Zestrzeliwanie pocisków Putina, które polską granicę przekraczają na kilkadziesiąt sekund, w praktyce oznaczałoby, że strzelamy także nad Ukrainą. A to czyniłoby Polskę bezpośrednim uczestnikiem konfliktu. A może o to Putinowi chodzi?
Kolejne naruszenie polskiej przestrzeni powietrznej przez rosyjski pocisk manewrujący wywołało kolejną falę medialnych pytań o możliwość zestrzelenia takiego obiektu przez polską obronę przeciwlotniczą. Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy uwzględnić zarówno czynniki prawne, wojskowe i techniczne oraz polityczne
Najpierw warto przypomnieć fakty. W niedzielę 24 marca miał miejsce piąty przypadek naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej od dnia 24 lutego 2022 roku.
Oba zdarzenia są rezultatem tego, że pociski, które mają uderzyć w cele w zachodniej części Ukrainy, przelatują najpierw przez Białoruś, a następie poruszają się wzdłuż granicy z Polską. Mogą więc nad nasze terytorium wlecieć przypadkowo lub też specjalnie.
Może chodzić o skrócenia trasy lub testowanie polskiej i sojuszniczej reakcji na takie zdarzenia.
Oprócz sytuacji związanych z wojną miało też miejsce krótkotrwałe naruszenie granicy przez dwa białoruskie śmigłowce, 1 sierpnia 2023 roku. Tutaj prawdopodobnie była to celowa prowokacja – śmigłowce wleciały nad Polskę w biały dzień.
Z punktu widzenia prawa, tego typu zdarzenia na pierwszy rzut oka są jasne. Granica powietrzna jest taką samą granicą jak lądowa – nie można jej przekraczać w dowolny sposób. Schody zaczynają się przy egzekwowaniu jej nienaruszalności.
Naruszenie przestrzeni powietrznej należy najpierw wykryć i zidentyfikować naruszyciela. Pozornie może wydawać się to proste, gdy każda osoba z dostępem do sieci może wejść na stronę jednego z popularnych serwisów do śledzenia lotów.
Jednak takie usługi jak Flightradar24 czy ADS-B Exchange pokazują obraz generowany na podstawie sygnałów wysyłanych przez nadajniki zamontowane na samolotach i innych statkach powietrznych. Taki samolot, z uruchomionym transponderem sam nadaje wiadomość o swoim położeniu i dane identyfikacyjne.
Starszym rozwiązaniem powszechnie stosowanym w lotnictwie cywilnym jest tzw. radar wtórny – gdzie naziemna stacja wysyła sygnał, a samolot odpowiada „meldując się” danymi o sobie.
Problem zaczyna się, gdy obiekt nie posiada takich urządzeń lub… nie chce ich użyć.
Wówczas podstawową formą obserwacji przestrzeni powietrznej jest radar pierwotny – czyli najstarsza forma radaru, stosowana zwłaszcza w systemach wojskowych. Wtedy źródłem informacji o obiektach w powietrzu są fale radiowe – te, które radar wysłał i następnie odbiły się od napotkanych obiektów i wróciły do anteny. Na tej podstawie można określić, gdzie znajduje się dany obiekt, w jakim kierunku się przemieszcza, na jakiej wysokości i z jaką prędkością.
To jednak nie oznacza dokładnej identyfikacji. Co najwyżej pozwala zakwalifikować go do jednej z możliwych kategorii obiektów. Pożądane jest dokładniejsza identyfikacja.
W czasie pełnoskalowej wojny, gdy zamiera ruch cywilny, sprawa jest łatwiejsza. Wojskowe samoloty i śmigłowce są wyposażone w systemy identyfikacyjne, więc radiowo ustalana jest ich przynależność. Można też próbować innych sposobów – zależnie od posiadanych środków.
Cel nierozpoznany jako „swój” jest wówczas z góry traktowany jako przeciwnik. Może być od razu zestrzelony, gdy tylko znajdzie się w zasięgu rakiet.
W czasie pokoju lub kryzysu sprawa jest bardziej skomplikowana. Samo wykrycie obiektu przemieszczającego się na wysokości 400 metrów z prędkością 800 km/h nie pozwala jednoznacznie rozpoznać, czy jest to
Ruch lotniczy odbywa się także po naszej stronie granicy i także należy się wystrzegać ewentualnych tragicznych w skutkach pomyłek.
