Gdyby zaplanowane na 3 listopada wybory w USA odbyły się dziś, prezydent Donald Trump przegrałby je z kretesem. Joe Biden ma w ostatniej serii sondaży od 5 do 12 pkt. proc. przewagi w skali całego kraju. Hillary Clinton miała w tym momencie tylko maksymalnie 5 pkt. górki
W tzw. swing states, czyli "stanach przechodnich", które tradycyjnie decydują o wyniku wyborów w USA i gdzie toczy się najgorętsza walka, gra toczy się wyłącznie na polu karnym urzędującego prezydenta. Na remis idzie w dotąd republikańskich stanach takich jak Georgia czy Północna Karolina, ale przede wszystkim w Teksasie.
Temu ostatniemu stanowi warto się przyjrzeć bliżej, bo zmiany, które tam obserwujemy wiele mówią o współczesnej Ameryce oraz bieżącej kampanii.
Stan Samotnej Gwiazdy, największy i najbardziej niezależny, ostoja tradycyjnych wartości i bastion amerykańskiego konserwatyzmu, rządzony niedawno przez gubernatorów w kowbojskich butach: George’a W. Busha i Ricka Perry’ego, po raz ostatni głosował na Demokratę w wyborach prezydenckich w 1976 roku. Wtedy głosowanie wygrał Jimmy Carter.
Teksas ze swoimi 38 głosami elektorskimi (więcej ma tylko Kalifornia) uchodzi za perłę w koronie wyborczej mapy Partii Republikańskiej. Jej kandydaci wygrywali tam przewagą zwykle 20 pkt. proc. W ostatnim cyklu w 2016 roku spadła ona do 10 pkt., ale to dalej komfortowa górka.
Tymczasem cztery ostatnie sondaże w Teksasie pokazują, że w tej chwili sytuacja w tym stanie jest remisowa. Obydwa sztaby będą się z nerwowością przyglądać spływającym w wyborczą noc wynikom.
"New York Times" napisał, że ekipa Bidena przygląda się sytuacji z coraz większym optymizmem i rozważa zaangażowanie w kampanię w Teksasie zasobów finansowych i kadrowych, czego na poważnie nie robił żaden demokratyczny kandydat od wielu lat.
Naturalnie na to odezwał się też sztab Trumpa: "Kiedy Joe Biden ukrywa się w swojej piwnicy zamiast konstruktywnie włączyć się w narodową debatę, prezydent Trump angażuje się w walkę z pandemią i odbudowanie ładu społecznego po serii zamieszek. Teksańczycy nie chcą suflowania od Demokratów, czemu dadzą wyraz, wybierając obecnego prezydenta na drugą kadencję"
– powiedziała rzeczniczka komitetu reelekcji Trumpa Samantha Cotten w wywiadzie udzielonym "Texas Tribune".
Z czego ta zmiana w sondażach dająca nadzieję Demokratom wynika? Przede wszystkim z najszybciej rozwijającej się w całych Stanach populacji.
Na początku XXI w. Republikanie patrzyli na ten trend z radością, licząc, że stale rosnąca w związku z nim liczba głosów elektorskich przypadających Teksasowi wzmocni ich wyborczą bazę.
Ale w drugiej dekadzie obecnego stulecia okazało się, że nowi wyborcy preferują raczej Demokratów. Najwięcej ludzi przybywa bowiem w dużych miastach, głównie w Houston i Dallas, o wiele bardziej przychylnych lewicy niż ranczerska prowincja Dzikiego Zachodu.
Takiego obrotu sprawy spodziewali się już w 2002 roku politolodzy John B. Judis i Ruy Teixeira w eseju zatytułowanym „Emerging Democratic Majority” („Rosnąca demokratyczna większość”). Pisali wówczas, że dzielnice miejskie zdominowane przez Latynosów i Afroamerykanów rozwijają się szybciej niż tradycyjnie głosujące na republikanów białe przedmieścia.
