Gdyby Kalifornia ogłosiła niepodległość, byłaby piątą największą gospodarką świata, większą od Indii, Francji czy Wielkiej Brytanii. Z niemal 40 milionami mieszkańców jest najludniejszym stanem Stanów Zjednoczonych i – w powszechnym przekonaniu – niekwestionowaną bazą „niebieskich”, Demokratów. Przez wiele lat była jednak stanem solidnie „czerwonym” – Republikanami byli wszyscy pochodzący z Kalifornii prezydenci: Herbert Hoover, Richard Nixon i Ronald Reagan. Od czasów tego ostatniego żaden kandydat tej partii na prezydenta nie zbliżył się jednak do wygranej w Kalifornii.
Demokraci kontrolują dziś wszystkie stanowe urzędy: gubernatora, prokuratora generalnego, sekretarza stanu, mają zdecydowaną większość w obu izbach stanowej legislatury, oba miejsca w Senacie i aż 42 z 53 należnych temu stanowi miejsc w Izbie Reprezentantów. Kalifornijki stoją na czele obu izb Kongresu: spikerka Nancy Pelosi oraz – z urzędu przewodnicząca Senatowi – wiceprezydentka Kamala Harris. A mimo to już 14 września mogą stracić kontrolę nad stanem.
Referendum, które wykrzywia demokrację
Zarejestrowanych wyborców demokratycznych jest w Kalifornii prawie dwukrotnie więcej, niż republikańskich. W roku 2018 Gavin Newsom, były burmistrz San Francisco i przez dwie kadencje wicegubernator, bez trudu pokonał kandydata Partii Republikańskiej, wygrywając największą przewagą w historii stanu: o ponad 20 punktów procentowych. Joe Biden pokonał Donalda Trumpa jeszcze dobitniej: 63 do 34 procent.
Jak to zatem możliwe, że lada moment nowym gubernatorem Kalifornii może zostać ktoś o poglądach zbliżonych do Trumpa?
Odpowiada za to nadmiar demokracji, a ściślej: demokracji bezpośredniej, z której słynie Kalifornia. Kiedy w 1911 progresywiści wpisali do stanowej konstytucji wiążące referenda, miało być to narzędzie obywatelskiej kontroli, nadzoru nad lokalnymi politykami, którzy nierzadko wówczas siedzieli w kieszeni wielkich przedsiębiorstw. Z czasem okazało się jednak, że system referendalny pozwala przepychać rozwiązania prawne, które często nie miałyby szans na normalnej, demokratycznej ścieżce legislacyjnej.
Wystarczy chwytliwy, najlepiej antysystemowy, pomysł i dużo pieniędzy na kampanię, by przyciągnąć do urn ludzi niezadowolonych z tego, jak się ogólnie sprawy mają.
Jedno z najsłynniejszych referendów odbyło się w 1978 roku: większością 62 proc. przyjęto „Propozycję 13”, która na stałe obniżyła stanowe podatki od nieruchomości, co spowodowało poważne problemy dla kalifornijskich hrabstw i miast. Ich dochody z tego tytułu spadły o ponad połowę i cały stan popadł w kłopoty finansowe.
Lewicowa Kalifornia pokazuje inne oblicze
Nawet od czasu przejścia stanu z kolumny czerwonej (kolor Republikanów) do niebieskiej (kolor Demokratów), zdarzają się niespodzianki pokazujące, że lewicowość Kalifornii nie jest aż tak oczywista.
W listopadzie 2008 roku „Propozycja 8” wprowadziła poprawkę do stanowej konstytucji znoszącą małżeństwa jednopłciowe (zalegalizowane wcześniej wyrokiem stanowego sądu najwyższego). W liberalnej Kalifornii – która tego samego dnia zdecydowanie poparła Baracka Obamę w wyborach prezydenckich – był to prawdziwy szok.
W ubiegłym roku mieszkańcy stanu zagłosowali z kolei za „Propozycją 22” pozwalającą aplikacjom transportowym traktować swoich kierowców jako „niezależnych przedsiębiorców”, którym nie należą się przywileje pracowników. Uber i podobne mu firmy wydały na tę kampanię ponad 200 milionów dolarów, nie brakło więc głosów, że tak naprawdę kupiły sobie ustawę.
