0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Bartosz Banka / Agencja Wyborcza.plFot. Bartosz Banka /...

5 stycznia 2023 Ministerstwo Edukacji i Nauki ogłosiło podwyżki dla nauczycieli i nauczycielek akademickich.

Minimalna pensja profesora wzrosła z 6410 zł brutto do 7210 zł brutto, czyli o 800 zł (a procentowo — o 12,5 proc.)

Pensje niższych rangą pracowników i pracownic akademickich stanowią określony odsetek wynagrodzenia profesora. Pensja asystenta-wykładowcy wzrosła o 400 zł — z 3205 zł brutto do 3605 zł brutto. Od 1 lipca 2023 pensja minimalna będzie wynosiła 3600 zł brutto, a więc asystent na uniwersytecie będzie zarabiał o 5 zł brutto więcej (to nie pomyłka — o 5 zł).

View post on Twitter

Realnie jest to obniżka

Realnie jednak pracownice i pracownicy dydaktyczni zarabiają mniej niż w 2018 roku, kiedy ostatni raz podniesiono im pensje.

Socjolog, dr Stanisław Krawczyk, adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Wrocławskiego i redaktor Magazynu Kontakt na swoim blogu policzył, o ile spadły ich zarobki. „Formalnie ministerstwo mówi o podwyżkach, ale bądźmy poważni. Oficjalnie przedstawione dane, liczone tylko między rokiem 2022 a 2023 i bez uwzględnienia inflacji, tworzą zniekształcony obraz zarobków w polskiej nauce” — napisał dr Krawczyk.

Według jego obliczeń w ciągu czterech lat realne wynagrodzenia zasadnicze nauczycieli akademickich spadły o 16,1 procent.

„Polska nauka jest niedofinansowana i podwyżki wynagrodzeń są bardzo potrzebne. Dotyczy to zarówno personelu administracyjnego i technicznego, jak też kadr naukowych. Badacze i badaczki powinni zarabiać więcej na różnych szczeblach kariery, a przede wszystkim tych najwcześniejszych. W innym wypadku młodzi ludzie dalej będą odchodzić z nauki do korporacji, państwo zaś będzie tracić pieniądze, które zainwestowało w ich wykształcenie.

Niestety podwyżki zadeklarowane przez ministerstwo nie rekompensują nawet inflacji – ani w ostatnim roku, ani tym bardziej od roku 2018, kiedy ostatni raz zwiększono zasadnicze wynagrodzenia. Budzi to niesmak: realne pensje spadają, a ogłasza się ich wzrost” — napisał dr Krawczyk w odpowiedzi na prośbę OKO.press o komentarz. (Sam dr Krawczyk prowadzi profil w serwisie Patronite, dzięki któremu można wesprzeć jego twórczość pisarską.)

Naukowcy mogą dostawać jeszcze dodatki — np. 1 proc. dodatku stażowego rocznie (maksymalnie 20 proc.). Niektórzy otrzymują także „trzynastki”. Stawki określone w rozporządzeniu ministra to stawki minimalne — uczelnie mogą płacić więcej. Zwykle jednak tego nie robią. W 2018 r. według informacji ówczesnego Ministerstwa Nauki 70 proc. adiunktów na polskich uczelniach otrzymywało stawki minimalne (lub niższe, co teoretycznie nie powinno być nawet możliwe).

Reformy tak, podwyżki nie

W Polsce rządzący wielokrotnie obiecywali radykalne podniesienie pensji dla naukowców, ale w najlepszym wypadku wyrównywały one inflację. Polscy naukowcy i naukowczynie „od zawsze” zarabiali bardzo mało i to nie tylko na tle kolegów i koleżanek z Zachodu, ale w porównaniu z pensjami specjalistów i specjalistek pracujących w polskich przedsiębiorstwach.

Dwukrotnie już w ciągu ostatnich 15 lat politycy mówili naukowcom i naukowczyniom: „pracujcie więcej i lepiej, a damy wam podwyżkę” — oczekując od środowiska naukowego zgody na reformy.

Potem zaś nigdy nie dotrzymywali słowa.

