0:000:00

0:00

Frekwencja w rumuńskich wyborach do PE wyniosła 49 proc. Szczególne wrażenie robił entuzjazm obywateli mieszkających za granicą: rumuńskie ambasady i konsulaty przeżyły prawdziwy najazd wielotysięcznej rzeszy wyborców.

Nawet w ambasadzie w Warszawie głosowało kilkaset osób, a podobnie było w otwartych przez nią lokalach wyborczych w Krakowie i we Wrocławiu. Rumuńskie placówki dyplomatyczne i konsularne musiały przedłużyć głosowania, w niektórych stolicach europejskich nawet do szóstej rano. Ludzie stali w kolejkach po kilkanaście godzin. Tylko 3 proc. emigrantów głosowało na partię rządzącą.

Przeczytaj także:

Ale i w kraju rządzącą Partię Socjaldemokratyczną (PSD) oceniono surowo i jej ostateczny rezultat wyborczy to 22,5 proc. głosów. Przegrała z opozycyjną Narodową Partią Liberalną (PNL – coś w rodzaju odpowiednika polskiej PO), która zdobyła 27 proc. poparcia.

22,4 proc. wyborców poparło koalicję USR+, na którą składają się nieco antysystemowy, ale bardzo poczytalny politycznie, antykorupcyjny Związek Ratujcie Rumunię (USR) oraz powołane niedawno ugrupowanie Daciana Ciolosa, byłego komisarza europejskiego, bardzo cenionego w Brukseli.

Klęska rządu

Kolejne trzy mniejsze partie, które przekroczyły próg wyborczy, są też nastawione opozycyjnie. A jedyne małe ugrupowanie, które rząd wspiera, nie przekroczyło progu. Dla rządzącej PSD wszystko to oznacza wyborczą klęskę zapowiadającą - prawie na pewno - utratę władzy w wyborach krajowych. Niewykluczone, że będą to wybory przedterminowe.

Jednocześnie z wyborami do Parlamentu Europejskiego odbywało się też referendum rozpisane przez prezydenta Klausa Iohannisa. I tu spotkał PSD jeszcze jeden cios.

Aż 80 proc. opowiedziało się przeciwko próbie złagodzenia przez rząd ostrych przepisów antykorupcyjnych.

Przy takim wyniku i frekwencji ponad 40 proc. wyniki tego referendum są obowiązujące.

Prezes idzie siedzieć

W dodatku kilka godzin po ogłoszeniu wyników głosowań rumuński Sąd Najwyższy wydał ostateczny wyrok w toczącym się od paru lat procesie lidera PSD i przewodniczącego Izby Deputowanych Liviu Dragnea, oskarżonego o nadużycia, których dopuścił się w latach swej działalności w samorządzie lokalnym. Zatrudniał fikcyjnie na państwowych, samorządowych etatach osoby, które w rzeczywistości pracowały tylko w lokalnych strukturach jego partii.

Dragnea – jeszcze parę dni temu człowiek rozdający wszystkie karty w rumuńskim układzie rządzącym i do końca przekonany, że uniknie odpowiedzialności za dawne przestępstwa - został już dowieziony przez policję do zakładu karnego, gdzie rozpocznie odsiadkę wyroku 3,5 lat więzienia. A prokuratura ma wobec niego jeszcze poważniejsze zarzuty o defraudacje funduszy europejskich.

PSD przejęła władzę w Rumunii po wyborach w 2016 roku, które miażdżąco wygrała. Prezydent Klaus Iohannis odmówił jednak desygnowania jej szefa Liviu Dragnea na stanowisko premiera, bo na prezesie ugrupowania ciążył już prawomocny wyrok w zawieszeniu za oszustwa, których dopuścił się w 2012 roku jako urzędnik samorządu lokalnego. Oszustwo dotyczyło głosowania w referendum o odwołanie prezydenta Traiana Băsescu, przeciwnika politycznego jego partii.

Zamach na prokuraturę i sądy

Przez ostatnie blisko trzy lata Liviu Dragnea kierował więc żelazną ręką układem rządzącym z tylnego siedzenia, wymieniając kolejnych premierów, Sorina Grindeanu i Mihaia Tudose, w miarę kruszenia się ich lojalności wobec niego.

Obecna premier Viorica Dancila, uniknęła tego losu, bo choć ostatnio zaczęła się nieśmiało dystansować od prezesa partii, to wymienić jej już nie zdążył.

Co gorsza Dragnea, wraz ze swą partią, próbował mniej lub bardziej skutecznie wprowadzać zmiany legislacyjne i kadrowe w systemie wymiaru sprawiedliwości zmierzające do podporządkowania rządowi prokuratury i sądów.

Takie podporządkowanie mogłoby zapewnić mu i wielu jego kolegom partyjnym bezkarność wobec ciążących na nich zarzutów o korupcję i nadużycia władzy. Celem zmian w Kodeksie Karnym i innych ustawach było łagodzenie walki z korupcją – co brzmi szokująco w kraju, w którym to zjawisko jest wciąż bolesnym problemem.

