzędnicy proszą o pokazanie gotówki, średnio 100 euro na dzień. Gdy ktoś jej nie ma, może zostać cofnięty. Ale wszystko zależy od celnika: jednym „turystom” się udaje, innym nie. To część ryzyka – opowiada osoba, która dobrze zna kulisy „turystycznego” biznesu.
– Przyjazd obywateli Kolumbii czy Meksyku jest rzeczywiście legalny z punktu widzenia wizowego – dopowiada major Nowak. – W naszej pracy staramy się wykazać, że pośrednicy, którzy sprowadzają migrantów i oferują im rzekomą pracę, często bez stosownego pozwolenia stwarzają sytuację, w której osoby poszkodowane są już zasadniczo nielegalnie w Polsce. A wszystko przez to, że organizatorzy procederu wykorzystali ich naiwność dla własnych korzyści.
Często pracodawca lub pośrednik tworzy specyficzną więź, która jest bardziej ekonomiczna niż psychiczna. Np. obiecuje im spłatę zaległości, a migranci zarobkowi w te obietnice wierzą, dlatego nie odchodzą z pracy, w której są wykorzystywani. Ale nawet jeśli uznamy kogoś za domniemaną ofiarę handlu ludźmi, to dalsze działania należą do prokuratury i to prokurator decyduje, co dalej ze sprawą.
Dopytywany o współpracę z Niemcami ucina: – W każdym aspekcie kryminalnym, który dotyczy naszej działalności, współpracujemy z pozostałymi krajami przez sieć Europolu. Wymieniamy informacje na temat nowych zjawisk, a zainteresowani uruchamiają działania.
Pytam moich rozmówców, co dalej z ich marzeniami o pracy w Europie.
Juan: – Jestem pewnie jedynym turystą na świecie, który zobaczył tylko lotnisko, dwa dworce i nic więcej.
Paula: – Czy jestem ofiarą? Tak, ale własnych urojeń. Nie chciałam całe życie walczyć o pracę w Bogocie. Chciałam normalności, ale widać jako Kolumbijka na nią nie zasługuję.
Carlos: – Mój europejski sen trwał 3 dni. Trzy najdroższe dni w życiu, które będę spłacał przez najbliższe 10 lat. Mawiamy w Kolumbii, że utopionemu można zabrać kapelusz. Czyli, że w każdej sytuacji można znaleźć coś dobrego. Tyle że ja zostałem bez kapelusza.
* Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione na ich prośbę.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze