0:00
0:00

0:00

Ania, wolontariuszka: "Pamiętam, jak zobaczyłam grupę kobiet i dzieci, a z nimi ratlerka. Wszyscy przerażeni, płakali. Nie chcieli pomocy. Podeszłam do nich jeszcze raz, z drugą wolontariuszką. Opowiedziały nam wtedy, że najstarsza z nich jest po operacji usunięcia nerki, a skończyły się jej leki. Młodsza była w wysokiej ciąży. Wykończone, bo jechały przez wiele godzin, płaczące, bo dowiedziały się o ostrzale Kramatorska, do którego doszło tego dnia. Widziałam je potem w noclegowni - wszystkie spały, a ratlerek stał przy ich łóżkach i czuwał".

Spotkałam się z grupą wolontariuszy, którzy przez pięć miesięcy pomagali uchodźcom i ich zwierzętom na Dworcu Głównym w Krakowie.

Przeprowadzka

Pod koniec lipca miłośnicy zwierząt zamykają swój punkt na stacji kolejowej i przeprowadzają się dwa kilometry dalej, na ulicę Wileńską 2. Tam już działają osoby z Wolontariatu Peron 4, pomagające uchodźcom w znalezieniu transportu do innych miast i krajów, zapewniające wyżywienie i nocleg.

Kraków od ostatnich dni lutego był ważnym punktem na trasie ucieczki Ukraińców przed wojną. To przecież zaledwie trzy godziny drogi od granicy polsko-ukraińskiej, pierwsze duże i znane wszystkim miasto, do którego docierały ewakuacyjne pociągi i busy.

Szybko pojawiły się mniejsze i większe inicjatywy pomocowe - od internetowych list mieszkań, gdzie mogą zatrzymać się uchodźcy, przez zbiórki żywności, robienie kanapek, po bezpłatny magazyn z ubraniami i akcję gotowania wegańskich zup. Są też tacy, którzy pomyśleli o koszmarze uchodźczych zwierząt, które przecież boją się jeszcze bardziej, bo nie rozumieją tego, co się dzieje.

Teraz na dworcu i w centrum miasta jest spokojnie. Nie ma już pociągów ewakuacyjnych, zniknął tłum ze stacji kolejowej. Więcej osób - mówią ci wolontariusze, którzy jeszcze na dworcu zostali - wraca do Ukrainy niż z niej przyjeżdża. Dlatego też zmienia się forma i miejsce pomocy.

Trzeba wspierać tych, którzy zostali w mieście, zapewnić im jedną lokalizację, gdzie mogą załatwić kilka spraw jednocześnie. I tak Zupa dla Ukrainy przenosi się na Wileńską, na Wileńskiej jest Peron 4 i od początku sierpnia będzie też punkt pomocy zwierzętom.

Przeczytaj także:

Kiedy dzwonię do jednej z wolontariuszek, Marzeny, żeby umówić się na spotkanie, jeszcze nie wiem, że punkt zmienia adres. "Proszę przyjść, to będzie ładne zakończenie tych pięciu miesięcy" - słyszę w słuchawce.

Wyjątkowy "zoologiczny"

Żeby trafić do punktu pomocy zwierzętom na dworcu Krakowie, trzeba uważnie śledzić znaki w hali. Ekipie miłośników zwierząt przydzielono nieco ukryty lokal w przejściu między dworcami kolejowym i autobusowym. Wygląda jak mały sklep zoologiczny. Wolontariusze mają jeszcze do dyspozycji magazyn, bo momentami wszystkie dary nie mieściły się w jednym punkcie.

Siadamy w szóstkę: ja, trzy wolontariuszki, pies Lutuś, który przyszedł z jedną z nich, i pies Filutek, który przyszedł ze mną. Wokół nas pudła i worki z karmą dla zwierząt. Psy węszą, szukając smakołyków, a dziewczyny opowiadają mi, jak grupa nieznających się osób dokonała niemożliwego.

Mimo że pociągi z Ukrainy przyjeżdżają znacznie rzadziej, to ruch w punkcie nie ustaje. Wolontariuszki wydają karmę, żwirek, transportery, szelki, smycze i smaczki - a kiedy trzeba, podpowiadają, gdzie zaszczepić psa czy kota, jak wyrobić paszport albo gdzie szukać dalszej pomocy.