Szefowa prokuratury antykorupcyjnej Laura Codruţa Kövesi, która na kilka lat skutecznie zaostrzyła zwalczanie korupcji, została zdymisjonowana po długiej walce PSD z prezydentem Iohannisem, który jej bronił.

Wszystko to wywołało ostrą krytykę ze strony Komisji Europejskiej i Rady Europejskiej i olbrzymie manifestacje protestacyjne w całym kraju.

5 lutego 2017 roku na ulice rumuńskich miast wyległo 600 tysięcy demonstrantów (to tak jakby w Polsce demonstrowało ponad milion osób).

Zapędom rządu przeciwdziałał też niekiedy skutecznie prezydent Klaus Iohannis, etniczny Niemiec z Siedmiogrodu, wybrany w wyborach powszechnych w 2014 roku, głęboko przekonany do europejskich wartości.

Rząd rozdaje pieniądze, a Brukseli mówi o suwerenności

PSD utrzymywała jednak na bieżąco pewne poparcie społeczne rozdając pieniądze – emerytom, rencistom, pracownikom budżetówki. Przy wzroście gospodarczym, wyższym nawet niż w Polsce, rząd Rumunii mógł sobie na to pozwolić, a samym wzrostem gospodarczym się szczycił, choć wynika on ze szczególnie dobrej koniunktury i z wielkiej przedsiębiorczości Rumunów.

Komisji Europejskiej w Brukseli rząd PSD odpowiadał, że Rumunia jest suwerennym krajem i na przykład z wymiarem sprawiedliwości może sobie robić co chce. A na użytek wewnętrzny PSD głosiła, że w Rumunii powstało „państwo równoległe” na usługach Zachodu – spisek prezydenta ze służbami specjalnymi i z częścią wymiaru sprawiedliwości, którego celem jest zwalczanie rządu, który tak wiele robi dla zwykłych ludzi.

Jednak potencjał niezadowolenia z takiego postępowania narasta wśród Rumunów, którzy chcą, by ich kraj stawał się bardziej podobny do tych krajów, do których wyemigrowało „za chlebem” blisko trzy miliony ich rodaków.

Polityczne trzęsienie ziemi, jakie nastąpiło 27 maja wraz z ogłoszeniem wyników wyborów europejskich, a potem uwięzieniem przywódcy partii rządzącej, może wywołać w Rumunii efekt tsunami.

Koniec rządzącej grupy

Już 29 maja komisja prawna Senatu opowiedziała się za odebraniem immunitetu przewodniczącemu tej Izby, Călinowi Popescu Tăriceanu, w związku z prowadzonym przeciw niemu postępowaniem prokuratury o przyjęcie łapówki w czasach, gdy był premierem w latach 2004-2008.

A Tăriceanu to przywódca małej partii, z którą sojusz zapewnia partii rządzącej większość parlamentarną. Owa większość wprawdzie się nie rozpadła i tego samego dnia wybrała posła PSD Marcela Ciolacu na stanowisko przewodniczącego Izby Deputowanych, które tak niefortunnie opuścił Dragnea. Ale sam Ciolacu, obejmując tę funkcję przyznał otwarcie, że „PSD popełniła wiele błędów”.

Nie on jeden poszedł po rozum do głowy. Ważna postać PSD, Gabriela Firea, mer Bukaresztu, skomentowała odejście dotychczasowego szefa partii słowami, że „trzeba zmienić nie tylko osobę, ale i sposób uprawiania polityki”.

Zamknięcie prezesa w więzieniu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przywróciło rozsądek niejednemu politykowi. Ale być może to tylko instynkt samozachowawczy, bo jak się zdaje, z potężnym szefem łączyły ich nie tyle wspólne idee polityczne, ile wspólne interesy.

Czy takie wypowiedzi polityków partii rządzącej uchronią ją przed natychmiastową utratą władzy? Prezydent Iohannis od dawna wzywa rząd, by podał się do dymisji. 29 maja stanowczo zażądał dymisji ministrów spraw wewnętrznych, a zwłaszcza spraw zagranicznych, którzy – jego zdaniem - zorganizowali wybory w kraju i za granicą w sposób zniechęcający do głosowania.

Przy okazji przekazał rumuńskim wyborcom gratulacje, które na jego ręce złożyli przywódcy większości krajów europejskich, których spotkał poprzedniego dnia na szczycie Unii Europejskiej.

Bogumił Luft – niezależny publicysta, były ambasador RP w Rumunii, autor książki „Rumun goni za happy endem” (Wydawnictwo Czarne)

;

Udostępnij:

Bogumił Luft

Niezależny publicysta, były ambasador RP w Rumunii (lata 1993–1999) i w Mołdawii (lata 2010-2012). Autor książki „Rumun goni za happy endem” (Wydawnictwo Czarne).

Komentarze