Trzeba tutaj powiedzieć, że mniejszości etniczne stanowią w sumie 59 proc. liczącej prawie 30 mln populacji, wobec czego Teksas jest minority-majority state – stanem, gdzie niebiali są większością.
Sondaże wskazują też statystyczny remis, bo do demokratycznej koalicji dołączyły tradycyjnie popierające republikanów kobiety z przedmieść: pracujące i niepracujące żony oraz matki, którym nie odpowiada zachowanie prezydenta w sprawach obyczajowych.
W ciągu ostatnich czterech lat do spisu wyborców dopisało się rekordowe 2,1 mln Teksańczyków. To wzrost elektoratu o 15 proc. Większe zainteresowanie mieszkańców stanu wyborami to także żniwo kampanii Beto O’Rourke, demokratycznego kandydata na senatora dwa lata temu, który zmobilizował przede wszystkim młodych i latynoskich wyborców. Chociaż ostatecznie przegrał, to ledwie niecałymi trzema punktami. Żywioł, jaki wyzwolił, pomógł za to w pokonaniu dwóch urzędujących republikańskich kongresmenów.
Dodatkowym, niewynikającym z trendów demograficznych problemem Trumpa, jest pandemia koronawirusa. Teksas odnotował w ostatnich tygodniach jeden z największych w całych Stanach wzrostów zachorowań, a republikański gubernator Greg Abbot nakazał obowiązkowe noszenie maseczek. I oświadczył przy okazji, że jeżeli ludzie się nie zastosują, to ponownie zamknie otwarte w maju restauracje, kościoły, urzędy i obiekty sportowe.
Metody walki z COVID-19, jakich używa Abbot, popiera ponad 70 proc. mieszkańców stanu, zachowanie prezydenta Trumpa w sprawie pandemii - jedynie 40 proc.
Gdy się prześledzi wszystkie wydarzenia kampanii to można sformułować wniosek, że wynik wyborów kryje się w odpowiedziach na siedem pytań.
Kandydat Demokratów ma ogromną sondażową przewagę w skali ogólnokrajowej i wystarczającą do wygranej w kluczowych stanach remisowych. Wszystko co musi teraz robić, to po prostu unikać wpadek. Stosując analogię piłkarską, jeżeli drużyna prowadzi pięcioma golami, a zostały trzy minuty do końca meczu, najlepiej markować grę.
Ale w amerykańskiej polityce funkcjonuje frazeologizm „październikowa niespodzianka”. Oznacza to jakieś wydarzenie w finale kampanii, które odwraca koleje wyścigu.
W tym roku Trump może zechcieć sprowokować Bidena, ale ten polityk z 50-letnim stażem jest po pierwsze wytrenowany w takich gierkach, po drugie, za rękę trzymają go najbliżsi doradcy, po trzecie wreszcie do konfrontacji z prezydentem została oddelegowana Kamala Harris, kandydatka na wiceprezydentkę.
Rząd Trumpa rozważa ominięcie procedur związanych z wypuszczaniem na rynek nowych leków, aby jak najszybciej udostępnić Amerykanom szczepionkę. Biały Dom konsultuje w Kongresie (prezydent sam nie ma w USA inicjatywy ustawodawczej) upoważnienie Narodowej Agencji Leków (FDA) do ekspresowego przyznania certyfikatu preparatowi, nad którym pracują naukowcy z brytyjsko-szwedzkiej firmy biofarmaceutycznej AstraZeneca oraz Uniwersytetu w Oksfordzie.
O takich planach z szefami klubów demokratycznych w Izbie Reprezentantów, gdzie lewica ma przewagę, oraz w Senacie, gdzie jest w mniejszości, rozmawiali szef Kancelarii Prezydenta Mark Meadows i minister finansów Steven Mnuchin.
Wspomniana korporacja wyselekcjonowała już 10 tys. osób, którym poda szczepionkę, jednak władze amerykańskich agencji rządowych odpowiedzialnych za certyfikację takich substancji orzekły, że musi to być próba 30 tys. ochotników.
Donaldowi Trumpowi bardzo zależy na postępach w tym procesie. Chce, żeby preparat był dostępny dla Amerykanów jeszcze przed zaplanowanymi na 3 listopada wyborami prezydenckimi.
Zakłada, że to przekona ludzi do tego, by niejako z wdzięczności oddać na niego głos.
Jednak eksperci są znacznie mniej optymistyczni niż ludzie z Białego Domu i ministerstw rządu Trumpa. Nie może być mowy o tym, że przed 3 listopada wszyscy zdrowi Amerykanie zostaną zaszczepieni. Jeżeli nawet wszystkie konwencjonalne kwestie zostaną załatwione, czyli Kongres zmieni procedury autoryzacyjne, to czasu jest za mało, żeby się przekonać, czy szczepionka działa.
O ironio, pojawił się też nowy problem: nawet jeżeli szczepionka powstanie, wielu Amerykanów może z niej nie skorzystać. Według badań Matthew Motty, politologa z Uniwersytetu Oklahomy oraz sondaży Instytutu Gallupa między 25 a 33 proc. obywateli USA odmówiłoby zrobienia sobie zastrzyku.
Z tego co mówią Republikanie z Senatu, nie zanosi się na to, by ustawa przyznająca pomoc drobnym firmom w ogóle powstała. Eksperci ostrzegają, że przy takim scenariuszu pogłębienie recesji jest gwarantowane, a amerykańska gospodarka może już nigdy nie wrócić do kształtu sprzed pandemii.
Dotąd upadło w Ameryce od początku kryzysu wiele restauracji, sklepów i innych niedużych przedsiębiorstw. Ale dzięki zastrzykowi gotówki z Waszyngtonu dla ich właścicieli i pracowników o wiele więcej ocalało. Jeden z głównych programów rządowych Paycheck Protection Program, wart kilkaset miliardów dol., jest jednak na wyczerpaniu.
National Bureau of Economic Research (NBER), organizacja non profit badająca amerykańską gospodarkę, przeprowadziła głęboką analizę wpływu pandemii na small business w Ameryce.
W okresie od lutego do kwietnia tego roku zniknęło w USA 3,3 mln (czyli 22 proc.) małych firm.
Ostatni poważny pakiet pomocowy uchwalono w maju. Opiewał on na ok. 3 bln dol. i przewidywał transzę bezpośrednich transferów pieniężnych dla Amerykanów. Zarabiający poniżej 75 tys. dol. rocznie otrzymali ponownie 1,2 tys. dol. Gospodarstwo domowe uzyskało maksymalnie środki w wysokości 6 tys. dol. Jednorazowe bezpośrednie transfery pieniężne dla Amerykanów wprowadzono już we wcześniejszym rekordowym, wartym ponad 2 bln dol. pakiecie stymulacyjnym przegłosowanym przez Kongres w marcu 2020.
Donald Trump może oczywiście uwodzić elektorat, stosując tzw. exectutive orders, czyli rozporządzenia wykonawcze i na ich mocy pompować pieniądze do portfeli Amerykanów, ale konstytucjonaliści są zdania, że o wydawaniu pieniędzy w ten sposób może decydować tylko Kongres. Nie po raz pierwszy jednak 45. prezydent przekroczyłby granice porządku prawnego.
Sztaby Trumpa i Bidena oskarżają się nawzajem o podsycanie napięcia, po tym jak w weekend w starciach uczestników protestów życie straciła jedna osoba. Prawica straszy, że jeżeli ten drugi wygra, to ulice spłyną krwią. Lewica tymczasem mówi: To, co się dzieje, to jest Ameryka z wizji Trumpa.
Afroamerykańska demokratyczna kongresmenka z Florydy Val Demings, która przed rozpoczęciem kariery politycznej była komendantką policji w Orlando, stwierdziła ostatnio na antenie telewizji CBS, że chaos i rosnąca przemoc są konsekwencją polityki Białego Domu oraz tego, że prezydent nie potrafi przeciwstawić się strukturalnemu rasizmowi.