Także i tu rzekomo lewicowa Kalifornia pokazała swoje inne oblicze.
Referenda nie dotyczą wyłącznie propozycji legislacyjnych, ale też personaliów: oficjalna strona sekretarzyni stanu Kalifornia wymienia 180 prób odwołania stanowych urzędników, tyle że znaczna większość z nich nigdy nie doszła do skutku, głównie dlatego, że nie zebrano odpowiedniej liczby podpisów. Choć referendum odwoławcze groziło każdemu gubernatorowi od 1960 roku, dotychczas odbyło się tylko jedno, w roku 2003. Zakończyło się jednak sukcesem: Kalifornijczycy, sfrustrowani kryzysem elektrycznym – wzrostem cen prądu i częstymi blackoutami – wyładowali frustrację na urzędującym Demokracie Grayu Davisie. Niecały rok po tym, jak wybrali go na drugą kadencję, postanowili go odwołać. W fotelu gubernatora zastąpił go – ku zaskoczeniu wielu – Arnold Schwarzenegger, startujący jako Republikanin.
W normalnych warunkach Republikanie niemieliby szans
Teraz odbędzie się drugie w historii stanowe referendum w sprawie odwołania gubernatora. Jego przeciwnikom udało się zebrać wymagane 1,5 miliona podpisów (czyli 12 procent głosów oddanych w poprzednich wyborach na stanowisko gubernatora) i 14 września mieszkańcy Kalifornii wypowiedzą się w sprawie przyszłości Newsoma.
Przepisy nie wymagają wprawdzie podawania konkretnego powodu, z jakiego ktoś domaga się odwołania stanowego urzędnika, ale konieczne są jakieś tematy wokół których koncentrować się ma kampania – i dobre uzasadnienie dlaczego ledwie na rok przed zaplanowanymi wyborami chce się wydać 275 milionów dolarów z pieniędzy podatników.
Zestaw zarzutów jest jednak niezbyt zaskakujący:
- za wysokie podatki,
- zbyt wysokie bezrobocie,
- zbyt wysokie ceny domów,
- kryzys bezdomności.
Nie wydarzyło się nic takiego, co nie mogłoby poczekać do przyszłego roku, kiedy gubernator ma się ubiegać o reelekcję. O tym, że tak naprawdę nie chodzi o żadną awaryjną interwencję, tylko po prostu o niezgodę na rządy progresywnego Demokraty, najlepiej świadczy fakt, że przeciwnicy gubernatora zaczęli zbierać podpisy pod wnioskiem o jego odwołanie ledwie parę miesięcy po inauguracji w roku 2019.
Szło im to powoli, ale pandemia zmieniła sytuację. Choć w czasie pierwszej fali Newsom zbierał dobre oceny jako administrator, a Kalifornia radziła sobie lepiej, niż wiele innych stanów, gubernator strzelił sobie w stopę kiedy w listopadzie 2020 roku złamał własne zalecenia antycovidowe i wybrał się (w dodatku bez maski) do ekskluzywnej restauracji – choć ledwie co namawiał Kalifornijczyków, by zostawali w domu i nie podróżowali bez potrzeby. To dało kopa jego przeciwnikom i ułatwiło im zbieranie podpisów. Hipokryzja gubernatora zadziałała jak płachta na byka.
Choć Newsomowi udało się wypracować nadwyżkę budżetową, przeznacza duże środki na walkę z bezdomnością, a stopa bezrobocia jest niewiele wyższa od krajowej średniej, mieszkańcy Kalifornii są zmęczeni pandemią i pustoszącymi stan pożarami.
I choć demokratyczny gubernator dostrzega oba problemy – aktywnie stara się walczyć tak z pandemią, jak i kryzysem klimatycznym – referendum odwoławcze jest znakomitą okazją do tego, by pokazać środkowy palec systemowi.
Dlaczego jednak – jeśli Newsom rzeczywiście tak fatalnie rządzi stanem – Republikanie nie mogą po prostu wystawić znakomitego kandydata lub kandydatki i pokonać Newsoma za rok? Odpowiedź jest prosta: wiedzą doskonale, że w normalnych wyborach nie mieliby większych szans. Referendum odwoławcze rządzi się jednak innymi regułami.
Tak można zdobyć stanowisko z małym poparciem
Karta wyborcza zawiera dwa pytania.
Na pierwsze – „Czy jesteś za odwołaniem gubernatora?” – można odpowiedzieć tylko „tak” lub „nie”. Drugie pytanie brzmi: „Jeśli gubernator zostanie odwołany, kto ma go zastąpić?”. Tutaj wyborca wybiera z prawie pięćdziesiątki kandydatów.
Są wśród nich John Cox, którego Newsom pokonał w roku 2018, oraz Kevin Faulconer, były burmistrz San Diego, dwaj dość tradycyjni republikańscy politycy, uważani za dość umiarkowanych przedstawicieli tej partii, w duchu „Schwarzeneggerowskim”, tzn. liberalnym obyczajowo i konserwatywnym gospodarczo. Jest też celebrytka – Caitlyn Jenner, była olimpijka, znana bardziej jako członkini klanu Kardashianów, a także transpłciowa kobieta, która w 2016 poparła w wyborach Donalda Trumpa.
Sondaże pokazują jednak, że na wyraźne prowadzenie wysunął się jednak najbardziej „trumpopodobny” z kandydatów: Larry Elder, gospodarz konserwatywnego programu radiowego z Los Angeles, popierający m.in. zniesienie pensji minimalnej i opieki społecznej, a także obniżenie do zera podatków dla korporacji. Elder jest też za całkowitym zakazem aborcji i nie wierzy, żeby za pożary w Kalifornii odpowiadały zmiany klimatu.
W 2003 roku Schwarzenegger wygrał, zdobywszy 48 proc. oddanych głosów, ale z takimi poglądami Elder nie ma szans na osiągnięcie choćby zbliżonego wyniku. Sęk w tym, że wcale nie musi. Jeśli w pierwszym pytaniu Newsom nie dostanie powyżej 50 proc, głosów, straci stanowisko, a zastąpi go osoba, którą w pytaniu numer dwa wskazało najwięcej wyborców – i nie musi ona w tym celu przekroczyć żadnego progu, wystarczy jej większość względna.
Elder może zdobyć 20, 15, czy nawet marne 9 procent poparcia, ale i tak zostać na rok gubernatorem Kalifornii.
Republikanie szykują się na fotel po 90-letniej senator
Stanowe kierownictwo Partii Republikańskiej nie popiera oficjalnie żadnego z kandydatów, ale ochoczo łoży miliony dolarów na kampanię referendalną, doskonale wiedząc, o co tak naprawdę toczy się stawka. Jeśli Newsom przegra, będzie to upokarzająca klęska Demokratów, która tchnie potężny wiatr w skrzydła Republikanów – nie tylko w Kalifornii, ale w całym kraju. Przewaga Demokratów w Kongresie jest minimalna i to przyszłoroczne wybory do Kongresu zdecydują, czy Joe Biden będzie w stanie zrealizować resztę swojego programu wyborczego. Do odbicia Izby Reprezentantów Republikanom wystarczy pięć dodatkowych mandatów. W Senacie obie partie mają po pięćdziesiąt miejsc i tylko głos wiceprezydentki Harris decyduje w przypadku remisu. Wystarczy, że Demokraci stracą jedno miejsce w izbie wyższej, żeby na jej czele stanął znowu Mitch McConnell, który zrobi wszystko, żeby uniemożliwić Bidenowi rządzenie.
I tu właśnie objawia się w pełni znaczenie tegorocznego referendum. Jeśli Newsom zostanie odwołany, nie ma większego znaczenia, który z Republikanów go zastąpi. Nawet jeśli będzie to najbardziej radykalny z nich, Elder, stanowa legislatura i tak zapewne zdoła zablokować większość jego szalonych pomysłów.
Uzupełnianie wakatów senatorskich jest jednak wyłączną prerogatywą gubernatora, który na wolne miejsce może mianować kogo sobie tylko życzy: tak, jak zrobił Newsom, mianując Alexa Padillę na miejsce zwolnione przez Kamalę Harris. To ważne, bo starszą z dwojga kalifornijskich senatorów jest Dianne Feinstein, która w Senacie zasiada blisko od trzydziestu lat. Jest zasłużoną i doświadczoną polityczką (nawiasem mówiąc: jako burmistrzyni San Francisco w latach 80. sama przetrwała referendum odwoławcze) i najdłużej urzędującą senatorką w historii Stanów Zjednoczonych. Dobiega jednak 90 lat i jak donoszą media, nie jest w najlepszej formie fizycznej i mentalnej.
Jeśli Feinstein będzie musiała zrezygnować z powodów zdrowotnych (albo po prostu umrze), a jej następcę czy następczynię mianuje republikański gubernator, Demokraci utracą Senat.
Prawicowy radykał u bram Kalifornii
Nic dziwnego, że obie strony wydają na kampanię kolosalne sumy. Newsom długo próbował ignorować referendum, najpierw licząc na to, że w ogóle nie dojdzie (jak do kilku wcześniejszych, które próbowali zorganizować jego oponenci), a potem próbując je zbywać jako coś niepoważnego i niegodnego uwagi. Kiedy sondaże niebezpiecznie się wyrównały zmienił jednak strategię i zaczął prowadzić aktywną kampanię.
Zebrał na nią więcej pieniędzy, niż trzy lata temu, kiedy ubiegał się o fotel gubernatora, odrobił straty i najnowsze badania opinii publicznej wskazują raczej na jego wygraną, ale 14 września i tak wszystko sprowadzi się do mobilizacji.
Elektorat demokratyczny jest może i dwukrotnie większy, niż republikański, ale jeśli wyborcy prawicowi tłumnie ruszą do urn, żeby „zaorać liberałów”, a wyborcy lewicowi zostaną w domu („bo Newsom wcale nie jest aż tak fajny”, „bo to wszystko i tak nie ma znaczenia” albo dlatego, że „Demokraci i tak wygrają”), to ku swojemu zaskoczeniu mogą się obudzić w stanie rządzonym przez człowieka o poglądach skrajnych nawet jak na Partię Republikańską, a co dopiero na Kalifornię.
Ciągłe referenda utrudniają życie rządzącym, co zauważył nawet Arnold Schwarzenegger, który przecież w ten sposób objął władzę nad swoim stanem. Z narzędzia kontroli polityków referenda zmieniły się jednak w wytrych, który pozwala opozycji prowadzić permanentną kampanię wyborczą, a pod pozorem demokracji omijać normalną demokratyczną procedurę: wprowadzać ustawy bocznym wejściem i przejmować władzę bez poparcia większości obywateli.
Gavin Newsom zapowiada zmiany w prawie dotyczącym referendów (zwłaszcza odwoławczych), które ułatwią życie przyszłym gubernatorom. Najpierw jednak musi utrzymać się na stanowisku.
(…)Odpowiada za to nadmiar demokracji, a ściślej: demokracji bezpośredniej, z której słynie Kalifornia.(…)
Widzę, że zasługujecie jednak na demokrację suwerenną…
"Sekretarzyni" stanu? To już słowo "sekretarka" jest niepoprawne politycznie? Trudno nadążyć za lewackim newspeakiem.
No i po co ten wtręt o niepodległości Kalifornii, skoro zupełnie nie tego dotyczy sytuacja?
Komentarz został usunięty ponieważ nie spełniał standardów społeczności.
Demokracja w USA nie powinna być wzorem dla żadnego innego kraju. Od dwóch lat mieszkam w Kalifornii, i szczerze mówiąc jestem zdumiony poziomem tutejszej polityki. Dominacja dwóch partii i finansowanie partii i kampanii polityków przez bogatych i wpływowych darczyńców prowadzi do chorej sytuacji. OKO słusznie zwróciło uwagę na ogromne pieniądze z prywatnych kieszeni jakie idą na kampanie polityczne, ale z drugiej strony sami wpadliście w pułapkę niezwykle spolaryzowanych mediów, które zamiast informować prowadzą niekończącą się kampanię na rzecz jednej z tych dwóch partii i ich darczyńców. Odnoszę się do wzmianki o tym, że Elder "nie wierzy, żeby za pożary w Kalifornii odpowiadały zmiany klimatu".
