Wiedziała, że jeśli narazi się na plotki, to czytelnicy się od niej odwrócą. A wtedy nie będzie miała za co żyć. Ludzie chcieli w niej widzieć wieszczkę, wzór do naśladowania, osobę pełną godności. I ona taką grała – mówi Magdalena Grzebałkowska, autorka książki o Marii Konopnickiej
Stasia Budzisz: Biografia Marii Konopnickiej pokazuje, jak niewiele się zmieniło w życiu dziennikarzy i pisarzy od XIX wieku. Jak dzisiejsza freelancerka Maria co miesiąc zastanawia się, z czego zapłaci czynsz. Kombinuje od zlecenia do zlecenia i od zaliczki do zaliczki. To taki trochę śmiech przez łzy, ale widziałam w niej czasem siebie i wielu z nas.
Magdalena Grzebałkowska*: Zmieniły się dekoracje, ale system został ten sam. Ciągle na debecie, od czasu do czasu trafi się stypendium, z rzadka jakaś nagroda pieniężna. Podczas pracy nad tą biografią uświadomiłam sobie, że mentalność ludzi w ogóle się nie zmienia. I to jest przerażające.
Wydaje mi się jednak, że ona lepiej zarabiała od nas. Jako korepetytorka i poetka była w stanie utrzymać siebie i sześcioro dzieci. Dziś to byłoby niemożliwe.
Intelektualiści w tamtych czasach zarabiali więcej, pewnie dlatego, że było ich mniej. Poza tym zawody nauczyciela czy dziennikarza były prestiżowe. Też mnie zdziwiło, że dawała radę finansowo, choć często ledwo wiązała koniec z końcem.
Po lekturze Dezorientacji mam wrażenie, że Konopnicka jednak słabo radziła sobie z finansami.
Niezależnie od tego, czy miała pieniądze, czy nie, to i tak zawsze była biedna i zadłużona. Nie potrafiła zarządzać kasą.
Tak naprawdę nie miała gdzie się tego nauczyć. Ani nie wyniosła tej umiejętności z domu rodzinnego, ani nie miała jak się wyszkolić u męża, bo ten był utracjuszem i totalnie nie panował nad pieniędzmi. Konopnicka, kiedy miała kasę, to nią szastała. Rozdawała ją bez ograniczeń dzieciom. Jakoś jej się te pieniądze rozchodziły. Nie umiała planować wydatków.
Kiedyś powiedziałaś, że praca nad biografią Beksińskiego była nagrodą, bo niemal wszystkie materiały dostałaś na tacy – było z kim porozmawiać, miałaś dostęp do archiwów prywatnych czy muzeów. Przy pisaniu Komedy spotkała cię kara, bo ciężko było coś wydłubać. A jak było z Konopnicką?
Konopnicka też była nagrodą, ale trudną. Praca nad tą biografią różniła się od poprzednich przede wszystkim tym, że nie żył już nikt, kto ją znał i mógłby mi o niej opowiedzieć. Dzięki temu odpadł mi na przykład koszmar spisywania rozmów i mogłam bez wyrzutów sumienia całymi dniami zaczytywać się w XIX-wiecznej prasie. A to było konieczne, żebym mogła jak najbardziej wejść w jej świat. Chciałam też to jakoś poczuć i wymyśliłam, że ubiorę się w gorset i suknię z epoki i postaram się przetrwać w tym cały dzień. Nie udało mi się. To jest potwornie niewygodne. Jakbyś była w gipsie. Odkryłam wtedy, że nie da się w tym na przykład zgiąć czy pochylić. No i bardzo ciężko jest załatwić sprawy w toalecie.
To jak one sikały?
Jak miały na sobie te wszystkie krynoliny i inne konstrukcje, to musiały siadać na nocniku przodem. Miały krzesła z dziurą, pod którymi stał nocnik i siadały na nich jak na koniu, przodem do oparcia. To była cała sztuka sikania.
W mojej głowie Konopnicka, autorka Roty, była fanatyczną katoliczką, bo kim innym mogła być? Twoja książka burzy ten stereotyp. Okazuje się, że Rota w ogóle nie ma związku z Kościołem, a sama Konopnicka najpewniej przewraca się w grobie, że ta instytucja na jej utworze zbudowała całą ideologię.
Jestem pewna, że się przewraca z tego powodu, że Kościół katolicki wziął ją na sztandary. Myślę, że to się zaczęło jakoś w dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy poumierali już wszyscy ci, którzy ją znali i pamiętali, jaki miała stosunek do Kościoła i księży. I jak bardzo potępiali ją kościelni dostojnicy za antykościelne i antyklerykalne poglądy. W dwudziestoleciu zaczęli uważać Konopnicką za patriotkę, a że każdy Polak to katolik, to zostało. Rota dziś jest utworem kompletnie nieaktualnym. Napisała go pod wpływem chwili, na wieść o akcjach germanizacyjnych w zaborze pruskim. Śpiewanie dziś, w Unii Europejskiej, słów „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” jest po prostu absurdalne.
Skąd u Konopnickiej ten antyklerykalizm?
To się nie pojawiło nagle na przykład po jej przeprowadzce do Warszawy, w której mogła spotkać się z ludźmi bardziej krytycznie nastawionymi do kościoła. Nie wydarzyło się to też pod wpływem jakiejś konkretnej osoby. Ona po prostu taka była sama z siebie. Kiedy miała 12 lat, zmarła jej matka i szalenie religijny ojciec zabierał dzieci na jej grób na cmentarzu w Kaliszu. W zasadzie to były jedyne spacery, jakie mogli odbywać. Na dobranoc czytał im Żywoty Świętych. Być może u Marii ta niechęć wynikła z nadmiaru religijności?
Twierdziła jednak, że wierzy w Boga.
Tak pisała, więc nie ma powodu, by jej nie wierzyć. Niemniej instytucji Kościoła i księży nie znosiła. Kiedy wyszła za mąż za Jarosława, podjęła decyzję, że nie będzie chrzciła dzieci. Tak naprawdę tylko pierworodny syn został ochrzczony, ale być może powodem było to, że Konopnicka miała ciężki poród. Niektóre z dzieci chrzciły się już jako dorośli. Laura, bo szła do katolickiej szkoły i to był wymóg, czy Zosia, bo wychodziła za mąż.
To wyraz niezwykłej odwagi i pewności siebie, żeby żona dziedzica na XIX-wiecznej wsi nie podała dzieci do chrztu.
Nawet dziś jest trudno oprzeć się presji rodziny.
Z jednej strony nie chrzci dzieci i odchodzi od męża, choć nie bierze rozwodu, ale z drugiej bardzo dba o to, co ludzie powiedzą. Niby emancypantka, która działa po swojemu, ale jednocześnie nie pozwala swojej córce Laurze zostać aktorką, bo tak nie przystoi.
Bo w Marii Konopnickiej były przynajmniej dwie Marie. Z jednej strony była dzieckiem XIX wieku i wiedziała, że jeśli narazi się na plotki, to czytelnicy się od niej odwrócą. A wtedy nie będzie miała za co żyć. W którymś momencie ludzie chcieli w niej widzieć wieszczkę, wzór do naśladowania, osobę pełną godności. I ona taką grała.
Ale z drugiej strony swoim zachowaniem wyprzedziła epokę. Mam tu na myśli otwartą krytykę Kościoła, na co i dziś nie każdy by się odważył. Po publikacji poematu Z przeszłości. Fragmenty dramatyczne, w którym nawiązywała do historycznych postaci prześladowanych przez Kościół jak Galileusz, Wesaliusz czy Hypatia, niemal na rok została odtrącona i musiała wrócić do udzielania korepetycji, choć tego nienawidziła. W końcu poddała się upokarzającej publicznej spowiedzi u kapucynów w Warszawie, podczas której klęczała i płakała. Nie wiemy, co mówiła, bo nie zachowały się żadne relacje, ale wiadomo, że prosiła o wybaczenie. Jej znajomi ze środowiska przyszli na to popatrzeć.
Do niebytu strącił ją Henryk Sienkiewicz, który skrytykował poemat, ale po spowiedzi ją z niego wyciągnął. Znów napisał jej – tym razem pozytywną – recenzję i dopiero wtedy mogła wrócić na salony. Całe życie dbała o konwenanse, bo wiedziała, czym to grozi.
A związek, praktycznie przecież nieukrywany, z Marią Dulębianką?
