Szturm na Kapitol zawsze już będzie jednym z najgorszych wydarzeń prezydentury Donalda Trumpa i częścią jego żenującego dziedzictwa. W czasie ataku na Kapitol zginęły 4 osoby, a 52 zostały aresztowane. Obie izby odrzuciły protesty dotyczące wyników głosowania w Arizonie i Pensylwanii, a wiceprezydent Mike Pence ogłosił wygraną Joego Bidena w wyborach
6 stycznia 2021 roku z pewnością przejdzie do historii. Po południu miało się odbyć posiedzenie obu izb Kongresu, na którym Senat i Izba Reprezentantów miały formalnie zatwierdzić głosy elektorskie oddane w listopadzie i potwierdzić wybór Joego Bidena na prezydenta.
Donald Trump, który wciąż nie uznaje swojej porażki, oraz jego zwolennicy, którzy święcie mu wierzą, widzieli w tym ostatnią szansę na odwrócenie wyniku „sfałszowanych” wyborów.
Procedura potwierdzania (certyfikowania wyborów) wygląda bowiem następująco: stany wymienia się alfabetycznie, przewodniczący obradom wiceprezydent (w tym wypadku Mike Pence) odczytuje wynik, a senatorowie i kongresmeni mogą zgłaszać sprzeciw. Jeśli zostanie on poparty przez co najmniej jednego kongresmena i jednego senatora, każda izba oddzielnie głosuje nad tym, czy odrzucić głosy z danego stanu.
Żeby to nastąpiło, obie izby muszą podjąć zgodną decyzję, więc od początku wiadomo było, że próba ta jest skazana na porażkę – Republikanie wciąż jeszcze kontrolują Senat, ale Izbą Reprezentantów rządzą Demokraci pod wodzą Nancy Pelosi.
Większość republikańskich kongresmenów oraz dwanaścioro republikańskich senatorów postanowiło jednak wykorzystać tę procedurę i zapowiedzieli, że zgłoszą sprzeciw wobec wyniku z kilku kluczowych stanów: Arizony, Georgii, Michigan, Nevady, Pensylwanii i Wisconsin.
Nie dlatego, że liczyli na odwrócenie wyniku wyborów, ale po to, by zrobić wrażenie na Trumpie i jego bazie. Niektórymi (np.senatorami Tedem Cruzem czy Joshem Hawleyem) kierowała ambicja: planują ubiegać się o prezydenturę w roku 2024, więc zależy im na dobrych relacjach z kontrolującym partię Trumpem – chcieli mieć glejt, że walczyli do końca w jego obronie.
Inni obawiali się, że jeśli tego nie zrobią, przegrają w partyjnych prawyborach za dwa lata. Nieliczni – na przykład dwie nowe, popierające teorię spiskową QAnon kongresmenki – być może rzeczywiście wierzą w to, że Demokraci „ukradli” wybory w listopadzie, ale dla znacznej większości Republikanów miał być to tylko teatr. Spektakl odegrany dla jednego widza.
Kierownictwo partii, które pogodziło się już z wygraną Bidena – jak lider w Senacie, Mitch McConnell – sprzeciwiało się temu posunięciu. Mike Pence bodaj pierwszy raz w swojej czteroletniej kadencji wiceprezydenta zdobył się na odwagę i tego dnia wydał oświadczenie, że nie zrobi tego, czego „niektórzy” od niego wymagają, tzn. nie odrzuci wyniku wyborów.
Rola wiceprezydenta jest w tej procedurze czysto symboliczna, więc Pence i tak nie miał takiej możliwości, ale był to wyraźny sprzeciw wobec szefa, który od pewnego czasu wyraźnie się tego odeń domagał.
Na Kapitolu zaczęło się posiedzenie Kongresu, kiedy na zorganizowanym przed Białym Domem wiecu „Save America” ('Ocalmy Amerykę') Donald Trump powtórzył swoje teorie o sfałszowaniu listopadowych wyborów, zapewnił zwolenników, że „nigdy nie przyzna się do porażki” i oskarżył Pence’a o tchórzostwo. „Wiem – powiedział – że wkrótce wszyscy tu zebrani wkrótce ruszą pod budynek Kapitolu, żeby pokojowo i patriotycznie wyrazić swój głos”.
Tłum posłuchał wezwania i ruszył na siedzibę władzy ustawodawczej – może i patriotycznie, z flagami w ręku (nie tylko Stanów Zjednoczonych, lecz także Konfederacji), ale na pewno nie pokojowo. Maseczek widać było niewiele, za to dużo czerwonych czapeczek „Make America Great Again” i symboli QAnon.
W odróżnieniu od republikańskich polityków, którzy kierują się cynizmem, zgromadzeni na wiecu fani naprawdę wierzą we wszystko, co mówi Trump – że Demokraci ukradli wybory, że kraj osuwa się w przepaść, że tylko oni mogą „ocalić Amerykę”.
Trwała właśnie debata na temat głosów z Arizony, kiedy setki protestujących, przy niewielkim (lub żadnym) oporze straży Kapitolu, wdarły się do budynku – od zachodniej strony, schodami na których za dwa tygodnie złoży przysięgę prezydencką Joe Biden; głównym wejściem od strony wschodniej; byli i tacy, którzy dostali się do budynku podnośnikiem do czyszczenia okien i weszli przez okna na wyższych piętrach.
Ktoś rozpylił gaz łzawiący i kongresmenom rozdano maski gazowe, ale legislatorów szybko ewakuowano (sieć tuneli pod Kapitolem prowadzi do sąsiednich budynków). Obsługa zdołała ukryć skrzynki z głosami elektorskimi. Secret Service w pośpiechu wyprowadziło też wiceprezydenta Mike’a Pence’a.
Wkrótce na jego miejscu – w sali posiedzeń Senatu – do zdjęcia pozował facet z neonazistowskimi tatuażami, dzidą w reku i w czapce z rogami bizona. Jak się okazało, był znany QAnonowiec z Arizony.
„Zdobywcy” robili sobie zdjęcia w gabinecie znienawidzonej przez nich spikerki Izby Reprezentantów (na transparentach widać było „Pelosi to Szatan”), krzyczeli, że Trump wygrał wybory. Straż Kongresu zabarykadowała się w sali posiedzeń Izby Reprezentantów.
Nikt nie kontrolował sytuacji, a władze – czyli Donald Trump – nie zabierały głosu, mimo nalegań części doradców. Liderzy Demokraci wezwali prezydenta do działania, podobnie jak część Republikanów.
Dwie godziny po zdobyciu przez demonstrujących Kapitolu, Trump (bez mała przymuszony przez doradców) nagrał wreszcie krótki filmik z Białego Domu – zapewnił swoich sympatyków, że ich uwielbia i rozumie ich rozżalenie z powodu „ukradzionych wyborów”, ale wezwał ich do rozejścia się.
Apel prezydenta nie uspokoił sytuacji, bowiem nagranie rozpoczął i zakończył tak samo: wybory były nieuczciwe, tak naprawdę to ja wygrałem, Demokraci oszukują itd.
Gołym okiem było widać, że nie jest to szczery apel o uspokojenie nastrojów, ale coś, co będzie mógł wykorzystać później jako dowód na to, że nie wzywał do przemocy, wręcz przeciwnie.
Równocześnie Departament Obrony odmówił wysłania Gwardii Narodowej, której zażądała burmistrzyni Waszyngtonu. Trump ustąpił dopiero po jakimś czasie, być może pod wpływem błagań doradców albo rodziny, a być może przestraszył się, kiedy w budynku Kapitolu padły strzały – jedna z protestujących, która przez wybitą szybę usiłowała wedrzeć się do wewnętrznych pomieszczeń Kapitolu, została ranna w pierś trafiła w stanie ciężkim do szpitala, gdzie zmarła.
Protestujący opuścili Kapitol dopiero po wprowadzeniu godziny policyjnej oraz interwencji służb porządkowych, które okazały zaskakującą łagodność w porównaniu z tym, jak policja i Gwardia Narodowa zachowywały się latem ubiegłego roku wobec demonstrantów ruchu Black Lives Matter, którzy nie szturmowali budynków publicznych. Kiedy prezydent Trump chciał zrobić sobie zdjęcie z Biblią przed kościołem, pokojowo protestujący ludzie zostali rozpędzeni gazem łzawiącym.
Wczoraj – kiedy do budynku Kapitolu wtargnął uzbrojony tłum (widać było noże i pałki, skonfiskowano też broń palną), ale złożony w przeważającej większości z białych, nikt ich nie powstrzymywał, aresztowano ledwie kilkadziesiąt osób. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że gdyby Kapitol szturmowała grupa Afroamerykanów, mundurowi nie zareagowaliby z równą pobłażliwością.
Wydarzenia 6 stycznia nie mają precedensu – ostatni raz Kapitol został wzięty siłą przez Anglików w czasie wojny 1812 roku, którzy spalili wówczas cały Waszyngton (w sierpniu 1814 roku). Porównanie jest trochę na wyrost, oczywiście, ale potwierdza tylko to, co od wielu lat mówią raporty FBI – największym zagrożeniem terrorystycznym jest dziś w Stanach nie islam czy Antifa, jak chcieliby trumpiści, ale skrajna prawica: paramilitarne bojówki, QAnon itd.
To, co widzieliśmy wczoraj, było de facto próbą zamachu stanu, powstania sprowokowanego przez Donalda Trumpa i jego narrację o nielegalnych wyborach, kradzieży prezydentury, konieczności „odzyskania Ameryki”. To, że rebelia zakończyła się niepowodzeniem, a część uczestników była głupio ubrana, nie czyni jej wcale mniej niebezpieczną.
Mówią tak nie tylko Demokraci, liberałowie i lewica, ale także część Republikanów. Kongresmen Adam Kinziger użył określenia „zamach stanu”. Liz Cheney, córka Dicka Cheneya i jedna z liderek partii w Izbie Reprezentantów, oskarżyła Trumpa o to, że „stworzył motłoch” i go „rozpalił”. Senator Ben Sasse wydał oświadczenie, że „kłamstwa mają swoje konsekwencje”, a „przemoc była nieuniknionym i paskudnym skutkiem uzależnienia prezydenta od budowania podziałów”. Republikański senator Mitt Romney powiedział reporterowi, że „to, co się dziś dzieje, cała ta rewolta, to wszystko wina prezydenta”.
Romney był wszakże jedynym republikańskim senatorem, który głosował za usunięciem Trumpa z urzędu rok temu, kiedy głosowano nad impeachmentem. Żaden inny Republikanin – w obu izbach – nie odważył się zagłosować przeciw prezydentowi: z Sassem, Kinzigerem, Cheney włącznie.
Ich sprzeciw wobec Trumpa jest godzien pochwały, ale na dwa tygodnie przed końcem prezydentury, jest nieco spóźniony.
Na podsumowanie rządów Trumpa przyjdzie jeszcze czas po jego odejściu z Białego Domu, ale pewne jest, że żaden prezydent w historii nie zaszkodził Stanom Zjednoczonych na tyle sposobów, co on. Jeszcze przedwczoraj trudno było sobie wyobrazić, że wizerunek USA na świecie może być jeszcze gorszy.
Kongres wrócił do procedury zatwierdzenia głosów elektorskich. Niektórzy Republikanie – próbując ratować wizerunkowe straty – wycofali się z pomysłu zgłaszania protestów, wygłosili górnolotne i faryzejskie przemówienia o konieczności współpracy, szacunku itd.
Inni jednak, w tym liderzy całej akcji, jak Cruz i Hawley, nie ustąpili i zakwestionowali głosy z Pensylwanii. Stosunkiem głosów 282 do 138 Izba Reprezentantów odrzuciła jednak ich protest, to samo zrobił Senat, 92 głosami do 7.
Udział republikańskich polityków w tej próbie zamachu stanu nie powinien zostać zapomniany. Kongresmenka Cori Bush zamierza zgłosić projekt ustawy wykluczającej z Senatu osoby „wspierające rebelię”, choć wniosek ten z pewnością nie zostanie podjęty, podobnie jak nie ma większych szans propozycja drugiego impeachmentu prezydenta – Demokraci mają na to za mało czasu i za mało głosów.
Nad ranem waszyngtońskiego czasu Mike Pence ogłosił w końcu, że Joe Biden został wybrany na prezydenta, zaś Donald Trump wydał wreszcie oświadczenie, że choć nie zgadza się z wynikiem, to 20 stycznia nastąpi pokojowe przekazanie władzy.
Szturm na Kapitol z 6 stycznia 2021 roku już jednak zawsze będzie jednym z najważniejszych wydarzeń prezydentury Trumpa i częścią jego żenującego dziedzictwa.
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Komentarze