Wyjechaliśmy z domu w starym obuwiu, połatanych dżinsach i kurtkach. W takich ubraniach zazwyczaj chodziliśmy na długie spacery do lasu. W pierwszym dniu inwazji wydawało się, że trzeba wkładać najwygodniejsze rzeczy – publikujemy fragment książki „Kryptonim dla Hioba” Ołeksandra Mycheda, która właśnie ukazała się w Wydawnictwie Czarne
Od redakcji. Kiedy jesienią 2023 roku rozmawialiśmy z ukraińskim pisarzem Ołeksandrem Mychedem o jego książce „Zmieszam z węglem twoją krew. Zrozumieć ukraiński wschód”, która wtedy ukazała się w Wydawnictwie Czarne, w Ukrainie zostały opublikowane dwie książki, które Ołeksandr napisał po inwazji pełnoskalowej w lutym 2022 roku. Bajka na temat okupacji Kijowszczyzny pod tytułem „Kotyk, piwnyk, szafka” [„Kotek, kogucik, szafka”] oraz „Pozywnyj dla Jowa. Chroniky wtorhnennia” [„Kryptonim dla Hioba. Kroniki inwazji”]. Ostatnia jest osobista – jak mówił Ołeksandr – obejmuje notatki z pierwszego roku wielkiej wojny, opowiada historię rodziny, przyjaciół pisarza. Zawiera głębokie refleksje autora o prawdziwych sensach i o złu, które wyrządza Ukraińcom Rosja.
Według Mycheda „Zmieszam z węglem twoją krew” jest swego rodzaju wstępem do „Kryptonim dla Hioba”:
„Kiedy sześć lat temu jechałem na wschód, aby dowiedzieć się, jak to jest stracić dom, stracić swoje poprzednie życie, jak wyglądała rosyjska inwazja, nie przypuszczałem, że mniej niż dwa lata po opublikowaniu tej książki znajdę się w sytuacji ludzi, o których sam pisałem. Dzisiaj obie te książki są nierozerwalną parą literatury faktu. Chciałbym, aby postrzegano je nie tylko jako ukraińskie książki o wojnie, ale jako dokument non-fiction, który opowiada uniwersalną historię, ważną dla wszystkich” – mówił nam Ołeksandr.
Wtedy życzyliśmy autorowi, żeby „Kryptonim dla Hioba” również został przetłumaczony na język polski. I tak się stało. 29 stycznia 2025 roku Wydawnictwo Czarne opublikowało tłumaczenie Jerzy Czecha.
Poniżej za zgodą wydawnictwa oraz autora publikujemy wybrane fragmenty „Kryptonim dla Hioba. Kroniki inwazji”.
Dni wolne od pracy to dla nas czas dla rodziny.
Idziemy z Ołeną na długi spacer z naszym psem Liskiem. Każdy, kto zobaczy Liska, powie pewnie: „Popatrz, jaki lisek idzie”. A Lis pomacha rudym ogonkiem z białą plamką, jak gdyby potwierdzał. Idziemy lasem, trasą Warszawską z Hostomla w stronę Buczy.
Wchodzimy do naszej ulubionej kawiarni Monokl na osiedlu Rich Town. Na śniadanie zamawiam jajka po benedyktyńsku, Ołenka – kawę i placki serowe. Wstępujemy do Ołeksija, właściciela sklepiku Zvirutti, żeby kupić specjalną karmę dla Liska – przez dłuższy czas pies był bezdomny, pętał się po prostu po bazarze i żywił czym popadło, więc teraz trzeba dbać o jego dietę.
Po paru godzinach wracamy do domu, na nasze osiedle i bierzemy się do sprzątania – trzy poziomy, sto metrów kwadratowych. Myjąc podłogę, od czasu do czasu robię przerwę – przeglądam książki z naszej biblioteki. Wybieram taką, którą od dawna chciałem przeczytać (w ostatnich tygodniach przymierzam się do wczesnej powieści Christopha Ransmayra Groźba lodu i mroku), albo idę do naszej kolekcji prac współczesnych ukraińskich artystów (nie wieszamy ich na ścianach, wolimy od czasu do czasu przeglądać nasze skarby). Sto metrów sprzątania niepostrzeżenie zamienia się w dziesiątki przypadkowo przeczytanych stron.
Wieczorem Ołenka przygotuje smaczną kolację. Ostatnio gotuje curry z krewetkami. Otworzymy butelkę ulubionego białego wina.
Tak bywało w każdy weekend.
Ale tak już nie będzie.
Bo Rosja napadła na mój kraj.
I dzisiaj pilnuję porządku w schronie przeciwlotniczym oddalonym o pięćset dwadzieścia sześć kilometrów od rodzinnego domu.
*
Pierwszy dzień inwazji. Ranek. Od hostomelskiego lotniska, ostrzeliwanego przez rosyjskie helikoptery, dzieli nas osiem kilometrów. Ołena i ja słyszymy huk i strzelaninę.
W pewnej chwili zmienia się zapach.
Powietrze pachnie prochem, wojną.
*
Już pierwszego dnia wieczorem razem z sąsiadami, naszymi aniołami stróżami, uciekamy z Hostomla. Jednym szalonym skokiem, który trwał piętnaście godzin, dostajemy się do Czerniowców. Tam pierwszy alarm przeciwlotniczy ogłoszą dopiero kilka dni po naszym przyjeździe.
Ale co robić z alarmem wewnątrz siebie samego, alarmem, którego nie da się wyciszyć?
*
Kobiety i dzieci opuszczają kraj, docierają do bezpiecznych miejsc.
I następnym razem, kiedy ktoś z waszych zagranicznych przyjaciół zacznie opowiadać o potężnej liczbie uchodźców z Ukrainy, poproście, żeby mówił o nich nie jako o danych statystycznych. Poproście, żeby zobaczył w nich ludzi, którzy przeszli przez grozę wojny i zostawili za sobą swoje życie.
Nie mówię o „dawnym życiu”. Mówię o życiu.
Ci, których spotykacie, często są ubrani w rzeczy z pomocy humanitarnej albo z second handu. Może zmienić im się psychika. Mogą na przykład zacząć się bać otwartej przestrzeni, niezasłoniętych okien albo ostrych dźwięków.
I kiedy rosyjska propaganda spróbuje po raz któryś podsuwać waszym zagranicznym przyjaciołom narrację o uchodźcach jakichś nie takich, jak trzeba, pamiętajcie, że nikt z nas nigdy nie chciał znaleźć się tam, gdzie się znalazł. Po utracie wszystkiego.
*
Plecaki ewakuacyjne przygotowaliśmy na dwa miesiące przed inwazją. Całe życie spakowaliśmy do dwóch plecaków. Dokumenty, laptop, kilka ubrań na zmianę – w Ukrainie chyba już wszyscy nauczyli się tej mantry.
A jest jeszcze plecak ewakuacyjny wyjęty z plecaka ewakuacyjnego. Ten, który uchodźca chwyta w nowym miejscu, kiedy biegnie do schronu.
Świat materialny ciągle zmniejsza się i zmniejsza.
*
Wyjechaliśmy z domu w starym obuwiu, połatanych dżinsach i kurtkach. W takich ubraniach zazwyczaj chodziliśmy na długie spacery do lasu. W pierwszym dniu inwazji wydawało się, że trzeba wkładać najwygodniejsze rzeczy.
Kiedy po pewnym czasie poszliśmy do czerniowieckiego sklepu z odzieżą używaną, zorientowałem się, że mimo wszystko wybieram ubrania podobne do moich ulubionych (tych, które zostawiłem w domu). I takie, których nigdy nie wybrałbym wcześniej. Nie wybrałby ich ten ja, którego kilka dni temu jeszcze nie było.
*
Na naszym osiedlu, w szeregowcach, zostało blisko pięćdziesięcioro mieszkańców, którzy doświadczyli grozy wojny. I którzy starali się przeżyć za wszelką cenę.
Kilkoro sąsiadów zginęło wskutek rosyjskich ostrzałów. Między innymi również ten, który troszczył się o nich wszystkich.
Większość sąsiadów uratowano dwunastego dnia wojny.
Niektórzy z nich stracili wszystko po raz drugi. Za pierwszym razem – osiem lat wcześniej, w 2014 roku, kiedy Rosja wszczęła wojnę na wschodzie Ukrainy.
Niektórzy jeszcze zostali w piwnicach i kryjówkach, czekając na ratunek. Kiedy nasze domy się palą.
*
Moi rodzice nadal pozostają w Buczy, którą okupanci zmieniają w spaloną ziemię.