Nie ma po tym zbyt wiele śladów, córki wykonały doskonałą robotę i starały się wykreślić Dulębiankę z życia Konopnickiej. Chciały ją zepchnąć do roli koleżanki czy nawet opiekunki Marii. Postanowiłam, że nie będę z tego robić głównego tematu jej biografii, bo chciałabym, żebyśmy już podchodzili do jednopłciowych związków jak do czegoś normalnego. Piszę więc o tym, ale nie robię sensacji.
A jak było z córką Laurą, której zablokowała karierę aktorską?
Ta sytuacja może być dowodem na to, że Konopnicka nie była pozbawiona uprzedzeń i stereotypów. Być może naprawdę uważała, że kobieta na scenie jest w jakimś stopniu pracownicą seksualną? Z drugiej strony myślę, że mogło jej bardzo zależeć na zdrowiu córki, która miała potężne problemy z płucami i kilka lat wcześniej Konopnicka zrobiła wszystko, by uchronić ją od śmierci. Być może myślała, że taka praca narazi ją na choroby? Laura jednak była uparta, zawzięta i niezwykle utalentowana. Zrobiła karierę w teatrze, ale dopiero po śmierci matki.
Jeśli chodzi o uprzedzenia, to nie mogę pominąć jej podejścia do Żydów. Listy, które cytujesz, są momentami bardzo antysemickie. Z wyprawy do Jaworzna pisze: „Ślicznie położone, ale Żydy aż się roją” albo „żydostwa wszędzie jak nabił” czy „uciekłam, gdzie przynajmniej tak się to plugastwo nie roi”.
Z naszego punktu widzenia była antysemitką. Przyznam, że kiedy dotarłam do tych informacji, to nawet się na nią wkurzyłam, bo już zdążyłam ją polubić. Zaczęłam więc wgłębiać się w świat Żydów epoki pozytywizmu. Język, którego Konopnicka używała, był wtedy powszechny, jak zresztą i antysemityzm. To zjawisko nasiliło się zwłaszcza w latach 80., kiedy do Królestwa Polskiego zaczęła płynąć gigantyczna fala Żydów z Rosji. Było ich po prostu dużo, co budziło niechęć.
Pozytywiści byli też bardzo rozczarowani ich postawą. Chcieli ich asymilować, objaśniać świat, namawiać do odejścia od wiary, ale Żydzi mieli na siebie swój pomysł. Jednak w końcu po pogromie z 1881 roku [antyżydowskich zamieszek w Warszawie w Boże Narodzenie – red.] Konopnicka napisała Mendla Gdańskiego, świetną i wrażliwą nowelę. Ale nie chcę jej tłumaczyć, bo w listach często określała ich mianem „robactwa”.
Dziś byśmy powiedzieli, że była świetną reporterką. Potrafiła wygrzebać temat, zwracała uwagę na szczegóły, miała ucho. Jednocześnie nie lubiła ludzi, nawet nimi pogardzała. To się trochę wyklucza.
Mówiła wprost, że nie lubi ludzi, ale miała na myśli tych ze swojego stanu. Im nie ufała. Uważała ich za płynących z prądem, obojętnych, gotowych na współpracę z caratem. Miała jednak niezwykłą wrażliwość do ludzi z nizin społecznych. Nie wiem, czy traktowała ich na równi, bo w końcu wyrosła w szlacheckim domu, ale mówiła o nich ze współczuciem.
Henryk Sienkiewicz napisał, że Konopnicka miała „męski talent”, co było wielką pochwałą. Jak na to zareagowała?
Ona go wielbiła. Zwłaszcza za to, że na początku jej kariery napisał recenzję jej wiersza i wyciągnął na światło dzienne. Owszem, trzy lata później napisał tę druzgocącą, na temat Z przeszłości, która ściągnęła na nią wiele nieprzyjemności, ale z tego też w rezultacie ją wyciągnął.
Przez wiele lat nie mieli ze sobą kontaktu. W którymś momencie Konopnicka napisała dobrą recenzję Pana Wołodyjowskiego i przerwała to milczenie. Opłacało jej się tak zrobić – on był od niej sławniejszy.