Skupię się na tych pożarach, bo niestety nie ma miejsca w jednym komentarzu na wszystko. Latem w Kalifornii nie pada prawie w ogóle, więc łatwo o pożary. Na Wikipedii można przeczytać, że przed XIX wiekiem każdego roku paliło się ponad 4 miliony akrów, czyli tyle ile w rekordowym zeszłym roku. Jednak pożary wyglądały wtedy inaczej. Pożaty występowały regularnie i w lasach było mniej suchego paliwa. Przez cały XX wiek ludzie starali się ograniczać naturalne pożary, co doprowadziło do nazbierania się dużej ilości suchego paliwa. Z drugiej strony w wielu miejscach wycięto duże i odporne na pożary drzewa, które w naturalny sposób zastąpione zostały drzewami mniejszymi i gęściej rosnącymi. Z tego powodu, gdy teraz dojdzie do pożaru, płonie on intensywniej i niesie większe spustoszenie w środowisku.
Zmiany klimatu z pewnością mają znaczenie, ale drugorzędne i w innym aspekcie. Cieplejszy klimat, razem z intensywniejszymi pożarami, powodują, że po pożarze lasy zapewne nie wrócą do poprzedniego stanu. Zostaną zastąpione innym typem roślinności.
Jest to skomplikowany temat, ale media sprowadzają go do jednego – zmiany klimatu spowodowane emisjami CO2. Uproszczenie tak ogromne, że graniczy z kłamstwem.
(CD)
Pomysły Eldera na zapobieganie pożarom być może nie są słuszne, ale zamiast słusznej polemiki, media serwują zwykłe ataki.
Co do samej demokracji bezpośredniej, w tym możliwości odwołania polityków z urzędów, to z pewnością dobry pomysł, nie "nadmiar" demokracji, ale w praktyce działa to fatalnie, właśnie przez skorumpowane media i polityków, i przez ogromne wpływy wielkich korporacji.
Demokracja bezpośrednia nie jest problemem, jak OKO próbuje to przedstawić w tym artykule. Nie istnieje coś takiego jak nadmiar demokracji. Co najwyżej, problemem może być jej implementacja i systemy wokół niej (jak wspomniane prywatne firmy). Uważam że OKO nie powinno używać takiego antydemokratycznego języka jaki się pojawił tutaj.
"Nie istnieje coś takiego jak nadmiar demokracji"
A moim zdaniem istnieje. Nie istnieje natomiast nic, co w pewnych ilościach nie zaczęłoby być nadmiarem. Przykład pierwszy z brzega (abstrakcyjny, ale moim zdaniem trafny): Kowalski trafia do szpitala. Ordynator postanawia, że metodę leczenia Kowalskiego ustalą nie zatrudnieni w szpitalu specjaliści, ale cały personel (włącznie ze szpitalnymi sprzątaczkami i szatniarzami) oraz wszyscy aktualni pacjenci w ogólnoszpitalnym głosowaniu. Byłaby to demokracja? Jak najbardziej. Nie byłby to jej nadmiar? Wydaje mi się…
To co pani przedstawiła to nie demokracja tylko jakieś bezohołowie…
"referendum odwoławcze jest znakomitą okazją do tego, by pokazać środkowy palec systemowi"
Tak na marginesie – nie mówi się "środkowy palec", tylko "palec Lichockiej". Na tej samej zasadzie na jakiej np. nie mówi się "ścięgno w tylnej części łydki", tylko "ścięgno Achillesa".
Po takim bełkocie jako fan Baidena mam ochotę zagłować przeciw demokratom.
Zdaniem Oko.press kazdy obywatel USA z wyjatkiem demokraty to radykal, populista, a Donald Trump naturalnie rasista. Troche to takie szczucie na zwolennikow "zlych" republikanow. Podobnie jak przekaz w CNN, gdzie atak nienawisci w strone republikanskich wyborcow jest zupelnie naturalny i poprawny politycznie, sprzeciwienie sie twierdzeniom tej stacji, to oczywiscie czysty rasizm.