„W Ameryce pod obecnym przywództwem nie możemy się czuć bezpieczni” ‒ powiedziała z kolei w programie „This Week” telewizji ABC senator Amy Klobuchar z Minnesoty, była rywalka Bidena z demokratycznych prawyborów. Zarzuty odpierał szef Kancelarii Prezydenta Mark Meadows. W audycji „Meet the Press” w NBC mówił, że zasadnicza większość Ameryki Donalda Trumpa jest spokojna i pokojowo nastawiona.
Dziennik „Washington Post” opublikował sondaż, z którego wynika, że 74 proc. Amerykanów popiera protesty. Za jest 87 proc. obywateli sympatyzujących z Partią Demokratyczną, 76 proc. identyfikujących się jako niezależni oraz 53 proc. Republikanów. Z tego samego badania wynika, że 61 proc. pytanych wystawia głowie państwa złą ocenę za to, jak zarządza bieżącym kryzysem.
Amerykanie w zasadniczej większości nie wiążą też – w przeciwieństwie do prezydenta – chuligańskich wybryków i szabrowania z Black Live Matters i z protestującymi przeciw przemocy policji.
Warto też wspomnieć o pomniejszym ruchu społecznym, który dosłownie buduje swoją tożsamość w opozycji do Black Live Matters, chociaż ostatnio nie jest on nadto aktywny. Mowa o Blue Live Matters – organizacja powstała w 2014 roku po zabójstwie dwóch funkcjonariuszy nowojorskiej policji. Jej celem jest uznanie przemocy przeciwko policjantom za tzw. hate crime, czyli zbrodnię popełnianą z nienawiści. Pisaliśmy o nim w OKO.press.
Były ambasador USA w Niemczech, a wiosną 2020 przez kilka tygodni szef Wywiadu Narodowego Richard Grenell napisał na Twitterze, że w tegoroczną kampanię wyborczą w USA ingeruje Rosja, posługując się propagandą i dezinformacją. Ale dodał, że to nic w porównaniu z tym, co robią Chiny. Następca Grenella w Wywiadzie Narodowym John Ratcliff powiedział z kolei na antenie telewizji Fox News, że Pekin stanowi większe zagrożenie dla bezpieczeństwa wewnętrznego USA niż jakikolwiek inny kraj, a jednym z elementów tej walki jest mieszanie przy wyborach.
Biały Dom i Republikanie z Kongresu są wściekli na Demokratów, którzy mają większość w Izbie Reprezentantów, za to, że nie bardzo ich ta sprawa interesuje. Obserwatorzy amerykańskiej sceny politycznej są raczej zgodni, że cztery lata temu Władimirowi Putinowi zależało na wygranej Donalda Trumpa, a dzisiaj Xi Jinpingowi zależy na jego przegranej i w tę operację angażuje wszystkie dostępne sobie środki.
Kilkanaście dni temu szef Kontrwywiadu i Centrum Bezpieczeństwa William R. Evanina opublikował oficjalne oświadczenie, w którym stwierdził, że Chiny wkładają wysiłek w rozbudowę swoich wpływów w Waszyngtonie.
„Oprócz Chin zakłócić nasze wyborcze procedury próbują też inne państwa, w tym Rosja i Iran, ale zagrożenie ze strony Pekinu zdaje się być największe” – napisał Evanina.
W oświadczeniu nie ma słowa o działaniach hakerów, za to są dość enigmatyczne słowa o „wykorzystywaniu różnych narzędzi nacisku, by rzeźbić po linii własnych interesów polityczną atmosferę w USA”. Czego dokładnie boi się CIA i inne służby, możemy się domyślać, ale pewne konkretne tropy są.
