Jeśli ktoś po przemówieniu Donalda Tuska przed wotum zaufania oczekiwał nowego otwarcia, może być zawiedziony. Ale sejmowy spektakl był tym, czym być musiał: rytualnym potwierdzeniem przywództwa i chwilowym ucięciem sporów. Najważniejsze chwile dla koalicji dopiero nadchodzą. W tym odpowiedź, czy Tusk potrafi być jej liderem
Jeśli głosowanie w sprawie wotum zaufania zostaje zapowiedziane ledwie kilka chwil po porażce Rafała Trzaskowskiego, a ustalanie szczegółów trwa parę godzin podczas dwóch szybkich spotkań liderów koalicji, to znaczy, że cały proces nie ma znaczenia strategicznego, tylko czysto doraźny. Bo nie da się w szoku i atmosferze wzajemnych pretensji po dotkliwym wyborczym ciosie ustalić na chybcika niczego długofalowego. Ciężko też błyskiem spójnie zmodyfikować plan działania po nagłym unieważnieniu poprzedniego projektu, zakładającego harmonijną współpracę z nowym prezydentem. Takie cuda w polityce się nie dzieją, osobliwie z całą pewnością nie dzieją się w koalicyjnej rzeczywistości Polski 2025 roku.
Od początku koncepcja wotum zaufania miała dwa podstawowe cele polityczne:
I to się udało.
Jeśli za wotum zaufania zagłosował nawet Marek Sawicki z PSL, który jeszcze niedawno porównywał Tuska do konia, „który się zgrał i nie ciągnie” oraz proponował „zmianę konia, a nie podstawianie mu lżejszego wozu”, to znaczy, że akcja konsolidacja się udała, a koalicja kupiła sobie trochę czasu.
Oczywiście można było to zrobić w trochę lepszym albo trochę gorszym stylu. Chaotyczne i dygresyjne przemówienie Donalda Tuska rozpoczynające debatę o wotum zaufania sprawiło, że ziściła się ta druga opcja. Ale też, między nami mówiąc, nikt o tym przemówieniu pojutrze nie będzie pamiętał, a przyszłość koalicji 15 października rozegra się zupełnie gdzie indziej.
„Widzę to tak" to cykl, w którym od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zachęcamy do polemik.
„Znam smak zwycięstwa i gorycz porażki, ale nie znam takiego słowa jak kapitulacja” – powiedział Donald Tusk w pierwszych minutach przemówienia, jakby przywołując echo górnolotnej pompatyczności wystąpienia Józefa Becka u progu II wojny światowej. Zapowiadało to fundamentalną mowę szefa rządu, ale wysoki ton szybko ustąpił standardowej i sztampowej wyliczance.
Usłyszeliśmy, co się rządowi przez pierwsze 1,5 roku jako tako udało, dostaliśmy zapewnienia, że wynik wyborów prezydenckich to nie koniec rozliczeń władzy PiS i dowiedzieliśmy się, że nadchodzi czas odpowiedzialności i ciężkiej pracy. Było też parę złośliwości wobec Prawa i Sprawiedliwości, budowania kontrastu między tym, co PiS chciał zrobić i nie umiał, za to udało się rządowi Tuska, były podziękowania dla koalicjantów, ale konkretnych rzeczy, które się staną przez następne dwa lata, Tusk wymienił mało.
Najważniejsze zapowiedzi na najbliższą przyszłość to:
I te trzy punkty wyznaczają zarazem trzy filary, na których może być ufundowane nowe otwarcie rządu i koalicji 15 października. Z czego paradoksalnie najmniej konkretny punkt trzeci wydaje się być najważniejszy.
O tym, że rząd potrzebuje spójnej polityki komunikacyjnej, mówi się od dawna. Jest to potrzeba z kategorii oczywistej oczywistości. Problem w tym, że sama osoba rzecznika bądź rzeczniczki jest tutaj wtórna wobec zmiany języka i tempa komunikacji, profesjonalizacji przekazu i dostosowanie jego formy do kanałów artykulacji, bo co innego opowiadać o działaniach rządu w telewizji, co innego na portalu X, a co innego na TikToku.
Przykładem jak tego nie robić, jest aktywność ministrów w ostatnich dniach.
Na hasło, że rząd za mało się chwali, wszyscy na wyścigi zaczęli wrzucać do mediów społecznościowych listy swoich osiągnięć, z tym że bez żadnego kontekstu, bez żadnej opowieści i w związku z tym bez żadnego sensu. Czy „politycznie ciężki” rzecznik będzie umiał zmienić ten model działania? Zobaczymy, ale wielkich nadziei bym sobie nie robił.
Że w wakacje nastąpi istotna rekonstrukcja rządu, to również wiemy od miesięcy. Obserwatorzy spodziewają się przy tej okazji fundamentalnych sporów i karczemnych awantur, ale równie prawdopodobny jest scenariusz, że będziemy świadkami tylko lekkich turbulencji. Bo straty koalicjantów w liczbie ministerstw można zrekompensować innymi posadami w administracji publicznej albo w spółkach skarbu państwa.
Zaś sama istota rekonstrukcji, czyli znaczące zawężenie liczby ministerstw, może sprawić, że zamiast licytacji w górę, rozmowy koalicyjne będą nieco łatwiejszą licytacją w dół według wzoru: zgodzimy się na obcięcie ministerstwa „nam”, jeśli obetnie się ministerstwo również „im”.
W tym przypadku również najważniejsze pytanie nie dotyczy tego, kogo przesunie się „z PAX-u do śmaksu”, ale czy nowa struktura rządu będzie spójna i ułatwi prowadzenie spójnej polityki.
I tak dochodzimy do kwestii najważniejszej. Bo jeśli rząd ma mieć lepszą komunikację, to trzeba mieć jeszcze co komunikować. Jeśli struktura rządu ma być lepiej dostosowana do wyzwań politycznych, to jeszcze trzeba uprawiać spójną i aktywną (a nie reaktywną jak dotychczas) politykę.
A to prowadzi nas do fundamentalnego pytania: czy Donald Tusk będzie w stanie stać się prawdziwym liderem politycznym koalicji 15 października: wyznaczać kierunki polityczne, narzucać tematy i działania oraz brać pełną odpowiedzialność nie tylko za sukces, ale również za ewentualną porażkę całego przedsięwzięcia.
Fakt jest taki, że przez ostatnie półtora roku Donald Tusk tylko symulował bycie liderem. Ustawił się w wygodnej pozycji patriarchy, który z pobłażliwością, rozbawieniem, a czasami z irytacją patrzy na to, jak jego wnuki ciągną się za włosy na dywanie i podkładają sobie ukradkiem pinezki pod zadki. Od wielkiego dzwonu wziął kogoś za chabety, dał klapsa, albo krzyknął jak ojciec ze stereotypowej opowieści: przestańcie się kłócić i nie obchodzi mnie, kto zaczął.
Gdy zaś bardziej aktywnie wkraczał do gry, robił to chaotycznie, raczej przeszkadzając, niż pomagając, tak jak to miało miejsce między pierwszą a drugą turą wyborów.
Nie wyznaczał strategicznych kierunków, zadań i celów, nie mówił twardo, jak ma być, a jak ma nie być.
A jeśli coś w rządzie nie wychodziło, to po prostu nie była jego sprawa. Tak było choćby ze związkami partnerskimi, które stały się przedmiotem zapasów między Lewicą a PSL-em, z premierem jako ekskluzywnym widzem z miejscem w pierwszym rzędzie.
Jeśli ten model premierostwa ma zostać utrzymany, nie ma najmniejszego sensu, żeby to Donald Tusk był nadal szefem rządu. Przyglądać się biernie koalicyjnym przepychankom może w gruncie rzeczy każdy, a ściślej rzec biorąc, każdy z mniejszymi obciążeniami wizerunkowymi, niż Tusk: Sikorski, Hołownia, Pełczyńska-Nałęcz, Biejat – bez różnicy. Jeśli Tusk na czele rządu ma mieć sens, musi być liderem, który bierze na siebie ryzyko i odpowiedzialność.
Działanie rządu musi docelowo dokądś zmierzać, ponieważ dotychczasowa próba podróży we wszystkich możliwych kierunkach skończyła się, tak, jak się skończyć musiała: staniem w miejscu. Podstawowe kierunki do wyboru na pozostałą część kadencji Sejmu zdają się być trzy:
Oczywiście wszystkie te kierunki mają swoje odrębne, poważne ryzyka polityczne i każdy z nich grozi mniejszym lub większym rozłamem w koalicji.
Pierwszy scenariusz stawia pod ścianą Nową Lewicę oraz może być niekomfortowy dla części KO i Polski 2050. Drugi wymaga twardej i niezłomnej linii wobec PSL. Trzeci grozi wykruszeniem się z koalicji mniejszych środowisk, które nie wyobrażają sobie startu z jednej listy pod wodzą Donalda Tuska.
Każdy z tych trzech kierunków może oznaczać w perspektywie 2026 roku rząd wyrazisty, ale zarazem mniejszościowy, co uruchamiałoby scenariusz wcześniejszych wyborów najdalej wiosną 2027 roku.
Ale czas rządzenia bez ryzyka dla koalicji 15 października skończył się wraz z wygraną Karola Nawrockiego.
Dziś alternatywa jest dla niej prosta: albo ryzyko albo gnicie.
Ruch należy do Donalda Tuska. Jak lubi mawiać bliski zapewne sercu premiera Zbigniew Boniek: chciałeś rower, to pedałuj.
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi.
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi.