0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Slawomir Kaminski / Agencja Wyborcza.plFot. Slawomir Kamins...

Szef prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego Jacek Siewiera przedstawił jak dotąd najszerszy opis wydarzeń z 16 grudnia, na jaki zdobyli się przedstawiciele władzy.

Powiedział na antenie TVN24 więcej, niż ujawnili dotychczas szef MON i – tym bardziej – wojskowi. Co istotne, pojawił się w telewizji już po tym, jak jego zwierzchnik – prezydent Andrzej Duda – publicznie „rozgrzeszył” generała Tomasza Piotrowskiego, dowódcę generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych. Szef MON Mariusz Błaszczaka oskarżył go wcześniej o niedopełnienie obowiązków właśnie w sprawie rakiety.

Siewiera wystąpił w telewizji w przeddzień czwartkowego posiedzenia BBN poświęconego sytuacji z 16 grudnia. Przedstawiona przez niego wersja wydarzeń jest najszersza i pod pewnymi względami przekonująca. Jednak nadal są w niej luki (w tym i luka radiolokacyjna).

Przyjrzyjmy się temu bliżej.

Przeczytaj także:

Bardzo zła pogoda

Relacja Siewiery wygląda następująco: 16 grudnia pocisk został wykryty przez naziemne stacje radiolokacyjne. Szef BBN nie podał ich liczby (co jest zresztą zrozumiałe, to wrażliwe dane). Z tego, co mówił, można było jednak wywnioskować, że odbicie radarowe obiektu miało wskazywać, że może to być pocisk manewrujący.

Następnie – zgodnie z procedurami NATO - poderwane zostały dwie pary dyżurne myśliwców – dwa polskie F-16 i dwa amerykańskie F-35. Zadaniem ich załóg było potwierdzenie wskazań stacji naziemnych – zarówno za pomocą własnych radarów, jak i wizualnie.

I to się nie udało.

Piloci nie stwierdzili obecności pocisku na radarach (ich zasięg to kilkadziesiąt kilometrów) i go nie zobaczyli. „Warunki tamtego dnia były fatalne. Widoczność w północnej części Polski, momentami - przez oblodzenie i marznące mgły - sięgała dwustu metrów” – mówił Siewiera.

To prawda. 16 grudnia warunki pogodowe w Polsce (nie tylko północnej) zdecydowanie nie sprzyjały działaniom lotnictwa, przez kraj przechodził front atmosferyczny niosący śnieżyce i opady marznącego deszczu.

Procedura RENEGADE

To, że załogi samolotów dyżurnych nie zdołały stwierdzić obecności nad Polską pocisku manewrującego, miało istotny wpływ na dalszy proces decyzyjny – o czym również wspomniał Siewiera.

W warunkach pokoju instrukcje NATO (ale także polskie prawo i procedury wojskowe) nakazują, by uzyskać pewność, czy naruszający przestrzeń powietrzną statek powietrzny może posłużyć do ataku. Dopiero potem może zapaść decyzja w sprawie zestrzelenia. Określa to zestaw procedur RENEGADE określających zarówno stopnie identyfikacji celu, jak i proces prowadzący do decyzji o zestrzeleniu.

Wizualne potwierdzenie przez pilotów myśliwców dyżurnych jest w tych procedurach jednym z ważniejszych narzędzi, by podejrzanemu obiektowi nadać status „CONFIRMED RENEGADE”. A on dopiero uprawnia do zestrzelenia.

Od razu jednak trzeba podkreślić, że to niejedyne takie narzędzie.

Zarówno personel naziemny, jak i piloci maszyn dyżurnych mają bowiem przede wszystkim próbować nawiązać kontakt radiowy z załogą podejrzanego statku powietrznego. Polskie prawo i procedury NATO umożliwiają zestrzelenie podejrzanego statku powietrznego, gdy na jego pokładzie nikogo nie ma. Ten warunek pociski manewrujące spełniają jak najbardziej. Zaś współczesne urządzenia radiolokacyjne i środki rozpoznania radioelektronicznego umożliwiają też precyzyjne określenie natury naruszającego przestrzeń powietrzną obiektu.

Samą procedurą RENEGADE nie da się więc w pełni wyjaśnić, dlaczego nie została podjęta decyzja o zestrzeleniu pocisku.

Zdarzają się straszne pomyłki

Niemniej dmuchanie na zimne w takich sytuacjach jest w warunkach pokoju jak najbardziej uzasadnione.

W 1998 roku amerykański okręt USS Vincennes zestrzelił pociskami rakietowymi irański samolot pasażerski z 290 osobami na pokładzie. Wskazania radaru sugerowały, że może to być irański myśliwiec szykujący się do ataku. Z samolotem nie udało się nawiązać kontaktu radarowego, nie doszło też do potwierdzenia wizualnego przez amerykańskie lotnictwo.

Z kolei w 2020 roku Iran zestrzelił ukraiński samolot pasażerski. I to 6 minut po starcie z lotniska międzynarodowego w Teheranie. Irańska obrona przeciwlotnicza wzięła go (bez potwierdzenia wizualnego i bez dochowania procedur) za samolot bojowy, który szykował się do bombardowania. Zginęło 186 osób.

Były też zresztą sytuacje, w których i wizualne potwierdzenie nie pomogło.

W 1983 roku Sowieci zestrzelili zbłąkany na skutek awarii autopilota koreański samolot pasażerski Boeing 747. Ich obrona przeciwlotnicza wzięła go za amerykański samolot szpiegowsko-rozpoznawczy Boeing RC-135. Pilot, który odpalił pocisk, zbliżył się do Jumbo Jeta na tyle, że powinien był poprawnie zidentyfikować maszynę.

„Można otworzyć ogień do odbicia radarowego, ale to jest wbrew procedurom natowskim” – mówił Siewiera.

To wyjaśnienie można ze wszystkimi powyższymi zastrzeżeniami przyjąć. Przyjąć też można zapewnienie Siewiery, że w NATO trwają prace nad udoskonaleniem procedur. I dostosowaniem ich do realiów hybrydowego konfliktu, który nie zawsze musi spełniać wszystkie kryteria pełnoskalowej wojny. I że było to między innymi przedmiotem rozmowy prezydenta Andrzeja Dudy z sekretarzem generalnym NATO Jensem Stoltenbergiem.

Luka radarowa

Szef BBN nie wyjaśnił natomiast, w którym momencie rozmieszczone z grubsza wzdłuż granic Polski stacje radarowe straciły z pola widzenia pocisk – oraz dlaczego tak się stało.

Z naszych nieoficjalnych informacji wynika, że Ch-55 była obserwowana przez radary przez około dwie pierwsze minuty. Tymczasem jej przelot od granicy do okolic Bydgoszczy trwał (w najlepszym razie) nieco mniej niż pół godziny. Ch-55 porusza się z prędkością od 600 do 900 km/h – tymczasem podbydgoski Zamość od granicy z Białorusią dzieli od 400 do 450 km (w zależności od tego, w którym dokładnie miejscu pocisk wszedł w polską przestrzeń powietrzną i jakim poruszał się dalej kursem).

Przez co najmniej ponad 20 minut pocisku nie było widać na polskich radarach. Musiał więc wejść w strefę radiolokacyjnych luk między rozmieszczonymi w głębi kraju stacjami radarowymi zdolnymi do wykrywania niewielkich obiektów takich jak pocisk manewrujący.

Brak odpowiedzi – zarówno od Siewiery, jak i od MON oraz armii - na pytania, czy:

  • był to zbieg okoliczności?
  • a może lot rakiety został zaprogramowany w oparciu o dane wywiadowcze o słabościach polskiego systemu?
  • czy wreszcie rozmieszczenie stacji radarowych wewnątrz kraju jest na tyle rzadkie, że tego typu sytuacja musiała się zdarzyć?
To ostatnie świadczyłoby o bardzo złej kondycji polskiego systemu obrony przeciwlotniczej.

Jak Ch-55 się zgubił?

Siewiera tłumaczył, że ta sama pogoda, która uniemożliwiła pilotom myśliwców identyfikację pocisku, utrudniła również poszukiwania go już na ziemi.

„Pogoda w tamtym czasie nie była pogodą, która umożliwiła lot jednostki ASAR, czyli śmigłowca poszukiwawczo-ratowniczego. Widoczność była miejscami ograniczona do 200 metrów. To są warunki, w których poszukiwanie z wykorzystaniem śmigłowca jest utrudnione” – mówił na antenie TVN 24. Stoi to w pewnej sprzeczności z deklaracjami armii i MON, że w poszukiwaniach miał zostać użyty śmigłowiec. Być może jednak chodzi o niską efektywność jego zastosowania.

Dlaczego przestano szukać pocisku?

Szef BBN nie przedstawił przy tym przekonującego wyjaśnienia, dlaczego poszukiwania zostały szybko zarzucone, ani kto o tym zadecydował. Wciąż więc wiemy tylko o ogromnych rozbieżnościach w tej sprawie między MON a armią. To, że poszukiwania nie były kontynuowane, Siewiera próbował natomiast uzasadniać… brakiem odpowiednich procedur NATO.