17 lipca 2020 prokurator generalny William Barr wygłosił przemówienie na temat chińskiego zagrożenia w Muzeum Geralda Forda w Grand Rapids w stanie Michigan. „Komunistyczna Partia Chin stara się infiltrować, cenzurować lub kooptować amerykańskie instytucje akademickie i badawcze. Na przykład dziesiątki amerykańskich uniwersytetów goszczą finansowane przez chiński rząd Instytuty Konfucjusza, które zostały oskarżone o wywieranie nacisku na uniwersytety przyjmujące, aby uciszały dyskusje lub odwoływały wydarzenia na tematy uważane przez Pekin za kontrowersyjne” – powiedział Barr.
W USA znajduje się 350 tys. studentów z ChRL. CIA ocenia, że chińskie służby wywiadowcze wykorzystają otwartość amerykańskiego społeczeństwa, szczególnie środowisk akademickich i społeczności naukowej, by infiltrować amerykańską gospodarkę i świat nauki.
Zamiast wysyłać wyszkolonych szpiegów, Chiny starają się docierać na amerykańskie uniwersytety i do firm poprzez swoich studentów.
Jednak wypowiadający się publicznie politycy obu partii podkreślają, że zagrożenie dotyczy tylko niektórych osób oraz że Stany Zjednoczone bardzo chcą zabiegać o zdolnych studentów i starać się zatrzymać ich w USA.
Kampania Trumpa zaczęła zbierać pieniądze na jego reelekcję już 21 stycznia 2017 roku, czyli zaraz po zaprzysiężeniu. Ale najwyraźniej ludziom głowy państwa nie idzie zbyt dobrze. W sierpniu zebrali mniej niż 100 mln dol., zresztą nie chcą się podzielić informacjami, ile konkretnie.
Natomiast Biden wraz z Kamalą Harris zdobyli w analogicznym okresie (głównie dzięki drobnym datkom do 50 dol.) rekordową sumę 365 mln. dol. Poza tym Trump przestrzelił, wydając niepotrzebnie pieniądze na spoty reklamowe podczas finału Super Bowl w lutym i kilku innych imprez, m.in. w bardzo drogiej jeśli chodzi o czas antenowy Kalifornii, w której nie ma promila szans na zwycięstwo. Eksperci też są zdania, że sztab prezydenta jest przepełniony i pracuje w nim wielu ludzi pozbawionych kompetencji, stąd wyrzucanie pieniędzy w błoto.
Ale z drugiej strony w epoce mediów społecznościowych docieranie do wyborcy kosztuje znacznie mniej niż horrendalnie drogie spoty w głównych stacjach telewizyjnych, a cztery lata temu Trump dowiódł, że jest mistrzem tej gry. Czas pokaże, czy w finale kampanii powtórzy ten wyczyn.
Amerykański elektorat jest osobliwie podzielony. Zwolennicy prezydenta Trumpa w znakomitej większości chcą zagłosować osobiście. Z kolei wyborcy Bidena są bardziej zdyscyplinowani w sprawie wynikającej z COVID-19 społecznej izolacji i wolą oddać głos korespondencyjnie, co wiele stanów w swoich wewnętrznych przepisach przewiduje. Problem polega na tym, że wobec wzmożonego zainteresowania alternatywnym sposobem głosowania, niekoniecznie uda się wszystkie głosy zliczyć od razu.
3 listopada wieczorem, kiedy zamknięte zostaną lokale wyborcze, zapewne będzie można podać wyniki ze stanów z dużą przewagą elektoratu demokratycznego, jak Kalifornia i Nowy Jork, oraz republikańskiego, jak Oklahoma czy Alabama. Na rezultat z kluczowych tzw. swing states trzeba będzie jednak poczekać.
I o ile stacje telewizyjne, świadome, że nie wszystkie głosy zostały zliczone, zawahają się przed podaniem nazwiska zwycięzcy, o tyle sam Donald Trump, który będzie mieć zapewne dużą przewagę w głosach oddanych osobiście, może ogłosić się triumfatorem.
Podczas lipcowego wywiadu z Chrisem Wallace’em z Fox News zapytany o to, czy uzna wynik wyborów, dał do zrozumienia, że będzie to zależało od tego, czy będzie dla niego korzystny.
