Rasha klęka i zanosi się płaczem. Opadło z niej napięcie, wreszcie choć przez chwilę nie jest sama. Podajemy jej wodę, wypija duszkiem pół litra. Przenosimy się w bezpieczniejsze miejsce – w ostatniej chwili. Słyszymy hałas silnika i kulimy się na ziemi. Jedzie wojskowa ciężarówka
„Mam odruch, bardzo silny, żeby wziąć ją na ręce, jak dziecko. Jest tak drobna, tak krucha, delikatna” - o kolejnej akcji ratowania uchodźców na granicy z Białorusią pisze lokalna aktywistka o pseudonimie Marianna [imię i nazwisko znane redakcji]. I pyta: "Jak mam znieść to, że na zakończeniu roku w szkole mojego dziecka siedzę obok strażnika granicznego, który w lesie usiłował mnie aresztować i wmawiał mi, że to, co robię, jest nielegalne?".
Pierwszy odcinek „Dziennika Marianny” opublikowaliśmy 8 października 2021 roku. Marianna mieszka na Podlasiu i razem z grupą przyjaciół prowadzi tuż przy granicy z Białorusią obywatelską działalność ratunkową. W kolejnych – nazwijmy je tak – akcjach humanitarnych próbują uchronić przed głodem, chłodem, a nawet śmiercią uchodźców – mężczyzn, kobiety i dzieci, którym udało się dostać na teren Polski. Wszystkie odcinki Dziennika Marianny - czytaj tutaj
Wszyscy się bardzo dziwią, że „to się jeszcze nie skończyło”. Nawet ci, którzy mają letnie domy na Podlasiu. Nawet ci, którzy mieszkają tu na co dzień.
Odwiedziłam ostatnio znajomą, która prowadzi sklep w niedużej podlaskiej miejscowości, w przygranicznej gminie. Dość dawno się nie widziałyśmy. Zapytała, co u mnie. Nienawidzę tego pytania. Zawsze mnie mrozi. Nabrałam powietrza i zaczęłam opowiadać.
O tych dwóch rodzinach z pięciorgiem dzieci i dziewczynce ze stopami okopowymi.
O tej samotnej, przerażonej kobiecie, którą na rękach chciałam wynieść z lasu.
O mężczyźnie, którego rodzina szukała przez niemal dwa tygodnie, a którego znalazłam ukrytego w stodole znajomej.
O tej grupie z tak poranionymi nogami, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam.
O tej trójce, zatrutej wodą z bagna, którą trzeba było ratować w lesie kroplówką.
Tak opowiadam i pokazuję zdjęcia, a ona płacze.
I mówi, że nie może uwierzyć, a przecież widzi na własne oczy. I pyta mnie, dlaczego nikt o tym nie mówi. Dlaczego lokalne władze nic nie robią, choć na pewno wiedzą?
A ja się jej pytam, jak mam znieść to, że na zakończeniu roku w szkole mojego dziecka siedzę obok strażnika granicznego, który w lesie usiłował mnie aresztować i wmawiał mi, że to, co robię, jest nielegalne. I że na festynie w przedszkolu mojego dziecka maluchy fotografowały się (uśmiechnięte, a jakże) w więźniarce SG, którą wywożą na druty ich rówieśników.
Nie umiemy sobie nawzajem odpowiedzieć.
Przeczytajcie dziś moją opowieść o tej samotnej, przerażonej kobiecie, którą na rękach chciałam wynieść z lasu. Nazwijmy ją Rasha.
Cały dzień pracuję w ogrodzie. Wdycham zapach ziemi, ostrożnie wkładam do niej nasiona. Mikołaj i Wanda też cały dzień pracowali. Późnym popołudniem wybierają się na spacer. Wracam do domu napić się wody, kiedy słyszę sygnał wiadomości. O pomoc prosi samotna kobieta, Rasha. Wybiegam przed dom. Szukam Mikołaja i Wandy, ale już wyszli. Biegnę za stodołę i widzę w oddali ich sylwetki. Idą za ręce przez pole, wokół nich radośnie skacze szczeniak. Wołam i gwiżdżę. Pędzi po nich mój pies. Zrozumieli, wracają.
Sprawdzamy na mapie okolice.
Wiemy, że niedaleko jest budynek, na którego szczycie siedzi człowiek z karabinem, wypatrujący takich biedaków, jak nasza kobieta.
Znajdujemy na mapie inną drogę, pakujemy zamówione ubrania w rozmiarze XL, wodę i jedzenie i ruszamy. Wanda wygląda jak szalona lewaczka, którą rzeczywiście jest. Mikołaj ma z kolei bluzę żołnierzy wyklętych – kosztowała 3 zł. Przebieramy Wandę w bluzę w kwiatki, czeszemy w dwa warkoczyki, zakładamy kwiecistą opaskę. Kuriozalny kamuflaż, ale planujemy udawać ciocię z siostrzenicą i jej chłopakiem. Nie wpadłabym na taki pomysł, gdyby kilka dni wcześniej strażnik graniczny nie zapytał mnie, czy Wanda to moja córka. Wtedy się obruszyłam, dziś korzystam z podpowiedzi.
Jedziemy więc. Po drodze zgarniamy lornetki i wypytujemy Rafała, jakich ptaków będziemy szukać. Orlika grubodziobego, włochatki i sóweczki. Zapamiętujemy łacińskie nazwy i ruszamy do lasu. Kobieta, prosząca o pomoc, jest bardzo blisko drogi. Nie mogliśmy jednak dojechać od zachodu, ponieważ na granicy strefy na wieży siedzi ten żołnierz z karabinem. Ruszamy od południa. Powoli się ściemnia, ale na razie jest piękne. Wokół nas pachnąca, soczysta zieleń, kwitnące zawilce. Po chwili robi się bardziej mokro, przemaka mi pierwszy but. Brodzimy w kaczeńcach, wokół bzyczą stada komarów.
Jest coraz ciemniej. Nie wzięłam latarki ani termowizora, ale już tak przywykłam do chodzenia po lesie w ciemności, że nawet o tym nie pamiętam. Idziemy ze dwie godziny, wypatrując świateł obozu wojskowego – był tu jakiś czas temu i nie wiemy, czy już go zlikwidowano. W lesie jest bardzo głośno. Oprócz komarów słyszymy też ptaki. Nie rozpoznaję ich głosów, choć przecież jako samozwańcza ornitolożka stanowczo powinnam.
Dochodzimy na miejsce.
Wg lokalizacji Rasha jest na skraju drogi. Nie mogę w to uwierzyć, przeszukujemy więc spory kawałek lasu. Szeptem krzyczę jej imię, ale odpowiada mi tylko świergot ptaków. W końcu postanawiamy sprawdzić ten skraj drogi. Wanda i Mikołaj zostają pod kwitnącą czeremchą, ja ostrożnie wychodzę z lasu. Idę szybko, cicho, staram się nie wydawać żadnych dźwięków. Przechodzę kilkadziesiąt metrów i widzę duży krzew.
Bez większej nadziei szepczę jej imię. Znowu nic.
Stoję chwilę nasłuchując, kiedy słyszę szelest gałązek. Obchodzę krzak i widzę wciśniętą głęboko w niego maleńką kobietę. Ma umęczoną twarz, nie może wstać. Pomagam jej wypełznąć spod krzaka i tłumaczę, że musimy się schować w lesie. Idzie ze mną kilka kroków, mocno kulejąc, ale w końcu przystaje i mówi, że musi zostać w tym krzaku. Mają ją tu znaleźć przyjaciele, z którymi rozłączyła ich straż graniczna, a ona nie umie wysłać im innej lokalizacji.
Spokojnie tłumaczę, że wszystko ogarniemy, żeby się nie martwiła. Trochę spokojniejsza idzie za mną.
Mam odruch, bardzo silny, żeby wziąć ją na ręce, jak dziecko. Jest tak drobna, krucha, delikatna.
Po chwili wychodzimy na drogę. Tam kuleje nieco mniej, ale nadal idziemy wolno, za wolno. Dystans jest nieduży, dochodzimy po chwili do Mikołaja i Wandy.
Rasha klęka na ziemi i zanosi się płaczem. Opadło z niej dramatyczne napięcie, wreszcie choć przez chwilę nie jest sama.
Klękam obok i tulę ją. Chowa się cała w moich ramionach. Podajemy jej wodę, wypija duszkiem pół litra. Przenosimy się w bezpieczniejsze miejsce – w ostatniej chwili. Słyszymy hałas silnika i kulimy się na ziemi. Po chwili mija nas wojskowa ciężarówka. Nie zobaczyli nas.
Spędzamy z nią sporo czasu. Ma mokre nogi, spuchnięte kolano, bąble na stopach. Te stopy są malusieńkie, delikatne, prawie giną mi w dłoniach. Wycieram je swoim ubraniem, choć ona protestuje. Ogrzewam w dłoniach, a Mikołaj w tym czasie uruchamia grzejki i wkłada je do butów. Wanda i Mikołaj, „moja siostrzenica z chłopakiem” włączają telefon i uczymy Rashę wysyłać lokalizację, choć nie wierzymy, że komukolwiek uda się tak przejść granicę, aby do niej dotrzeć.
W końcu przenosimy ją jeszcze kawałek w las, pod wykrot drzewa, żeby była bezpieczna. Jeśli służby ją znajdą, zostanie ponownie wypchnięta na Białoruś. Zostawiamy ubrania, wodę i jedzenie i żegnamy się.
A ona znów zostaje sama.
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Komentarze