Nie można jednak zapomnieć, że Sienkiewicz był mizoginem i mężczyzną typowym dla swojej epoki. Pozytywiści zarówno Konopnicką, jak i Orzeszkową uważali za ważne postaci, ale jednak to mimo wszystko kobiety, więc zawsze stały niżej. To podejście było widoczne, kiedy zbierano pieniądze od narodu na jubileusz Marii Konopnickiej. Na Sienkiewicza zebrano 50 tys. rubli, na Bolesława Prusa 30 tys., a na nią 12 tys. I to właśnie dlatego, że była kobietą.
Pozytywiści byli za umiarkowaną emancypacją. Sienkiewicz na ich tle wcale się nie wyróżniał. Dziś nazwalibyśmy go po prostu dziadersem.
Maria Konopnicka mówiła, że nie jest feministką. A przecież nią była.
I robiła wszystko to, co feministka z tamtego okresu w stu procentach. Jej życie jest jednym wielkim przykładem emancypacji. Wtedy słowo „feministka” było nacechowane negatywnie. Określało się nim kogoś gorszego niż diabeł. Zresztą dziś jest podobnie. Może po prostu nie lubiła tego słowa? Ja też nie lubię, jak się o mnie mówi pisarka, choć przecież piszę książki.
Udało ci się znaleźć odpowiedź na pytanie, przed czym ona tak całe życie uciekała?
Nie. Ale chciałabym jej je zadać.
Miała w swoim życiu wiele ucieczek. A to od męża, a to od córki, a to ciągle przenosiła się z miejsca na miejsce. Może to była reporterska ciekawość świata, która ją pchała?
W jednym z listów napisała, że na pewno nie zamieszka w jakimś prowincjonalnym dworku, bo tam umrze. Może ona miała coś, co dziś nazywamy ADHD?
Jestem tego niemal pewna. I rozumiem jej potrzebę. Szybko się nudziła. Już po trzech miesiącach w jednym miejscu zaczynało ją nosić. Dziś pewnie można byłoby ją zdiagnozować. Mam podobnie. Lubię zmiany.
Wspomniałaś o odejściu od córki. Zostawiła chorą psychicznie Helę tak naprawdę na pastwę losu. Odcięła się od niej. Ale po latach, kiedy psychicznie zachorował jej zięć, mąż Zofii, rodzina się od niego nie odwróciła. Zajmowano się nim aż do śmierci. Z czego to wynikało?
Nałożyło się na to wiele czynników. Bolesław Królikowski, jej zięć, był w tej chorobie spokojny i dało się go opanować. Po prostu czasem budziła się w nim chęć na przykład śpiewu. Jednak zasadniczo jego zachowanie było znośne. Z Helą było inaczej. Doprowadzała do skandali, okradała ludzi, zaszła w ciążę nie wiadomo z kim, rzucała się pod drzwi mieszkania matki, albo wystawała pod jej oknem z rewolwerem. Tak naprawdę odepchnięcie jej przez Konopnicką tylko pogłębiło tę chorobę.
Nie chcę jej oceniać z dzisiejszego punktu widzenia i stanu wiedzy, ale można powiedzieć, że Konopnicka postępowała zgodnie z ówczesnymi standardami. Freud dopiero zaczynał badania nad hipnozą. Ówcześni psychiatrzy byli bezradni. Takich pacjentów jak Hela po prostu odseparowywano od rodziny. Konopnicka postępowała zgodnie z najnowszymi osiągnięciami nauki. Z drugiej jednak strony wydaje mi się, że jej po prostu nie lubiła.
Konopnicka mogłaby być twoją koleżanką?
Myślę, że tak, bo miała niesamowite poczucie humoru. Miała też dystans do siebie, umiejętność zamieniania troski w żart, umiała się z siebie śmiać. Z drugiej strony, była bardzo bezpośrednia i nie owijała w bawełnę, a ja jednak lubię, jak jest miło. Nie wiem też, czy potrafiłaby się starzeć bez godności, bo nie wiem, czy byłaby w stanie wyciągnąć ten XIX-wieczny kij z dupy.
*Magdalena Grzebałkowska: reporterka, freelancerka, rocznik 1972, z Gdańska. Autorka m.in. reporterskich biografii Zbigniewa Beksińskiego i Krzysztofa Komedy.
Dezorientacje. Biografia Marii Konopnickiej, wyd. Znak, 2024.
Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).
Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).
Komentarze