0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

„Panie premierze, jak mija panu tydzień?”

„Rewelacyjnie, jak wiele innych”.

Ta z pozoru zwyczajna wymiana zdań odbyła się 6 lipca 2022 podczas posiedzenia parlamentarnej komisji w budynku, którym mieszkańcy Wysp chwalą się jako kolebką nowożytnej demokracji. Półtoragodzinne spotkanie, podczas którego premiera Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej wypytuje się o tematy takie, jak negocjacje handlowe i ceny płodów rolnych, zazwyczaj mało kogo interesuje. Tym jednak razem śledzone było przez miliony Brytyjczyków, którzy od rana z wypiekami na twarzy odliczali kolejnych ministrów rządu podających się do dymisji.

Przeczytaj także:

Jak ważna jest prawda? Bardzo

Falę rezygnacji zapoczątkowali dzień wcześniej dwaj czołowi członkowie Rządu Jej Królewskiej Mości: minister zdrowia Sajid Javid i finansów Rishi Sunak. Licznik rezygnacji przebijał właśnie trzydziestkę, gdy Johnsonowi rozpartemu na fotelu przed członkami komisji zadawano pytanie o to, jak ważna jest dla niego prawda. „Bardzo” – odparł, ale nikt na sali nie wydawał się wierzyć w to zapewnienie. Ta właśnie pewność siebie, rozbrajający uśmiech i nieustający optymizm to cechy, za które jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej kochały go miliony. Po niegdysiejszej miłości zostało już jednak niewiele ponad niedowierzanie i zażenowanie.

Pomimo jego buńczucznych zapewnień, że jego własny klub parlamentarny wcale nie obrócił się przeciwko niemu i że na stanowisku pozostanie jeszcze długie lata, wszyscy wiedzieli, że godziny polityka są policzone.

Kiedy premier, zwany poufale Borisem, opuszczał salę posiedzeń, w jego siedzibie na Downing Street gromadziła się już wierchuszka rządu, by zakomunikować szefowi, że eksmisja go nie ominie i że dla dobra Partii Konserwatywnej i kraju powinien „odejść z godnością”, a nie czekać na wydany przez partię oficjalny nakaz eksmisji. Boris i tym razem nie odpuścił. Zabrał się za pospieszne łatanie dziurawego jak sito rządu, ale najpierw jeszcze zwolnił Michaela Gove’a, jako powód podając nielojalność. Gove był sekretarzem stanu do spraw flagowego projektu „równania w górę”, będącego według krytyków niczym więcej, jak kupowaniem przez Torysów za budżetowe pieniądze głosów biedniejszej, północnej części Anglii. Otoczenie premiera nie miało wątpliwości, że Gove, specjalista od zakulisowych rozgrywek, maczał palce w organizacji pałacowego przewrotu, choć jego publiczne wypowiedzi na temat premiera były mniej kategoryczne niż partyjna średnia dnia.

Licznik rezygnacji tykał jednak nieubłaganie, a stanowiska rządowe zdążyło opuścić już ponad pół setki członków partii rządzącej w chwili, gdy następnego dnia rano przyklejony do ekranów kraj obiegała wiadomość, że Boris jednak się poddaje. Do tysięcy przesyłanych przez słynnych ze swojego poczucia humoru Brytyjczyków memów wyśmiewających trzymającego się kurczowo stołka polityka dołączyły zaproszenia na „imprezę pożegnalną” Johnsona. Takie imprezy organizowano mu już jednak w przeszłości kilkukrotnie, trudno więc było całkiem dać wiarę, że tym razem dzieje się to naprawdę.

„Złota jest ta nasza wspólna przyszłość”

Tradycyjnym dla brytyjskich premierów miejscem i sposobem ogłoszenia własnej dymisji jest konferencja prasowa przed słynnymi czarnymi drzwiami z numerem 10. Kilka minut po południu 8 lipca w to właśnie miejsce wniesiono pulpit, a po chwili pojawił się i sam premier – w swoim zwykłym stylu, energicznym krokiem, z rozwianym włosem i

rzucając do zgromadzonych dziennikarzy „cześć wszystkim, udanego popołudnia”. Dobry humor nie opuszczał go nawet wtedy, gdy w końcu przyznawał, że klub chce nowego szefa partii, a zatem i nowego premiera.

