Budowlańcy, którzy zginęli przygnieceni przez dźwig w Krakowie, mogliby nadal żyć – mówi OKO.press Krzysztof Król, operator żurawia i związkowiec. Można też uniknąć innych śmiertelnych wypadków, które na polskich budowach zdarzają się zatrważająco często
Dwie osoby nie żyją po katastrofie budowlanej w Krakowie. W czwartek 17 lutego pod naporem porywistego wiatru o prędkości powyżej 100 km/h przewrócił się żuraw, przygniatając trzech pracowników budowy przy ulicy Domagały. Tylko jednego z nich udało się uratować.
Tej tragedii dało się uniknąć – twierdzi w rozmowie z OKO.press Krzysztof Król, operator żurawia wieżowego i członek Komisji Krajowej OZZ Inicjatywa Pracownicza (IP). Cała rozmowa dalej w tekście.
Do katastrofy mogło dojść, bo żuraw nie poddawał się silnemu wiatrowi — mogą na to wskazywać nagrania momentu katastrofy. Widzimy na nich, że dźwig i jego ramię stoją sztywno. W poprawnym ustawieniu, nazywanym w żargonie „wiatrowaniem”, ramię powinno obracać się pod wpływem wichury. Inaczej przyjmuje całą siłę podmuchów na siebie. W końcu może się przewrócić lub złamać.
Odpowiadająca za budowę przy ul. Domagały firma Murapol twierdzi, że żuraw był pozostawiony w „bezpiecznym tzw. trybie wiatrowym”. Zapytaliśmy wykonawcę robót o to, jak dokładnie wygląda takie ustawienie, i czy zapewniło w czwartek maksymalny poziom bezpieczeństwa. „Wedle naszej wiedzy, przewrócenie żurawia wieżowego nastąpiło w wyniku gwałtownego porywu wiatru oraz towarzyszących nagłych zjawisk pogodowych” - pisze w odpowiedzi Małgorzata Gaborek z Murapolu. Nie wyjaśnia jednak szczegółów technicznych zabezpieczenia żurawia przed wiatrem. Dodaje, że sprawą zajmują się odpowiednie służby.
„Na ten moment – nie mamy informacji o jakichkolwiek wynikach poczynionych przez nie ustaleń. Warto przy tym podkreślić, że każdorazowo żuraw wieżowy po posadowieniu, zanim zostanie wprowadzony do użytkowania, uzyskuje odbiór Urzędu Dozoru Technicznego. I tak też to miało miejsce w tym przypadku” - czytamy w odpowiedzi Gaborek.
Co jeszcze mogło przyczynić się do czwartkowej katastrofy? Jedna z hipotez mówi o zbyt małym dociążeniu żurawia u jego podstawy. Mówił o tym w czwartek Robert Kuśmierz, operator żurawia i związkowiec z Inicjatywy Pracowniczej.
„Przypuszczalnie żuraw mógł mieć za mało balastu w krzyżakach na dole, co przy tak silnym podmuchu spowodowało jego przewrócenie. A jeśli tak było, nie powinien być odebrany” - mówił Kuśmierz cytowany przez „Gazetę Wyborczą”. Związkowiec zwrócił uwagę, że w pobliżu stoją dwa inne żurawie podobnej wysokości – oba nienaruszone przez wiatr.
„Co można było jeszcze zrobić? Otóż pracownicy wykonujący pracę mogą odmówić jej wykonania, jeżeli warunki pracy nie odpowiadają przepisom BHP i stwarzają bezpośrednie zagrożenie dla życia i zdrowia” - dodawał w „GW” Łukasz Wawrzyniak, ekspert ds. bezpieczeństwa pracy firmy doradczej W&W Consulting.
Śledztwo ws. katastrofy wszczęła Prokuratura Rejonowa Kraków-Podgórze. W piątek w charakterze świadków przesłuchano kierownika budowy i kierowników brygad z firm podwykonawczych, w których pracowali poszkodowani robotnicy.
Decyzję o ekspresowych kontrolach żurawi podjął wojewoda małopolski. Małopolski wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego Andrzej Macałka poinformował, że jeszcze w czwartek sprawdzono 27 budów.
„Podczas wczoraj przeprowadzonych kontroli nie stwierdzono nieprawidłowości. W wielu przypadkach pouczano o nieprawidłowym składowaniu materiałów budowlanych i ich niezabezpieczeniu, ale było to od razu korygowane. Dziś działania są kontynuowane” - mówił Macałka.
Według Krzysztofa Króla z Inicjatywy Pracowniczej wypadki na budowach są codziennością, a nawet do tych śmiertelnych można przywyknąć. Potwierdzają to dane Głównego Urzędu Statystycznego. Przez cały 2020 rok w wyniku wypadków w pracy zmarło 190 osób. „Najwyższy udział osób poszkodowanych w wypadkach śmiertelnych odnotowano w budownictwie (56,4 proc.)” - czytamy w zbiorze danych GUS. To jeden śmiertelny wypadek na trzy dni.