Stąd też w sytuacji, kiedy w przestrzeni powietrznej Polski pojawia się lub może pojawić się naruszyciel, pierwszym krokiem po radarowym wykryciu obiektu jest identyfikacja przez samoloty wojskowe. One mogą dokonać wzrokowej identyfikacji i ocenić sytuację.
Za każdym razem, należy uwzględnić okoliczności zdarzenia, w tym zakres zagrożenia dla życia i zdrowia osób postronnych.
Wracając do incydentu z 24 marca – zestrzelenie tego pocisku mogło mieć miejsce dopiero po wykryciu i jednoznacznej identyfikacji celu. Na podstawie tych informacji dowódca operacyjny musiałby następnie podjąć decyzję, a wydany rozkaz musiałby zostać przekazany osobom, które miałyby go wykonać. A rosyjski pocisk przebywał w polskiej przestrzeni powietrznej 39 sekund. Nawet przy możliwościach współczesnych środków łączności – to mało.
Drugim czynnikiem, oprócz prawnego są możliwości operacyjne, czyli sama zdolność do skutecznego zestrzelenia. Technicznie, mogły tego dokonać zarówno myśliwce, jak i naziemne wyrzutnie rakiet.
Z myśliwcami sprawa jest jasna. Komunikaty wojska potwierdzają, że w okresie zwiększonego zagrożenia, gdy wykrywane jest nasilenie rosyjskich ataków – w powietrze wysyłane są polskie i sojusznicze samoloty. W sprzyjających okolicznościach myśliwce mogą zająć strefy dyżurowania w powietrzu i tam oczekiwać na dalsze rozkazy. Jeśli będzie im towarzyszyć sojuszniczy (własnych nie posiadamy) samolot-cysterna, czas dyżurowania może zostać przedłużony.
Potencjalnych naruszycieli – czyli rakiety – można wykryć w pewnej odległości od naszej granicy i do tego służą radary obrony powietrznej. Jeden z nich – radar dalekiego zasięgu RAT-31DL – jest zresztą umieszczony na stałym posterunku w miejscowości Łabunie koło Zamościa. Można także rozlokować w tym obszarze radary mobilne. Te siły wesprzeć mogą sojusznicze (a niedługo także nasze) samoloty wczesnego ostrzegania.
Wykrycie zwłaszcza w obcej przestrzeni powietrznej nie oznacza jednak automatycznego zwalczania.
Wreszcie, gdy cel zostanie zidentyfikowany i zostanie wydany rozkaz do użycia uzbrojenia, należy go użyć w sposób, który nie zagraża nikomu na ziemi. Strącony Ch-101 gdzieś spadnie. Nie można więc do niego strzelać choćby nad terenem zamieszkałym.
Podobne problemy będą towarzyszyć rozmieszczeniu w strefie przygranicznej zestawów obrony przeciwlotniczej z zamiarem ich użycia do zestrzeliwania rosyjskich pocisków.
Potencjalnie jest to zadanie wykonalne. Możliwe, że takie zestawy zostały w Polsce wschodniej rozmieszczone, podobnie jak siły amerykańskie (w Rzeszowie) czy obecne przez pewien czas rakiety niemieckie.
Nawet pomijając wsparcie sojusznicze i to, że część sprzętu jest przestarzała (zestawy Newa czy Kub) i mogła zostać już częściowo oddana na Ukrainę (wyrzutnie Osa), to zestrzelenie Ch-101 czy Ch-55 przez zestawy nowsze, jak Poprad, Narew (z pociskami CAMM), nie mówiąc o Patriotach – jest wykonalne.
Problem w tym, że część z tego sprzętu dopiero jest dostarczana i trwa szkolenie personelu (Patrioty kupione w pierwszej fazie Wisły dopiero będą wykonywać strzelania poligonowe). A to oznacza, że nie da się go jeszcze rozmieścić w całym zagrożonym obszarze.
Na zdjęciu u góry – Baza z wyrzutniami rakiet Patriot pod Zamościem. Fot. Patryk Ogorzałek / Agencja Wyborcza.pl
Ponadto zestawy rakietowe, choć są mobilne, nie mogą ścigać przelatujących pocisków. Zasięg skutecznego rażenia celów będzie ograniczony zasięgiem ich rakiet.
Nie rozwiązuje to także kwestii wcześniejszej identyfikacji celu, wydania decyzji o jego zniszczeniu oraz racjonalności rażenia w konkretnej sytuacji. Prawdopodobnie takie działanie oznaczałyby wprowadzenie ograniczeń z korzystania z przestrzeni powietrznej przez samoloty cywilne.
Do tego rozmieszczenie sił na granicy zakłóci proces szkolenia i utrudni ich użycie w innych miejscach.
Siłą rzeczy, oczekiwanie, aby każdy pocisk manewrujący przekraczający choćby na chwilę granicę był automatycznie zestrzeliwany – jest problematyczne, choć poparte solidnym argumentem o konieczności ochrony własnej granicy.
Może się okazać, że zdecydowane polskie deklaracje o zestrzeliwaniu mogą otworzyć drogę do kolejnych rosyjskich działań. Łatwo wyobrazić sobie scenariusz, w którym polskie władze ogłaszają teren pogranicza „strefą zakazu lotów”, a Rosjanie rozmyślnie granicę naruszą, a być może spróbują wysłać w ten obszar samoloty bojowe. A to skomplikuje naszą sytuację.
Istotnym czynnikiem ryzyka jest też to, że Rosjanie będą mogli testować nasze systemy przeciwlotnicze i poziom wyszkolenia obsług zdobywając cenne dane na wypadek przyszłego konfliktu. Możliwe są także inne prowokacje, choćby wobec samych żołnierzy.
Dlatego pojawia się pytanie, czy jest to działanie warte wysiłku?
Trzeba przy tym pamiętać, że ochrony wymagają także położone w głębi kraju obiekty infrastruktury transportowej (choćby właśnie lotnisko w Rzeszowie) czy ważne obiekty przemysłowe. Stąd też największy niepokój budzić musi nie incydent z 24 marca, ale z grudnia 2022 roku. Skutki trafienia nawet pozbawionego głowicy pocisku w blok mieszkalny, fabrykę chemiczną, dworzec kolejowy czy rafinerię byłyby poważne, a ten pocisk minął prawdopodobnie kilka takich miejsc.
Dużo ważniejsze jest więc efektywne zwalczanie pocisków, jak również innych obiektów, które znajdują się w naszej przestrzeni powietrznej dłużej niż kilkadziesiąt czy kilkaset sekund. I których tor lotu może zagrażać ważnym obiektom.
Po ostatnim incydencie pojawiły się także wezwania ze strony Ukrainy do zestrzeliwania pocisków przelatujących nad Polską. One przecież zagrażają Ukrainie.
Można odwoływać się do argumentów etycznych – skoro można legalnie zestrzelić pocisk, który może uderzyć w dom we Lwowie, czy nie należy tego robić?
Jednak należy mieć na uwadze komplikacje polityczne. Aby takie działanie miało sens, mogłoby się okazać, że de facto strefa działań powinna obejmować także cześć terytorium Ukrainy – te pociski przebywały nad Polską bardzo krótko. Mogłoby się więc pojawić oczekiwanie, aby polskie myśliwce działały także nad Ukrainą. A to czyniłoby z Polski państwo w innej i bardziej skomplikowanej sytuacji niż obecna. Praktycznie uczestnika konfliktu zbrojnego.
Adiunkt w Instytucie Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego, zajmuje się problematyką bezpieczeństwa narodowego, w szczególności zagrożeń hybrydowych, militarnych oraz kultury strategicznej Polski. Autor książki "Ewolucja Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1990-2010 w kontekście kultury strategicznej Polski" (2022), stały współpracownik magazynu „Frag Out” członek Polskiego Towarzystwa Bezpieczeństwa Narodowego
Adiunkt w Instytucie Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego, zajmuje się problematyką bezpieczeństwa narodowego, w szczególności zagrożeń hybrydowych, militarnych oraz kultury strategicznej Polski. Autor książki "Ewolucja Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1990-2010 w kontekście kultury strategicznej Polski" (2022), stały współpracownik magazynu „Frag Out” członek Polskiego Towarzystwa Bezpieczeństwa Narodowego
Komentarze