„Brak jest instrukcji, która jednoznacznie określałaby, kiedy należy przerwać poszukiwanie, kiedy należy je wznowić, w jakich okolicznościach” – mówił.

Tyle tylko, że to nieporozumienie lub manipulacja.

Polska armia i polskie służby nie potrzebują NATO-wskich instrukcji, by szukać czegokolwiek na terytorium własnego kraju. Decyzję o poszukiwaniach mogą podejmować resorty spraw wewnętrznych i obrony narodowej. O wykorzystaniu do tego armii może decydować Dowódca Operacyjny Rodzajów Sił Zbrojnych. Ba, na poziomie lokalnym może decyzję może podjąć powiatowy czy wojewódzki komendanta policji.

O ile procedura NATO mogłoby ustandaryzować i uprościć proces decyzyjny, to jej brak nie zwalnia rządzących polskim państwem i armią z odpowiedzialności za zaniechania.

Czy rakieta trafiła w wizerunek Błaszczaka?

Wciąż nie wiemy, jak oraz dlaczego – i na którym poziomie hierarchii decyzyjnej – zapadła decyzja o tym, by zaprzestać poszukiwań już na ziemi. Nie wiemy też, czy była ona motywowana politycznie.

Na to, że mogła być, wskazuje nam kontekst wydarzeń.

Przypomnijmy:

  • 14 października minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak triumfalnie ogłosił na Twitterze, że dzięki zakupom dokonanym przez rząd PiS „Polskie niebo jest bezpieczne”. Zrobił to – uzasadniając odmowę Polski uczestniczenia w projekcie budowy tzw. europejskiej tarczy antyrakietowej.
  • 15 listopada w suszarnię zbóż w przygranicznej wsi Przewodów uderzył wadliwie działający ukraiński pocisk przeciwlotniczy S-300. Został wystrzelony przeciwko rosyjskim pociskom manewrującym atakującym elektrownię w przygranicznym ukraińskim Dobrotworowie. Zginęło dwóch polskich rolników (na zdjęciu u góry - prezydent Duda j szef BBN Siewiera na konferencji prasowej po tym wydarzeniu. Fot. Slawomir Kaminski / Agencja Wyborcza.pl).
  • 23 listopada Błaszczak – idący w tej kwestii za Jarosławem Kaczyńskim - odrzucił niemiecką ofertę rozmieszczenia należących do Bundeswehry wyrzutni pocisków przeciwlotniczych i antyrakietowych Patriot wzdłuż polskiej granicy. Błaszczak – znów za Kaczyńskim – domagał się, by Niemcy zainstalowali swe wyrzutnie po ukraińskiej stronie granicy.
  • 6 grudnia nastąpiła zmiana frontu ws. niemieckich patriotów – MON ogłosił, że siada w tej kwestii z Niemcami do stołu.
  • 16 grudnia rakieta Ch-55 uderzyła w Polskę. Niemieckie patrioty osiągnęły gotowość operacyjną dopiero na przełomie stycznia i lutego, zresztą ich zadaniem jest zabezpieczanie północnego odcinka granicy polsko-ukraińskiej, a nie północnego odcinka granicy polsko-białoruskiej.

Ten kontekst jasno wskazuje, że upublicznienie w okolicy 16 grudnia samej informacji o tym, że kolejny pocisk wszedł w polską przestrzeń powietrzną, było dla polskiego rządu skrajnie niewygodne. Gdyby jeszcze miały do tego dojść informacje, że rakieta przeleciała 400-450 km przez Polskę a jej poszukiwania nie przynoszą efektu, byłaby kompletna to wizerunkowa katastrofa. I dla ministra Błaszczaka, i dla jego politycznych przełożonych.

Zagrożenie nie do zlekceważenia

Ale czy to mogło wystarczyć, by decydenci nakazali lub zasugerowali przerwanie poszukiwań, a następnie nabrali wody w usta?

W tym wypadku mieliśmy przecież do czynienia z pociskiem manewrującym Ch-55, zdolnym do przenoszenia głowicy jądrowej.

To, że był on pozbawiony głowicy bojowej, można było ostatecznie stwierdzić dopiero po odnalezieniu szczątków rakiety.

Tymczasem Ch-55 w swej nieco zmodyfikowanej wersji (jako Ch-555) przenosi konwencjonalne głowice bojowe o masie 400 kg – i niczym nie różni od pierwowzoru pod względem osiągów i charakterystyki lotu.

Rosjanie używają w trakcie wojny w Ukrainie obu wersji pocisku.