Pierwszy taki cykl polska nauka przeszła za rządów PO-PSL, kiedy ministrą nauki była prof. Barbara Kudrycka (dziś europosłanka). Min. Kudrycka rozbudowała m.in. system grantowy i wprowadziła punkty za publikacje naukowe — pieszczotliwie nazywane wówczas „kudrykami”.

„Zmiany te są szansą przede wszystkim na podniesienie jakości kształcenia i badań” — pisała w 2012 roku min. Kudrycka.

Obiecana podwyżka odpływa

Podwyżkę „o 30 proc.” obiecywała już w 2011 roku. Potem ta obietnica systematycznie odsuwała się w czasie (trwał już wtedy światowy kryzys finansowy, więc nie można twierdzić, że obietnica ta została złożona przed kryzysem).

W 2012, kiedy naukowcy z „S” protestowali przeciwko niskim wydatkom na naukę i mówili o jej „zapaści”, prof. Kudrycka protestowała i mówiła, że podwyżki będą.

Obietnica ta nie mogła się jednak doczekać realizacji. 3 października 2012 w radiowej „Trójce” przyznawała, że „przez ostatnie trzy lata pensje na uczelniach wyższych były zamrożone”. Wynikało to, jej zdaniem, z kryzysu finansów publicznych.

„Ale w czasach kryzysu, kiedy rok 2013 będzie jeszcze trudny, mamy wpisane do budżetu zwiększenie finansowanie szkolnictwa, w tym rozpoczęcie cyklu podwyżek na uczelniach” — obiecywała również Kudrycka.

Tym razem do 2015 roku pensje miały wzrosnąć o „minimum 30 proc.” (inflacja była wówczas bliska zera, a więc podwyżki nominalne równały się w zasadzie realnym).

W liście do pracowników uczelni w październiku 2012 pisała, że „jednym z elementów reformy jest podniesienie płac na uczelniach”.

W 2013 roku prof. Adam Płaźnik z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie opublikował głośny list otwarty, w którym zarzucał rządzącym, że na badania i rozwój Polska wydaje zaledwie 0,5 - 0,7 proc. PKB (średnia europejska to ok. 2 proc., przodujące kraje wydają 3-4 proc.)

„Przez sześć lat rządów Platformy Obywatelskiej nakłady na naukę wzrosły zaledwie o 0,2 proc. PKB” — pisał prof. Płaźnik. Na jednego naukowca i naukowczynię wydawano wówczas 53 tys. złotych rocznie, co oznaczało, że na płace zostawało znacznie poniżej średniej krajowej.

W odpowiedzi na list prof. Kudrycka znów obiecywała, że „w ciągu trzech lat” uczelnie dostaną znaczące sumy na podwyżki. Robiła to na wyrost, bo PO straciła władzę dwa lata później.

Przeczytaj także:

Gowin: pracujcie lepiej, to dostaniecie

Pieniędzy dosypywano, jednak te dodatkowe sumy — jeśli się w ogóle materializowały — zaledwie zmniejszały dziurę pomiędzy rosnącymi wynagrodzeniami w gospodarce oraz inflacją a pensjami naukowców oraz naukowczyń.

Nową rundę obietnic zaczął PiS wkrótce po dojściu do władzy. Ówczesny wicepremier i minister nauki, Jarosław Gowin, przedstawił swoją wizję „reform” w nauce polskiej. Zakładały one m.in. surowsze rozliczanie naukowców z dorobku wycenianego w punktach według nowych zasad (nowe punkty nazwano szybko „gowinami”).

W październiku 2018 r. Gowin złożył publiczną obietnicę — do 2021 r. wynagrodzenia pracowników uczelni miały wzrosnąć „nawet o ok. 30 proc.” Wtedy dodał także, iż 70 proc. adiunktów dostaje minimalne pensje przewidziane przez ministerstwo (lub jeszcze niższe). „Reforma nie powiedzie się, polskie uczelnie nie będą nowoczesne, jeśli pracownicy uczelni będą wynagradzani na tak rażąco niskim poziomie” – mówił Gowin.

„Jeżeli chodzi nakłady na naukę i szkolnictwo wyższe, jesteśmy zaledwie w połowie średniej. Mówiąc krótko, polskie uczelnie i instytuty są ciągle bardzo niedofinansowane i niedoinwestowane” — mówił także Gowin w sierpniu 2019 r. na Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy.

Obiecanki cacanki, a naukowcom grosze

Rząd nie dotrzymał słowa w zasadzie od razu. Podwyżki miały wchodzić w życie w trzech transzach — z czego zrealizowano w obiecywanej wysokości tylko pierwszą, drugą w części, a trzeciej wcale.

W marcu 2020 roku Gowin ogłosił, że podwyżki będą wynosiły tylko 6 proc. — jeszcze nieco powyżej inflacji — tłumacząc to epidemią koronawirusa. „Nie będzie to transza tak wysoka, jak na to liczyłem, ale będzie” — mówił, taktownie nie wspominając o swoich wcześniejszych obietnicach. „To są bardzo dalekowzroczne decyzje rządu premiera Morawieckiego. W czasach kryzysu gospodarczego na wielu rzeczach będziemy musieli oszczędzać, ale na pewno nie na nauce i szkolnictwie wyższym. Z kryzysu gospodarczego i z pandemii szybciej wychodzić będą te kraje, które potraktują obszar nauki jako koniecznych inwestycji” — mówił w sierpniu 2020 na Uniwersytecie w Białymstoku, tłumacząc przy okazji, że podwyżka się opóźnia, ale będzie.

Te słowa dobrze się nie zestarzały.

Gowin został wyrzucony z rządu w sierpniu 2021 roku.

Budżet na naukę w 2023 roku wynosi tyle, ile w 2022 roku — co oznacza realny spadek, z i tak niskiego poziomu.

Obietnice składane w złej wierze

Już w marcu 2018 pisaliśmy w OKO.press, że obietnice Gowina są pisane palcem po wodzie — ministerstwo finansów odrzuciło zasadniczy mechanizm podwyżek płac, który zaproponował Gowin.

Miały one być połączone ze średnią płacą w gospodarce. Zamiast tego pensje pracowników akademickich powiązano z minimalnym wynagrodzeniem profesora, ustanawianym rozporządzeniem ministra.

Jak dowiodło szybko doświadczenie, stawek w rozporządzeniu można nie zmieniać bardzo długo — kolejny raz zrobił to dopiero minister Przemysław Czarnek w grudniu 2022 roku.

RW komisji sejmowej 22 marca 2018 ówczesny wiceminister nauki Piotr Müller (późniejszy rzecznik prasowy rządu) przekonywał, że w praktyce podwyżki i tak będą zapowiadanej wcześniej wysokości.

Mówił, jak się okazało, nieprawdę.

19 marca 2018 roku wicepremier Gowin mówił o podwyżkach w programie internetowym „Money. To się Liczy”, publikowanym przez gospodarczy portal Money.pl (tutaj).

Gowin powiedział wówczas: "Rozmawialiśmy o tym wzroście nakładów na naukę i szkolnictwo wyższe. Kwestie podwyżek na razie odłożyliśmy".

Był to jeden z pierwszych elementów reformy, z których zrezygnował.

Teraz już nawet niczego nie obiecują

Po odejściu Gowina z rządu nikt już naukowcom nawet nic nie obiecywał.

We wrześniu 2022 roku, kiedy inflacja wynosiła 17,2 proc., minister Czarnek przekazał uczelniom pieniądze na tylko o 4,4 proc., znacznie poniżej inflacji.

Dziś więc profesor zarabia — po podwyżce — w okolicach średniej krajowej (która wyniesie ok. 6900 zł brutto w 2023 roku). „Jeszcze niedawno rząd PiS obiecywał, że będzie zarabiał 150 proc. średniej” — przypominaliśmy.

„Kpiny" – komentowali wówczas naukowcy i naukowczynie dla OKO.press. Przemawiało przez nich doświadczenie.

;
Na zdjęciu Adam Leszczyński
Adam Leszczyński

Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.

Komentarze