"Teraz i tak jest spokojnie. Kiedy wróciłam z pierwszego dyżuru, miałam zakwasy. Nie było minuty odpoczynku" - mówi Ania, na co dzień zajmująca się projektowaniem grafik na tekstylia.

Głaszcze kudłatego Lutusia i wspomina: "Kiedy wybuchła wojna, wyobraziłam sobie, co mogłabym czuć, jakbym sama musiała walczyć o jedzenie dla mojego psa. Człowiek zapcha się nawet suchym chlebem, ale psu przecież tego nie dasz. Chciałam pomóc tym, którzy przechodzą to naprawdę: uciekają przed wojną z plecakiem i psem na smyczy albo kotem w koszyku".

Punkt pod schodami i w wózku dziecięcym

Pod koniec lutego na krakowskim dworcu panował chaos. Jeszcze nie było zorganizowanych grup wolontariuszy, urząd miasta próbował regulować działania krakowian na dworcu, ale bezskutecznie. Ktoś przy kasach nakleił kartkę z napisem "dla zwierząt". Pod kartką momentalnie pojawiły się puszki, paczki z suchą karmą, smaczki i kocyki. Każdy, kto potrzebował, mógł stamtąd zabrać zapasy dla swojego zwierzęcego towarzysza.

Po kilku dniach paczek z jedzeniem było tak dużo, że ktoś musiał to uporządkować. Zaczęły robić to zupełnie przypadkowe osoby. "Przyszłam na dworzec jako darczyńca, przynieść karmę, i zupełnie spontanicznie zostałam wolontariuszką" - mówi Marzena.

Pierwsze miejsce, w którym ustawiła się grupa pomagająca zwierzętom było na środku hali dworcowej, pod schodami. Później i tam zrobiło się ciasno, więc grupa zaczęła starania o specjalne pomieszczenie. Wolontariuszki wspominają, że jedzenie i akcesoria po hali dworcowej zaczęły rozwozić w dziecięcym wózku - bo na taki sklepowy nie pozwala regulamin stacji kolejowej.

Najwięcej pracy było, kiedy przyjeżdżał pociąg z Przemyśla. A jeszcze gorzej, kiedy zaraz odjeżdżał kolejny, do którego przesiadali się uchodźcy. Wolontariusze musieli biec na perony, wypatrywać osoby ze zwierzętami, żeby dać im paczkę z podstawowym wyposażeniem - saszetką karmy, smaczkami, wodą.

"Na dworcu nosiłyśmy żółte kamizelki jak reszta wolontariuszy. Był taki chaos, że nikt nie patrzył, który wolontariusz czym się zajmuje. Byłyśmy więc nie tylko pomocą dla zwierząt, ale i informacją kolejową, poradnią prawną czy książką telefoniczną" - uśmiecha się Ola, koordynatorka zmiany w punkcie pomocy zwierzętom.

"Nie wiem, jak to się udało, ale zebraliśmy grupę 100 aktywnych wolontariuszy" - dodaje, a mnie robi się głupio, że do nich nie dołączyłam. "Ciągle masz szanse" - uśmiechają się dziewczyny. Ale najbardziej intensywny czas już minął. Ola opowiada: "Na początku mieliśmy dyżury 24-godzinne. Spaliśmy na dworcu".

Sama koordynację punktu łączy ze studiami prawniczymi, pracą jako graficzka przy retuszu zdjęć i wolontariatem w stowarzyszeniu Przytul Sierściucha w Myślenicach pod Krakowem. Na pytanie, co będzie robić po zamknięciu punktu na dworcu wzdycha: "Odpocznę".

Paznokciem po powierzchni

Wolontariuszki opowiadają, że często przed wydaniem paczek dla zwierząt musiały z ich opiekunami porozmawiać. Wysłuchać, przytulić. "Wystarczy lekko podrapać paznokciem po powierzchni, żeby dotrzeć do ludzkiej tragedii, która kryje się za każdą z tych osób" - mówi Ania.

"Pamiętam, jak podszedł do mnie człowiek, wziął puszkę karmy dla psów, otworzył i zaczął jeść. Pobiegłam do harcerzy po paczkę z jedzeniem, żeby mu ją dać, ale się rozpłynął. Do dziś mam wyrzuty sumienia, że go nie znalazłam" - Ani szklą się oczy.

W noclegowni wolontariuszki spotkały schorowaną kobietę z pieskiem shih tzu. Pies był tak wykończony i głodny, że leżał nieruchomo. Nie miał sił wstać. Opiekunka założyła mu pieluszkę, bo sama nie mogła go wyprowadzać - okazało się, że ma guza mózgu i ma coraz większe problemy z samodzielnym funkcjonowaniem, a tym bardziej z zajęciem się pieskiem.

Wolontariuszki nakarmiły psa, zawiozły też do weterynarza - niektóre lecznice oferowały bezpłatną albo tańszą pomoc dla zwierząt-uchodźców.

“Bardzo się wszyscy w tę sprawę zaangażowaliśmy” - mówi Marzena. - “Dzięki Fundacji JCC udało się znaleźć dla tej pani mieszkanie. Potem pomagaliśmy jej załatwić przelot do Portugalii, gdzie mieszka jej rodzina. Piesek poleciał z nią”.

Papużka z Odessy, pies na łańcuchu

Marzena wspomina również papużkę, która przyjechała z Odessy w małej klatce. Potrafiła powtarzać, co mówi jej opiekunka - chociaż kiedy zobaczyła, że wolontariuszki chcą to nagrać, zawstydziła się i zamilkła. Papużka do Odessy przypłynęła aż z Kolumbii, razem z marynarzami. Jej opiekunka opowiadała, że klatka z ptakiem była pierwszą rzeczą, jaką zabrała ze sobą w trakcie ewakuacji.

Inna kobieta - przypomina sobie Ania - przyjechała z Doniecka z psem na łańcuchu. Pakując się w pośpiechu, po prostu odpięła sunię Simę od budy, nie było już czasu na szukanie smyczy. Niewielka biało-brązowa psinka ze sterczącymi uszami z punktu wyszła w kolorowych szelkach i z nową smyczką. Jej opiekunka nie chciała rozstać się z łańcuchem. Mówiła, że to jej "pamiątka".

Wasylko i Frania z nowym życiem

Punkt na dworcu dał niektórym zwierzętom szanse na nowe życie - kotka Murka u Sandry, jednej z koordynatorek punktu, czekała na załatwienie formalności związanych z wyjazdem do Norwegii. Dziś już kicia jest ze swoją rodziną.

Dużo szczęścia miał też kot Wasylko, którego opiekunka zostawiła w punkcie “tylko na chwilę” i nigdy po niego nie wróciła. Wasylko zamieszkał więc z wolontariuszką Karoliną, która ma pod opieką również kocie rodzeństwo. Cała trójka dogadała się bardzo szybko.

Kiedy spotykam się z Karoliną w punkcie na dworcu, opowiada, że Wasylko i reszta bandy są właśnie na wakacjach u babci. “Moja mama dzwoni do mnie i mówi: Karolina, Wasylko zachowuje się jak pies! Nawet przybiega na zawołanie” - śmieje się wolontariuszka.

Podobną historię ma Frania, kot brytyjski. Opiekunka chciała zostawić ją tylko na chwilę, żeby móc załatwić formalności związane z dalszą podróżą do Szwecji. Franka miała zapalenie spojówek i koci katar, więc wolontariusze zareagowali błyskawicznie i załatwili dla niej leki. Opiekunka odebrała ją z punktu, ale następnego dnia na dworcu ktoś znalazł Franię w transporterze z kartką po ukraińsku: “zostawiam ją w dobrych rękach”.

Tak Franka zamieszkała w punkcie, w swoim transporterze, z własną kuwetą i zabawkami. Przez kilka dni musiała być na kwarantannie, żeby nie zarazić zwierząt wolontariuszy. W końcu Frania pojechała do domu tymczasowego, do Dana, wolontariusza z Wielkiej Brytanii, który angażował się w pracę punktu na dworcu. “I jak to często bywa, dom tymczasowy stał się tym na zawsze” - mówi mi Ola.

Dan zamieścił ostatnio na profilu instagramowym punktu na dworcu zdjęcie Frani, nazywanej też Frankie. Szary, puszysty kot leży zadowolony na zielonym kocyku, jedną łapą sięga po zabawkową mysz.

View post on Instagram
 

“Na początku Frania spała w transporterze albo na walizce, którą chciałem schować zanim jeszcze kot ją zaanektował. Ja z kolei spałem na sofie, żeby móc się upewniać, że wszystko z nią jest okej” - relacjonuje Dan. “Z czasem Franka się do mnie zaczęła przyzwyczajać i uwielbia sprawiać tyle problemów, ile to możliwe. Dzięki niej jestem wciąż zajęty, Frania dostarcza mi rozrywki. Wciąż się docieramy, ale cieszę się, że mam ją obok siebie. I mam nadzieję, że ona też cieszy się z bycia ze mną”.

Kolejka do punktu

Siedzimy w lokalu na dworcu od ponad godziny, a rozmowę przerywają nam co chwilę osoby, które przychodzą do punktu po karmę czy akcesoria.

Jedna Ukrainka prosi o jedzenie dla trzymiesięcznego buldożka, pyta też, czy znajdzie się dla niego jakiś szampon. Dziewczyny reagują błyskawicznie: pies jest za młody, do 6. miesiąca nie wolno kąpać. Szamponu nie wydają. Buldożek dostanie za to zapas jedzenia i zabawek.

Za chwilę zjawia się kobieta, która leci do rodziny, do Stanów Zjednoczonych. Potrzebuje transportera dla kota. Wolontariuszki chcą pomóc, rozmawiają, ale też proszą o pokazanie biletu na samolot. "Teraz wydajemy transportery tylko, jeśli ktoś naprawdę potrzebuje" - wyjaśnia mi Marzena, która mieszka niedaleko dworca i dzięki temu może przybiec do punktu na niemal każde wezwanie.

Zaraz za kobietą lecącą do USA stoją dwie panie i mała dziewczynka. Mówią, że mają trzy "sobaki", a jedzenie już się skończyło. Przyjmą wszystko. Z punktu wychodzą z siatką wypełnioną puszkami i suchą karmą.

Jeden z piesków, któremu pomagali wolontariusze z punktu

Przeprowadzka punktu

“Ten punkt to dzieło grupy osób, które wcześniej się nie znały i nic o sobie nie wiedziały”, mówi Ola, rozglądając się po miniaturowym lokalu.

Urząd miasta - opowiadają wolontariuszki - nie był zaangażowany w organizację punktu. Pośredniczył jedynie w rozmowach z zarządem dworca w sprawie przyznania ekipie lokalu - dzięki temu wolontariuszki trafiły do przejścia między dworcami.

Pomocy, jak mówią, mogłoby być więcej. Ale miasto miało problem nawet z pomocą ludziom, więc na wsparcie dla zwierząt nie można było liczyć - wzruszają ramionami. Pomogli ludzie i fundacje, regularnie zasilając punkt na dworcu paczkami z karmą i akcesoriami.

Grupa stworzyła nawet internetową zrzutkę, dzięki której udało się uzbierać 18 600 zł. W mediach społecznościowych wolontariusze publikowali najpilniejsze potrzeby: zabrakło podkładów, nie ma już karmy dla alergików albo małych miseczek dla kotów.

Wolontariuszki wyjaśniają, że teraz pomagają głównie osobom, które mieszkają już w Krakowie albo wracają do Ukrainy. Dlatego zapasy dla psów, kotów i gryzoni przekażą do centrum przy Wileńskiej. Część zapasów pojechała też do Ukrainy, do ostrzeliwanego niemal nieustannie Charkowa.

Przy wejściu do lokalu na dworcu dziewczyny przykleiły kartki po polsku i ukraińsku, wyjaśniając, gdzie od początku sierpnia zgłaszać się po pomoc.

“Od pięciu miesięcy cały czas myślę, czego brakuje w punkcie, co jeszcze załatwić" - mówi Ola. "Odbieram telefony, odpowiadam na pytania. Ale mimo zmęczenia, było warto”.

Marzena: "Już się zastanawiam, co zrobię, jak zamkniemy punkt. Może pójdę na wolontariat do kliniki dzikich zwierząt?".

Każdy, kto chce wesprzeć krakowski punkt pomocy zwierzętom, może przynosić karmę, żwirek, transportery i inne potrzebne zwierzętom akcesoria na dworzec (do końca lipca) i na ul. Wileńską 2 (od początku sierpnia).

;
Na zdjęciu Katarzyna Kojzar
Katarzyna Kojzar

Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.

Komentarze