Obwieścił, że z szefowania partii rezygnuje od razu, ale na stanowisku premiera zamierza pozostać do czasu wyboru nowego lidera, po czym szybko przeszedł do wymieniania swoich zasług, poczynając od wygrania dla Partii Konserwatywnej największego mandatu wyborców od czasów Margaret Thatcher. „Złota jest ta nasza wspólna przyszłość” – zakończył.

Jakże inne było to pożegnanie od tego wygłoszonego trzy lata wcześniej przez jego poprzedniczkę na stanowisku. May przemawiała jak typowy polityk, wyćwiczonym głosem pełnym patosu, choć nawet jej łzy stanęły w oczach w rzadkiej chwili autentyczności. Johnson tubalnym tonem mówił jakby nadal wierzył, że jeszcze mu się upiecze, że jeszcze może wydarzyć się coś, co pozwoli mu uniknąć konsekwencji. Takiej lekcji udzieliło mu życie: zawsze spada się na cztery łapy, wystarczy tylko nigdy nie ustawać w zaklinaniu rzeczywistości, a ona nagnie się do jego woli.

Czy to mogło się skończyć inaczej?

Gwoździem do politycznej trumny teflonowego Borisa okazała się niespodziewanie afera obyczajowa i to na dodatek nie jego własna. Gdy Chris Pincher, pełniący w klubie parlamentarnym stanowisko whipa (ang. „bicz”, osoba dyscyplinująca posłów do głosowania zgodnie z linią partii) został oskarżony o molestowanie dwóch podwładnych i na jaw wyszło, że o takie zachowanie był już oskarżany w przeszłości, Johnson zaprzeczył, że o czymkolwiek wiedział mianując go na stanowisko. Gdy prasa w kilka dni ujawniła, że jednak wiedział wszystko, jego ministrowie zdążyli już powtórzyć kłamstwa szefa we wszystkich programach telewizyjnych. Robili to z resztą wielokrotnie wcześniej, ale tym razem mieli dość, a wzbierające od dawna w partii zdegustowanie „metodą Borisa” zamieniło się w lawinę rezygnacji.

Gdy premier musiał stanąć w parlamencie na tradycyjną środową potyczkę słowną, będącą kwintesencją brytyjskiej debaty politycznej, lider opozycji Keir Starmer brutalnie obnażył arsenał Johnsona: kręcenie, zaprzeczanie, matactwo, odbijanie i atak. Gdy wbijał premierowi szpilę, stwierdzając, że prawdopodobnie po raz pierwszy w historii „tonący statek opuszcza szczura”, po rządowej stronie sali szefa nie bronił już niemal nikt.

Dokonywało się właśnie to, czego kilka miesięcy wcześniej nie była w stanie zrobić afera partygate, której nie wybaczyli Johnsonowi wyborcy, ale klub parlamentarny okazał się być wtedy niegotowy na przyznanie, że czas wyrzucić ten balast za burtę. Za sukces masowego programu szczepień na Covid wyborcy nagrodzili premiera wcześniej zaufaniem na poziomie dobijającym do 70 proc.

Gdy później media przez długie miesiące wyciągały coraz to nowe rewelacje o tym, jak całe Downing Street bawiło się przy winie podczas gdy naród siedział w domach i nie mógł widywać się z najbliższymi, popularność osobista premiera zapikowała.

Sieć kłamstw ukazana została opinii publicznej w pełnej krasie, a to, że dotyczyła tak uniwersalnego tematu, jak indywidualne poświęcenie dla wspólnego dobra, sprawiło, że tym razem o wybaczeniu czy zapomnieniu mowy być nie mogło.

W słowach dawnego burmistrza Londynu wyborcy jeszcze nie tak dawno dopatrywali się jednak znamion szczerości i autentyczności. „Mówi jak jest” i „potrzeba nam kogoś takiego, kto nie kręci jak polityk” – cytowali badanych ankieterzy. Jego charyzma, poczucie humoru, hurraoptymizm i obietnice „załatwienia brexitu” doprowadziły go do oszałamiającej wygranej w wyborach w 2019 roku i zdobycia większości parlamentarnej 80 posłów, z którą można było poważnie myśleć o przeobrażaniu kraju na skalę Thatcher. Czar Borisa pozwolił odbić z rąk Partii Pracy okręgi wyborcze środkowej i północnej Anglii, które były jej domeną od dziesięcioleci.