Już prawie tydzień mieszkają u nieznajomych ludzi, którzy udzielili im schronienia.
Mieszkanie w Buczy – to było wszystko, co mieli.
*
Historia Ukrainy to historia ciągłej zmiany. Rzadko kiedy otrzymujemy coś w spadku.
Rzadko kiedy podtrzymujemy więź między pokoleniami, pokoleniami twórców.
Twórców straconych, rozstrzelanych, represjonowanych.
Za każdym razem zaczynamy wszystko od nowa.
*
W zeszłym tygodniu rosyjski pocisk uderzył w nasz budynek.
Nie mamy domu. Jest jednak miejsce, w którym przebywamy z naszymi bliskimi i o którym wkrótce mimo woli powiemy: „Idziemy do domu”.
Jestem kimś bez pamięci materialnej. W moim plecaku ewakuacyjnym przechowuję tylko jedno zdjęcie moich rodziców. Tylko jedno moje zdjęcie z dzieciństwa.
Jestem pisarzem bez archiwum i bez biblioteki, w której każdą książkę mogłem rozpoznać, dotykając okładki.
Całą rzeczywistość, która istniała przedtem, chciałbym zasłonić nowymi doświadczeniami. Jak nowym tatuażem, który zakrywa starą bliznę.
Chciałbym być pożyteczny i w potoku zdarzeń utopić żal za domem rodzinnym. Za naszą kolekcją sztuki współczesnej. Za listami, które pisali do siebie moi rodzice za młodu. Za dziennikami mojej babci.
Rzeczy, które miały istnieć zawsze i pozostać w naszej pamięci.
Dopóki ich nie zniszczyła Rosja.
*
Kiedy piszę te słowa, ścieżki w pobliżu naszego domu usiane są ciałami rosyjskich grabieżców i ich minami, które czają się w ziemi i kiedyś zniszczą czyjeś życie. W przyszłości, którą nam odbierają.
Kiedy piszę te słowa, osiedle Rich Town nie istnieje, bo zostało zburzone przez rosyjskich najeźdźców. Nie wiem, czy ocalała nasza ulubiona kawiarnia.
Kiedy piszę te słowa, wciąż zaginiony jest Ołeksij, właściciel sklepu Zvirutti, w którym kupowaliśmy jedzenie dla naszego psa. Ołeksij korygował zwyczaje Liska, tresując go tak, żeby mógł z nami mieszkać. W jednym stadzie.
I teraz już nic nie będzie takie, jak było.
*
Gdziekolwiek jednak byśmy się znaleźli, dzień wolny będzie dniem dla rodziny.
Zabierzemy Liska na spacer. Na kolację przygotujemy najprostsze jedzenie, liofilizowane, ale Ołenka i tak poda je z restauracyjną elegancją.
I gdziekolwiek bym się znalazł, będzie to dzień sprzątania. Czy będzie to piętnaście metrów na pięć osób, czy schron przeciwlotniczy dla setki ludzi.
Mój dom jest tam, gdzie jesteśmy my.
Bo cały kraj jest teraz naszym domem.
Trzeci tydzień inwazji. Życie wchodzi w nową koleinę normalności. W kijowskich schronach instalują Wi‐Fi, w Czerniowcach zezwolono na sprzedaż piwa.
Proponują mi, żebym znowu zaczął wykładać. Ale nie potrafię. Wyjdziemy z tej wojny jako inni ludzie. Całe moje dotychczasowe doświadczenie, poza literackim, wydaje się puste i zbędne. Dla języka wojny nazwiska reżyserów i pisarzy, chwyty literackie, dzieła sztuki wydają się zanadto skomplikowane i niepotrzebne. Pamięć ściera warstwy wiedzy i pojęcia bardziej złożone niż coś tak filozoficznego jak „rusactwo”.
Nie umiem komentować nic dla krajowego czytelnika ukraińskiego, bo wierzę w to, że wszyscy wszystko rozumieją. Słowa są zbyteczne, każdy musi pracować na swoim poletku aż do całkowitej utraty sił.
Nie mogę słuchać muzyki – jest triggerem wspomnień o poprzednim życiu. Tak że pozostaje tylko album zespołu akustycznego Sam w Canoe, który wystarcza dokładnie na to, żeby się pokołysać i ocknąć na sygnał kolejnego alarmu. Dwadzieścia pięć numerów, łączny czas – siedemdziesiąt osiem minut.
*
W końcu udaje się wywieźć moich rodziców, którzy ponad dwa tygodnie spędzili pod ostrzałem w Buczy. W chwili ewakuacji mama staje przed koniecznością wyboru, który przypomina alternatywę wymyśloną przez scenarzystów z Hollywood: może zabrać albo torbę z najniezbędniejszymi dokumentami, albo koszyk z ukochaną czarną kotką. W rzeczywistości dla mamy to żaden wybór. No bo jak można zostawić kotkę, którą ojciec współczujący jej losowi chwilowo przestaje nazywać Ziną?
W historii wyjazdu moich rodziców można bez końca znajdować przykłady nowotestamentowego ciepła i wsparcia. Także serio traktowaną protestancką wiarę jednego z bohaterów ratujących życie moich rodziców. I przyjęcie pod swój dach, i łóżko małżeńskie, które nieznajomi oddają rodzicom, a sami śpią na podłodze.
A jeszcze – podzielenie się chlebem powszednim. Ściśle mówiąc – nie chlebem. Bo chleba w ich piwnicy nie było. Tylko kartofle, ugotowane razem ze skórką.
*
Nasza pierwsza rozmowa telefoniczna z tatą. Od początku wojny tato kilka razy żegnał się z mamą. W ich piwnicy nie było niezbędnych lekarstw, część z nich została w tamtej torbie z dokumentami, która nadal stoi na progu ich mieszkania.
Tato, człowiek kultury książki, zaczyna od pytania: „Pamiętasz Warłama Szałamowa?”. Ta warstwa mojej pamięci jeszcze nie uległa atrofii. Genialny pisarz, który w sumie przeżył szesnaście lat na Kołymie i swoje przerażające doświadczenia opisał w całkiem pozbawionych nadziei opowiadaniach.
Ojciec przypomina też słowa Szałamowa: doświadczenie obozowe nie jest człowiekowi potrzebne, nikt nie powinien tego doświadczać. I to, przez co przeszli rodzice po napaści rosyjskiej, jest takim nikomu niepotrzebnym doświadczeniem.
Na co im się przyda to, że nauczyli się odróżniać uchem artylerię, alarm przeciwlotniczy i ostrzał raszystów*?
Stracili wszystko, co mieli, poza kotką i starym fordem – na co to komu?
A mimo wszystko poznali współczesnych sprawiedliwych.
Moja mama, kiedy wreszcie znalazła się w bezpiecznym miejscu, przez kilka godzin nie może znaleźć palta, które miała na sobie przez te wszystkie tygodnie. To jej doświadczenie, którego nie może w sobie znaleźć. To skórka, w której się gotowała. To pancerz, który ją obronił. Ale do czego było jej to wszystko?
Okrucieństwo niczego nie uczy. W przeciwieństwie do miłosierdzia i pomocy.
*
Od pierwszego dnia inwazji nie poznaję swojego odbicia w lustrze. Po prostu zdeformowana asymetryczna masa mięsa.
Teraz nie pora na selfie. Nie pora na wideorozmowy, więc nie oglądam nowych twarzy moich starych przyjaciół. Toteż staram się nie przegapić ich wywiadów wideo, w których komentują dla mediów, zachodnich albo ukraińskich.
To, co mówią, jest ważne dla mnie. A bezcenne – popatrzeć na nich. Dostrzegać nowe rysy, nowe bruzdy na twarzach.
A ponadto – jeśli na kilka minut są skupieni na rozmowie, to znaczy, że w takiej chwili czują się chociaż trochę bezpieczni. I mogą formułować w słowach swoje przeżycia. A to znaczy, że ból nie jest niemy, że jest przedmiotem refleksji.
*
W ciągu takiego krótkiego czasu zmienia się nawet nasz pies Lisek. Zmienia się rytm jego codziennych spacerów po lesie. Teraz Lisek przebywa w mieście, gdzie jest pełno trolejbusów, jak się okazało, najniebezpieczniejszych stworzeń w jego wszechświecie. Nigdy takich nie widział. A poza wszystkim mniej się rusza i po kilku tygodniach przybiera na wadze. Zmienia się kształt jego ciała.