Krzysztof Król, operator żurawi wieżowych, członek Komisji Krajowej OZZ Inicjatywa Pracownicza: Na moje oko praca nie powinna być w ogóle wykonywana. Na jednym z filmów widać, że w momencie katastrofy trwało na tej budowy lanie betonu na strop. A beton na budowie jest święty, pewnie dlatego na budowie nawet w taki wiatr pracowali ludzie. Trudno powiedzieć, co spowodowało katastrofę.
Być może żuraw był źle ustawiony. Z nagrań zdarzenia widać, że dźwig mógł nie być "zwiatrowany", czyli ustawiony na luźno, równolegle do kierunku wiatru, by móc obracać się przy większych podmuchach.
Wysięgnik mógł być ustawiony na sztywno, tak, jakby cały czas miał pracować. W takiej sytuacji żuraw przy silnym wietrze działa jak żagiel, może łatwiej przewrócić się przy dużym wietrze. Ale nawet "niezwiatrowany" nie powinien runąć przy takim wietrze.
Zazwyczaj jest tak, że kierownictwo naciska na kontynuowanie robót niezależnie od wiatru. Cała budowa czasem jest przeciwko operatorowi, który nie chce pracować w trudnych warunkach.
Podstawowa jest maksymalizacja zysków.
Nikogo za bardzo nie interesuje, czy pracownik żyje, czy nie żyje. Ważne, czy na drugi dzień może przyjść za niego zastępstwo.
Póki w kabinie żurawia ktoś jest, to kierownik się nie przejmuje. Jakimś problemem może być komisja wyjaśniająca wypadek, wtedy budowa kilka dni stoi. Patrząc strukturalnie, to głównym problemem kierownictwa budowy jest jak najszybsze wylanie betonu i budowa kolejnych pięter.
Z jednej strony mamy ciągłą liberalizację kwestii zatrudnienia i BHP, a z drugiej strony coraz większe utrudnienia i kontrolę przy próbach zorganizowania się pracowników w związek zawodowy.
Takie, jak ten czwartkowy, nie są niczym szczególnym.
Śmierć na budowie się zdarza. I będzie zdarzać, póki sprawdzający urządzenia Urząd Dozoru Technicznego i prokuratura będą przymykać oko na działania dużych firm.
Zwykle kończy się tak, że odpowiedzialność jest zrzucona na pracownika. W Krakowie w 2018 roku kolega z Małopolskiej Komisji Operatorów Żurawi przy Inicjatywie Pracowniczej Ryszard Kawa schodząc z kabiny zmarł. To było na budowie Budimeksu. Sprawę szybko wyjaśniono - okazało się, że to nie była wina wykonawcy robót, że pracownik miał problemy sercowe. Firma zaraz potem wysłała do mediów informację, że na wszystkich budowach Budimeksu operatorzy nie będą pracować więcej, niż osiem godzin. Nie kojarzę ani jednej budowy prowadzonej przez tę firmę, gdzie przestrzega się tej deklaracji.
Tak. Tylko że o tym nie słychać. Budowlańcy umierają w ciszy. Jeśli coś się dzieje w kopalni, to słyszy o tym cała Polska. Związki zawodowe są mocne, są w stanie przebić się do mediów. A co mówią statystyki? Najwięcej wypadków śmiertelnych w pracy jest na budowach. I to są tylko oficjalnie zarejestrowane wypadki.
W budowlance zatrudnienie na czarno występuje na masową skalę. Szacunki mówią, że to może być nawet ponad jedna trzecia pracowników, również operatorów żurawi. Dlatego wypadek śmiertelny można łatwo zatuszować. Koledzy z budowy biorą ofiarę takiego wypadku do auta, wiozą do szpitala i mówią na przykład, że wypadł z samochodu. W statystykach nie widać, że ktoś umarł w pracy.
Ekstremalne może z perspektywy Warszawy, ludzi pracujących w biurach. Z tej perspektywy może nas nie widać. Jedni nie wyobrażają sobie, comiesięcznej pracy po 250-300 godzin, a druga połowa społeczeństwa nie wyobraża sobie, że może się utrzymać, pracując „jedynie” 160 godzin.
Widać, że takie warunki odstraszają coraz więcej osób. Statystyki pokazują, że coraz częściej na budowach zatrudniają się cudzoziemcy - Ukraińcy, Mołdawianie. Jeżeli na budowie pracują Polacy to jedynie ci przyjeżdżający z prowincji, na której panuje wyższe bezrobocie i gorsze warunki pracy. Coraz mniej Polaków chce jednak pracować w ciągle pogarszających się warunkach, choć w całym zachodnim świecie są znani z tego, że wytrzymują najwięcej za najniższe płace. Teraz często poza operatorem żurawia wszyscy pracownicy fizyczni są już obcojęzyczni.
W budownictwie w ogóle od 1989 roku jest ciągły regres.
Jeśli chodzi o przestrzeganie warunków BHP, to tak. Przed 1989 rokiem było takie założenie, w dużym stopniu realizowane, żeby jak największa część pracy związanej z budową miała miejsce pod dachem. Na przykład budowało się prefabrykaty w fabryce. Chodziło o to, żeby pracownicy jak najmniej przebywali na otwartym powietrzu, bo to jest najniebezpieczniejsza, najtrudniejsza praca.
A co oni mówią?
Analitycy nie przyjmują perspektywy pracowników. Rzeczywistość wygląda inaczej niż w ich analizach. Na wiosnę zeszłego roku jako operatorzy żurawi próbowaliśmy zorganizować strajk. Przyczyną było obniżenie stawek, a nie ich podwyższenie.
Być może analitycy sięgają do błędnych danych? Ostatnio czytałem, że na budowach pracują osoby z coraz wyższym wykształceniem. Tak może być w dużych firmach — Warbud, Skanska, Budimex. Tylko że na budowach w większości pracują firmy podwykonawcze, a najwięksi prawie ogóle nie zatrudniają pracowników fizycznych. Praktyka jest taka, że jest coraz więcej ludzi w ogóle niewykształconych zawodowo — zarówno wśród migrantów, jak i Polaków.
Szkolnictwo zawodowe dotyczące budownictwa zostało zniszczone. Pracownicy nie mają teoretycznej wiedzy z procesu produkcji i na temat zasad BHP. Ludzie przychodzą z ulicy, a konkretniej ze wsi. Oczywiście, zaczynając od pomocnika można uczyć się tego zawodu w praktyce. Tylko że w takich sytuacjach, jak ta z czwartku, pracownicy nie znają zasad BHP. Oni nie wiedzą, jak odpowiedzieć na wiele pytań inspektorów BHP, prokuratora. A kierownik wie, co mówić, bo zna zasady, ma teorię. Wie, jak zeznawać, żeby wyszło, że po jego stronie wszystko było w porządku. Najgorzej, jak mamy takiego Ukraińca, który w ogóle nie umie mówić po polsku.
A jeśli jest większa firma, to za kierownikiem stoi jeszcze prawnik.
Skala nierówności jest tu ogromna. Firma obraca milionami, a pracownicy żyją za grosze, mają bardzo niskie wykształcenie — i budowlane, i ogólne. Dlatego śmierć nie musi być dużym problemem dla firmy, w końcu wychodzi najczęściej, że ona jest winą pracownika.
Bardziej opłaca się więc łamać zasady BHP niż ich przestrzegać.
Koszty związane z tuszowaniem odpowiedzialności za śmierć pracownika na placu budowy są niższe niż choćby zatrudnienie behapowca, który nakazałby zaprzestanie pracy w wietrzne dni. I tym samym opóźniłby termin zakończenia budowy.
Najwięcej mogę powiedzieć o operatorach żurawi. Jako Inicjatywa Pracownicza wycisnęliśmy w 2018 roku rozporządzenie regulujące naszą pracę. Ale ono nie jest przestrzegane — tak w przypadku siły wiatru, jak i czasu pracy.
Operator pracuje nie mniej niż 10 godzin, częstym standardem jest 12-godzinny dzień pracy. Gdyby przepisy były przestrzegane, to byłoby całkiem niezłe. Zawodzą niewydolne instytucje jak Państwowa Inspekcja Pracy. One zazwyczaj potwierdzają, że generalnie wszystko było OK.
PIP nie jest w stanie wiele zrobić, a nawet jeśli, to kary po kilka tysięcy złotych nie bolą przedsiębiorstw. Niewydolność instytucji państwowych jest zachętą do łamania prawa, a nie do jego przestrzegania.
Ogromnym problemem jest brak związków. Ze strony pracowniczej nie ma komu zabiegać o to, by takie wypadki jak dziś były rzetelnie wyjaśniane. Jeśli ktoś pracuje 10 lub 12 godzin na dźwigu przez 6 dni w tygodniu, to fizycznie nie ma czasu i siły, żeby zaangażować się w jakąkolwiek działalność społeczną. Są niskie stawki, pracownicy żyją w delegacji, muszą utrzymać czasem i swój rodzinny dom, zwykle na prowincji, i mieszkanie w innym mieście. Operatorzy pracują tyle czasu, bo nie mają wyboru. Wybór zaczyna się w momencie, kiedy człowiek nie musi iść do pracy. A dla większości tego społeczeństwa praca nigdy się nie kończy.
Reporter, autor tekstów dotyczących klimatu i gospodarki. Absolwent UMCS w Lublinie, wcześniej pracował między innymi w Radiu Eska, Radiu Kraków i Off Radiu Kraków, publikował też w Magazynie WP.pl i na Wyborcza.pl.
Reporter, autor tekstów dotyczących klimatu i gospodarki. Absolwent UMCS w Lublinie, wcześniej pracował między innymi w Radiu Eska, Radiu Kraków i Off Radiu Kraków, publikował też w Magazynie WP.pl i na Wyborcza.pl.
Komentarze