Tak jak Donald Trump po drugiej stronie Atlantyku, Johnson jednoosobowo wziął w jasyr całą Partię Konserwatywną, która nie potrafiła oprzeć się jego umiejętności wygrywania wyborów. Opium zwycięstwa okazało się zbyt uzależniające, a kwestia niedostatków moralnych lidera ceną wartą zapłacenia. Zapewne niewielu nowo wybranych posłów spodziewało się jednak, że będzie wybitnym premierem, szczególnie po tym, gdy jako minister spraw zagranicznych w gabinecie Theresy May nie wsławił się większymi osiągnięciami, może poza rekordową liczbą gaf.

Quo vadis, Britania?

Ruszył wyścig do przejęcia roli przewodniczącego partii. Zwycięzca automatycznie otrzyma nominację na stanowisko premiera z rąk królowej. W ten sposób premierką bez mandatu wyborców została May, a wcześniej m.in. Gordon Brown i John Major. W blokach startowych ustawiła się imponująca liczba kandydatów, a póki co największe szanse wydaje się mieć Rishi Sunak, który swoją dymisją z posady kanclerza skarbu dał sygnał do ostatecznego wbicia sztyletu w plecy Johnsona przez jego klub parlamentarny.

Sunak był jeszcze niedawno wschodzącą gwiazdą partii, ale gwiazda ta przygasła kiedy okazało się, że jego żona korzysta z uprzywilejowanego statusu podatkowego, a będąca w jego rękach gospodarka dostaje zadyszki.

Czy sam Johnson utrzyma się na stanowisku jeszcze przez te kilka tygodni, które może zająć wybranie następcy, nie jest przesądzone. On chce, klub parlamentarny nie bardzo, ale też niespecjalnie ma się go jak pozbyć i może uznać, że nie warto na to poświęcać więcej energii.

Szczegółowe zasady wyboru lidera są właśnie ustalane w komitecie partyjnym, ale wiadomo, że jak zawsze posłowie z ramienia Torysów wybiorą spośród siebie dwoje kandydatów, a potem w głosowaniu listownym z tej dwójki wyboru dokonają szeregowi członkowie Partii Konserwatywno-Unionistycznej, jak brzmi jej pełna nazwa. Członków tych jest obecnie około 200 tysięcy i to oni zdecydują o tym, komu powierzyć stery kraju.

Następca obecnego lidera, a być może następczyni - bo aż dwie panie mają poważne szanse w wyścigu: ministerka spraw zagranicznych Liz Truss oraz ministerka handlu Penny Mordaunt, typowana na czarnego konia - niemal na pewno musi spełnić łącznie kilka kryteriów: - popierać brexit, który będzie jeszcze długo kluczową linią podziałów politycznych; - kontynuować twardą linię wobec Rosji; -mieć kwalifikacje w zakresie gospodarki, której kryzys wraz z inflacją coraz mocniej daje w kość brytyjskim gospodarstwom domowym; - wreszcie mieć jakiś pomysł na zneutralizowanie planów Nicoli Sturgeon, która właśnie nakreśliła mapę drogową kolejnego referendum, mającego oderwać Szkocję od reszty kraju.

Jednocześnie do listy kluczowych tematów dochodzi pilna konieczność odbudowania zaufania publicznego do całej klasy politycznej. Do kolejnych wyborów dwa lata – tylko i aż. Parlamentarzyści obawiają się, że zniechęcenie Borisem przełoży się na długofalowy kryzys zaufania do nich.

Czy Partia Konserwatywna będzie miała dość odwagi, by zrobić rachunek sumienia i przyznać przed sobą i wyborcami, że stawiając na Borisa Johnsona świadomie godziła się na demontaż standardów życia publicznego?
;
Na zdjęciu Kamil Arendt
Kamil Arendt

mieszkający w Londynie od 2010 r. działacz polonijny, interesujący się kwestiami demokracji i praw człowieka. Członek zarządu KOD UK. Z zawodu inżynier oprogramowania.

Komentarze