Czemu nie uda się od razu podać wyników z Michigan czy Ohio? Przepisy wielu stanów nie przewidują możliwości liczenia głosów korespondencyjnych przed 3 listopada. Niektóre nawet nie sprawdzają, czy koperta przyszła od osoby uprawnionej do głosowania. Jeżeli urzędnicy zajmujący się przeprowadzaniem elekcji będą zajęci obsługą głosujących osobiście w lokalach oraz udzielaniem instrukcji członkom obwodowych komisji wyborczych, nieprzyzwyczajonych do pracy w tak trudnych, spowodowanych pandemią warunkach sanitarnych, to wieczorem 3 listopada nawet nie zaczną ich liczyć.
Większość ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy. W kolejnych stanach rozpoczęły się więc kampanie informacyjne przestrzegające przed oczekiwaniem na wynik w dniu wyborów.
Na przykład demokratka Jocelyn Benson z Michigan w programie „Meet the Press” w telewizji NBC powiedziała, że niemożliwe jest podliczenie wszystkich głosów 3 listopada. Oświadczyła też, że poprosiła kontrolowaną przez Republikanów legislaturę stanową o pilną zmianę przepisów, tak by móc liczyć głosy wcześniej, ale jej apel pozostał bez odpowiedzi.
Pytani przez dziennikarzy NBC urzędnicy kilkunastu innych stanów z obydwu partii potwierdzili, że mają identyczne obawy jak Benson. Do tego republikanin Frank LaRose z Ohio stwierdził, że do przeprowadzenia wyborów potrzeba zwykle 35 tys. osób, które zasiadają w komisjach obwodowych.
„Nie wiem, czy w związku z pandemią uda się znaleźć tylu chętnych. Wobec tego to, kto zostanie prezydentem oraz które stronnictwo będzie mieć większość w Senacie, może się okazać dopiero tydzień po wyborach, a może i dopiero w grudniu”
– powiedział w „Meet the Press”.
Scenariusz, że zwycięzca znany jest dopiero po kilku, a nawet kilkunastu dniach, to w Ameryce norma, chociaż nie na poziomie prezydenckim (z wyjątkiem niesławnych wyborów z 2000 roku, kiedy na Florydzie liczono głosy przez kilka tygodni, a o wstrzymaniu przeliczania i de facto uznaniu George’a W. Busha za prezydenta elekta zdecydował Sąd Najwyższy). W noc wyborczą 2018 roku w senackim wyścigu w Arizonie prowadziła Republikanka Martha McSally, ale gdy w ciągu tygodnia podliczono głosy oddane korespondencyjnie, okazało się, że senatorem została Demokratka Kyrsten Sinema. To samo dotyczyło pięciu okręgów wyborczych z Kalifornii, gdzie koniec końców triumfowali demokraci.
Tymczasem w minionym tygodniu pojawił się jeszcze poważniejszy problem. Donald Trump podczas briefingu z dziennikarzami powiedział, że doradza mieszkańcom Pensylwanii i Północnej Karoliny, należących do wspomnianych swing states, oddanie głosu dwukrotnie: raz korespondencyjnie, raz osobiście. Prezydent tłumaczył, że w ten sposób zabezpieczą się przed wyborczymi oszustwami.
Jednak jego słowa zinterpretowano jako apel do jego wyborczej bazy, by zagłosowali dwukrotnie i że oba głosy zostaną policzone, co jest oczywiście nielegalne.
Oburzeni konstytucjonaliści, dziennikarze i politycy zażądali od Białego Domu wyjaśnień, ale Kancelaria Prezydenta nabrała wody w usta. W ostatni weekend dziennikarz CNN Wolf Blitzer zapytał o to prokuratora generalnego Billa Barra. I chociaż każdy student pierwszego roku prawa wie, że to nielegalne, polityk dał do zrozumienia, że nie jest tego pewien.
Autor jest dziennikarzem "Dziennika Gazety Prawnej"
Komentarze