  • Ch-55 z tzw. ekwiwalentem masowym zamiast głowicy (niezbędnym do zachowania stabilności lotu) wykorzystywany jest w roli „wabika” dla ukraińskich systemów obrony przeciwlotniczej.
  • Ch-555 z konwencjonalną głowicą bojową służy zaś do tego samego, co wszystkie inne typy pocisków manewrujących. Czyli do atakowania wybranych, ważnych celów. Taki pocisk może wyrządzić ogromne szkody – na przykład zniszczyć blok elektrowni albo zburzyć wielopiętrowy budynek mieszkalny. Gdyby zakładać, że zarył gdzieś w polską ziemię jako niewybuch, byłoby to potencjalne śmiertelne zagrożenie dla obywateli.

Czy takie zagrożenie można byłoby zlekceważyć, a następnie zamieść pod dywan?

Na poziomie politycznym – być może, choć byłoby to zbrodniczo wręcz nieodpowiedzialne.

Ale na poziomie całej hierarchii meldunkowo-decyzyjnej w armii – czyli w Dowództwie Generalnym Rodzajów Sił Zbrojnych i Dowództwie Sił Powietrznych – już raczej nie. Za dużo świadków – za dużo oficerów, którzy mogliby powołać się na wojskową przysięgę i artykuł 344 Kodeksu Karnego.

§ 1. Nie popełnia przestępstwa określonego w art. 343 żołnierz, który odmawia wykonania rozkazu polecającego popełnienie przestępstwa albo nie wykonuje go.

§ 2. W razie wykonania rozkazu, o którym mowa w § 1, niezgodnie z jego treścią w celu istotnego zmniejszenia szkodliwości czynu, sąd może zastosować nadzwyczajne złagodzenie kary lub odstąpić od jej wymierzenia.

Nie można więc wykluczać, że wojskowi i kierownictwo MON wiedzieli o tym pocisku nieco więcej, niż to, że wszedł w polską przestrzeń powietrzną i zniknął z radarów.

I to ułatwiło im decyzję o zaprzestaniu jego poszukiwań na ziemi.

Być może ta wiedza pochodziła od sojuszników, którzy np. z pomocą nieznanej publicznie technologii poprawnie zidentyfikowali pocisk. Jest też jednak jeszcze jedno możliwe źródło jej pochodzenia.

Czy Rosjanie dzwonili?

Nadal przecież nie wiemy, czy Rosjanie powiadomili 16 grudnia stronę polską, że do naszej przestrzeni powietrznej zbliża się ich pocisk manewrujący pozbawiony głowicy bojowej.

Jeśli założyć, że incydent z Ch-55 wynikał z wadliwego działania rakiety lub ludzkiego błędu, to trudno wyobrazić sobie inne działanie Rosjan.

Spójrzmy na tę sytuację racjonalnie. Przecież w warunkach skrajnego napięcia międzynarodowego, ba, otwartej wrogości między Rosją a NATO, zdolna do przenoszenia broni jądrowej rosyjska rakieta nadchodziła nie gdzieś znad Ukrainy, lecz znad północnej części Białorusi. I była „wymierzona” w środek Polski.

Rosjanie musieli mieć świadomość, że może to sprawiać wrażenie ataku - czyli pierwszego kroku w globalnej wojnie.

Nie mogli wiedzieć, jak będzie wyglądać odpowiedź - zarówno Polski, jak i jej sojuszników z NATO. Mieli za to wiedzę (bo jest ona półpubliczna), że od 24 lutego 2022 roku NATO i armia amerykańska aktywnie opracowują scenariusze reakcji na rosyjskie uderzenie o charakterze demonstracyjnym na którykolwiek z krajów wschodniej flanki Sojuszu.

W takich okolicznościach logiczny ruch Moskwy mógł być tylko jeden. Jeśli wystrzelenie Ch-55 na Polskę nie było działaniem zamierzonym, należało natychmiast łapać za telefon i dzwonić do Warszawy, Brukseli, Waszyngtonu. By uniknąć - potencjalnie całkiem możliwej - eskalacji. Prawdopodobieństwo, że tak się stało, jest więc całkiem wysokie. Polskie władze nie informują jednak, czy Rosjanie wysłali odpowiedni sygnał.

***

Sprawa wejścia 16 grudnia w polską przestrzeń powietrzną rosyjskiego pocisku manewrującego Ch-55, a następnie jego swobodnego lotu aż do okolic Bydgoszczy nadal nie jest w pełni wyjaśniona. Wątpliwości dotyczą zarówno motywów, jakimi kierowali się decydenci w armii i MON, jak i tego, w jakim realnie stanie znajduje się polski system obrony przeciwlotniczej.

;

Udostępnij:

Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze