Starsze małżeństwo pyta o coś do picia, kobieta z pieskiem o karmę dla sobaki, dwie modnie ubrane dziewczyny pakują do plecaków drożdżówki. Dzieciaki grzebią w pudle z cukierkami, wybierając między krówkami, raczkami a galaretką. Spędziłam dzień z wolontariuszami na krakowskim dworcu
Rano na krakowskim dworcu jest cicho i spokojnie. Nie ma tłumów, które widziałam tutaj jeszcze kilka dni temu. Trudno było przejść korytarzem, żeby kogoś nie potrącić albo nie zostać potrąconą.
W poniedziałek o 6:00 jest zupełnie inaczej. Tak, jakby wróciła stara rzeczywistość, a te kilka osób czekających w hali to po prostu podróżni, którzy mają pecha, że ich pociąg odjeżdża tak wcześnie. O wojnie przypominają jedynie niebiesko-żółte plakaty z instrukcjami dla uchodźców, punkt noclegowy i komunikaty w języku ukraińskim.
Zgłaszam się do punktu, gdzie pomoc organizuje Związek Harcerstwa Polskiego Chorągiew Krakowska.
Harcerze działają w całej Polsce. Wydają posiłki, organizują noclegi, pomagają na dworcach, sortują dary, rekrutują wolontariuszy. Na dworcu Kraków Główny pojawili się już pierwszego dnia wojny.
Początki były trudne - o czym pisały krakowskie portale i co krążyło po krakowskich mediach społecznościowych. Kiedy pierwszy raz poszłam na dworzec, zobaczyłam ogromny tłum i wolontariuszy, którzy nie mieli przydzielonych konkretnych zadań, więc brali do rąk kosze z kanapkami i roznosili po hali. Kiedy zapytałam jedną z osób w żółtej kamizelce, jak została wolontariuszką, odpowiedziała: "Przyszłam, zgłosiłam się, że chcę pomóc, dali kamizelkę i jestem". Nie wiedziała, kto koordynuje działania. "Może ten starszy harcerz?" - zastanawiała się, wskazując na mężczyznę w mundurze. To był 10 marca, drugi tydzień wojny. Wojewoda właśnie przekazał punkt dworcowy urzędowi miasta.
Dziś, w czwartym tygodniu wojny, sytuacja na dworcu zmieniła się o 180 stopni. Harcerze mają cały system, który zdaje się działać bardzo dobrze.
Żeby to sprawdzić na własnej skórze, zostałam wolontariuszką.
"Podejmij służbę na rzecz Ukrainy" - taką zakładkę znajduję na stronie krakowskiego ZHP. W niej informacja, że zgłaszać się mogą tylko pełnoletnie osoby, najlepiej, żeby znały ukraiński, rosyjski albo chociaż angielski. Dalej jest formularz: zaznaczam, że nie jestem członkinią ZHP (jeśli bym była, proszą o przyjście w mundurze, bo to wzbudza zaufanie), mogę przyjść w taki i taki dzień. Wybieram godziny, w których mogłabym się pojawić - dyżur ma sześć godzin, choć oczywiście można zgłosić się na krócej lub dłużej. Wpisuję 6-12, klikam "prześlij" i czekam.
To był wtorek, 15 marca. Najbliższy wolny termin to 21 marca, pierwszy dzień wiosny. Do 20 marca czekam na odpowiedź. Ta przychodzi mailem w nocy, jest bardzo konkretna: zgłaszamy się punktualnie, lokal ZHP znajduje się przy zejściu z trzeciego peronu, dopiero na miejscu przydzielone zostaną zadania. Te najważniejsze to prowadzenie punktu z jedzeniem i artykułami higienicznymi, odprowadzanie uchodźców do punktu relokacyjnego i pomoc w znalezieniu odpowiedniego pociągu, peronu czy połączenia.
Każdy wolontariusz musi mieć teraz specjalny identyfikator, podbity przez urząd miasta. Zgłaszam się po niego tuż po 6. rano, ale pomimo pory w miejskim punkcie robi się spora kolejka. Urzędniczka zapisuje nasze dane, wypytuje, w jakich językach mówimy i wystawia identyfikatory. Harcerze dają nam żółte kamizelki z napisem "wolontariusz" po ukraińsku.
Następny punkt to przydzielanie zadań. Kierowniczka naszej zmiany - bo już teraz każda zmiana ma swojego koordynatora - szybko znajduje pracę każdemu z nas. Jedni zostają oddelegowani do robienia kanapek, inni do obsługi hali, czyli pomocy osobom z Ukrainy, dwoje wolontariuszy zalewa kawy, herbaty i zupy wrzątkiem z warników, a jeszcze inni mają zajmować się odbieraniem, rozpakowywaniem i przekazywaniem towarów, które trafiają do harcerskiego punktu. Ja trafiam na wydawkę - z kilkoma innymi osobami staję przy stole zastawionym kanapkami, słodyczami i napojami, żeby przekazywać je uchodźcom.
Razem ze mną na wydawce stoi Mikołaj, doświadczony wolontariusz. Opowiada, że najtrudniejsze są nocki. Kiedy ostatnio zgłosił się na nocny dyżur, dostał pracę na hali. Musiał tłumaczyć niektórym przyjeżdżającym, że nie zmieszczą się już do punktu noclegowego, gdzie pierwszeństwo mają matki z dziećmi.
Ukraiński zna, choć słabo. "Pojedyncze słowa, ale można się dogadać" - mówi, a zaraz macha do pary Ukraińców paczką krakersów, pytając, czy chcą solone peczywo.
Dla tych, którzy języka nie znają, w punkcie gastronomicznym przygotowano kartki z tłumaczeniem: sok - сік (sik), kanapka - бутерброд (buterbrod), pampersy - пелюшки (peliuszki), żel pod prysznic - гель для душу (helʹ dlia dushu). Z wieloma osobami porozumiewam się na migi, pokazując produkty na kartce.
Koło 07:00 przy punkcie gastronomicznym zbiera się spory tłum, choć chwilę wcześniej na dworcu było niemal pusto. Schodzi nam najwięcej kawy i kanapek. Dla dzieciaków robimy pakiety, do których wsadzamy słodycze, musy owocowe, kubusia w butelce, bułkę.
Cały punkt pachnie rozpuszczalną kawą, a dziewczyny na stanowisku kanapkowym uwijają się, żeby jak najszybciej wydać kolejne buterbrody, najprostsze, z serem albo szynką. Mamy też pączki i drożdżówki, bardzo dużo czekolad i batonów. Szybko schodzą owoce - banany, jabłka i mandarynki, które dojeżdżają do punktu w trakcie mojej zmiany. Jest również ogromny zapas jedzenia dla najmłodszych: musy, obiadki, mleka zastępcze, a nawet specjalne buteleczki do karmienia. Jest też pudło ze środkami higienicznymi, a podpaski wystawiamy tak, żeby każdy, kto potrzebuje mógł sobie je zabrać bez proszenia. Wydajemy szczoteczki i pasty do zębów, żele, szampony i kremy. Pampersy dla dzieci mamy w każdym możliwym rozmiarze.
Ktoś cały czas dowozi produkty, jakiś chłopak pyta mnie, czego potrzebujemy. Nawet nie mam chwili, żeby dopytać, kim jest i skąd przyniesie te zgrzewki wody, o które poprosiłam. Woda dociera po kilku minutach, razem z kanapkami z jajkiem i dostawą słodyczy.
Widać, że dary pochodzą różnych źródeł, nie tylko polskich. Na słoiczkach na dzieci są niemieckie napisy, na mleku do kawy - włoskie. W naszym punkcie również mieszają się języki. Dziewczyna, z którą zaczęłam zmianę płynnie przechodzi na rosyjski, polski miesza się ukraińskim, a zamówienia na kawę i herbatę składamy po angielsku - przy zalewaniu napojów pracuje John, Amerykanin. Kiedy na chwilę zastępuję jego koleżankę i pomagam przy warnikach, śmieje się, że jesteśmy "team baristas". John przyjechał z Teksasu, jak tylko dowiedział się o wojnie. Wylądował w Krakowie i został wolontariuszem. "Przyleciałeś tylko po to, żeby tu pomagać?" - dopytuję. "Tak trzeba" - uśmiecha się John, ale na dłuższą rozmowę nie ma szans, bo spływają kolejne zamówienia.
"Team baristas" podaje nie tylko rozpuszczalną, mamy różne rodzaje herbat, kakao, dania i zupy instant, a nawet zioła, które parzymy małemu chłopcu z bolącym brzuchem. Kierujemy jego mamę do punktów pomocy medycznej. Są trzy takie miejsca: karetka stojąca przy wejściu na dworzec, punkt Malty przy windzie na peron trzeci oraz punkt PCK w starym budynku dworca.
Pracy jest bardzo dużo, szczególnie, kiedy przyjedzie pociąg. Wtedy do naszego okienka ustawia się długa kolejka. Starsze małżeństwo pyta o coś ciepłego do picia, kobieta z małym pieskiem pod pachą o karmę dla sobaki, dwie modnie ubrane dziewczyny pakują do plecaków drożdżówki. Dzieciaki grzebią w pudle z cukierkami, wybierając między krówkami, raczkami a galaretką. Najwięcej radości mają z jajek niespodzianek i małych czekoladowych zająców wielkanocnych.
W kolejce cały przekrój emocji i reakcji. Niektórzy wstydzą się prosić, mówią po cichu albo pokazują swoje potrzeby na kartce. Inni otwierają torby i pakują do nich zapas jedzenia dla całej rodziny, dopytują, co mamy, co jeszcze może się przydać na drogę.
Dziękują wylewnie, z uśmiechami na twarzach albo pospiesznie odchodzą w stronę hali dworcowej. Czasami, przez tę minutę czekania na herbatę, mówią, co dalej - młoda dziewczyna w różowej kurtce jedzie do Portugalii, romska rodzina do Niemiec. Są też tacy, co zostają w Krakowie. Bo to przecież dość blisko Ukrainy, będzie można szybko wrócić, jak ten koszmar się skończy.
W połowie zmiany przychodzą dwie panie z Sanepidu, przyglądają się nam, czy mamy maseczki i rękawiczki, czy jest wystarczająca ilość płynu do dezynfekcji. W punkcie mówią, że takie kontrole przychodzą nawet trzy razy w ciągu dnia.
Moja zmiana kończy się o 12:00. Po sześciu godzinach na wydawce orientuję się, że nie miałam nawet chwili, żeby usiąść.
Wracam do domu zmęczona i podbudowana - widziałam, jak trudno jest zorganizować wolontariat na dworcu, wykarmić tysiące ludzi, którzy przewijają się przez dworzec i pomóc im z zakwaterowaniem. I zobaczyłam, jak szybko harcerzom i wolontariuszom udało się to rozwiązać.
W Krakowie jest kilka miejsc, gdzie pomoc wolontariuszy jest na wagę złota. Podkreślmy jednak, że sytuacja jest bardzo dynamiczna - niektóre punkty pomocowe są likwidowane, a w ich miejsce powstają kolejne. Poniżej opisujemy stan na 22 marca.
Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.
Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.
Komentarze