Moja żona Ołena po trochu zaczyna zmieniać rytm porannych rytuałów, uwzględniając w nich alarmy przeciwlotnicze i nachalne zapytania wolontariuszy, wojskowych i uchodźców, na które stara się odpowiadać.
Podczas spaceru z Liskiem Ołena spotyka małżeństwo z Charkowa, miasta, które rosyjscy terroryści usiłują zrównać z ziemią. Charkowianie mówią: „Chcemy wrócić. Chcemy pracować. Nie jesteśmy uciekinierami, migrantami, ale obywatelami wolnego kraju”.
*
Kiedy piszę te słowa, pod Odessą pojawiło się czternaście rosyjskich okrętów, niektóre z ekipą desantową. Moi przyjaciele wrzucają do sieci fotografie zrobione zwykłym smartfonem – na horyzoncie widać to niebezpieczeństwo.
*
Rozmyślam o poziomach potworności, do których nie sięga ludzka świadomość. Nie ma wyobraźni zdolnej ogarnąć cierpienia Mariupola, Czernihowa, Buczy, a także mogił, które zmuszeni są kopać tamtejsi mieszkańcy, żeby pochować swoich bliskich.
Tysiąc osób zginęło pod gruzami Teatru Dramatycznego w Mariupolu, gdzie chroniły się przed ostrzałem okupantów, a teraz nie sposób wyciągnąć ich ciał spod tych gruzów, bo okupanci nadal ostrzeliwują ratowników.
W czyjej świadomości zmieści się trzysta tysięcy mieszkańców Mariupola, których okupanci rosyjscy trzymają pod blokadą?
Ale świadomość tak samo nie radzi sobie z wieściami o dziesiątce zastrzelonych ludzi, którzy stali w kolejce po chleb.
O autobusie z uchodźcami, który miał wypadek. Zginęli w nim ludzie, tak pragnący nowego życia.
O zastrzelonych wolontariuszach, którzy jechali karmić zwierzęta w schronisku.
O pochowanych na dziedzińcu osiedla w Irpiniu czterdziestodwuletniej Marynie Met’ i jej trzynastoletnim synu Iwanie.
Po co to wszystko?
*
Mój tato nie wierzył w wojnę na pełną skalę. Widzieliśmy się w poniedziałek 21 lutego, przekonywaliśmy rodziców, żeby szykowali się do wyjazdu.
Tato odpowiadał, że wojsko rosyjskie zrobi próbę przesunięcia frontu w Donbasie i na tym poprzestanie. Mama ciągle powtarzała: „Dokąd ja z tą kotką? Jakże mam z nią jechać?”. A trzy dni później zaczęła się inwazja.
Kilka miesięcy przedtem ojciec powiedział do mnie: „Możliwe, że jesteśmy z mamą najszczęśliwszym pokoleniem na tych ziemiach. Nie wiemy, co to znaczy wojna i czym jest głód”.
*
Nie mogę czytać. Usiłuję czytać książkę mego ulubionego Juliana Barnesa Nothing to be Frightened of o przezwyciężeniu strachu przed śmiercią, ale to, co pisze, wydaje mi się przegadane i nierelewantne (o Boże, pamiętam takie słowa). Usiłuję czytać Trubadurów imperium Evy Thompson o imperialności literatury rosyjskiej, ale znowu mam wrażenie, że autorka używa zbyt wielu słów, by powiedzieć: kultura rosyjska to niewidoczna część aparatu imperium.
Chcę wreszcie spróbować przeczytać Ewangelię. Może w końcu nadeszła pora na tę wędrówkę. Albo przeciwnie – pora Starego Testamentu i świata, w którym nie ma przebaczenia. Jest tylko zemsta.
*
Moja nienawiść przesuwa się od wielkiej do małej. Każdy poziom pełen jest tego uczucia. Nienawiść do najmniejszej cząsteczki raszystowskiej świadomości zbiorowej i do największych jej symboli.
Rosja nie jest Mordorem. I nie walczą z nami jakieś abstrakcyjne orki.
To są Rosjanie i etnosy Rosji, czyli ludzie.
Naszych obywateli, nasze budynki, naszą kulturę, ziemię niszczą barbarzyńcy, maruderzy, okupanci – czyli ludzie.
Chociaż co z nich za ludzie?
I nie jest to żadna biblijna Dolina Śmierci. To zwyczajne, brudne, metodyczne, codzienne ludobójstwo.
Komentarze