0:000:00

0:00

Kacper Leśniewicz: Zwolnienia liderów i liderek związkowych w Amazonie, mBanku, na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie i kilkunastu innych miejscach to już prawdziwa antyzwiązkowa fala. Jakby tego było mało, jak wynika z badań CBOS-u, doświadczenie koronakryzysu sprawiło, że odsetek pracowników deklarujących, że w ich miejscu pracy jest problem z zaangażowaniem się w związki zawodowe, wzrósł z 25 do 40 proc. Z kolei ostatnie tygodnie to prawdziwy pokaz siły związkowców zatrudnionych przez firmę Solaris. Co się dzieje?

Katarzyna Rakowska*: Pandemia nie uderzyła w gospodarkę tak, jak się spodziewano, między innymi przez duże transfery środków publicznych do przedsiębiorstw, które nie przełożyły się jednak na płace.

Widzimy duży wzrost PKB, nastroje przedsiębiorców są bardzo dobre, a koniunktura wysoka – to powoduje presję płacową.

W sektorze produkcji w przedsiębiorstwach prywatnych obserwujemy duże poruszenie w kwestiach płacowych, pracodawcy bardzo się tego obawiają, próbują obronić swoje wysokie zyski, dlatego ruszyli z kontrofensywą. Część zakładów ma obowiązek rozliczać się publicznie i pracownicy widzą, jakie są zyski firmy. Wiedzą też dobrze, w jakich warunkach pracują, ile godzin spędzają przy taśmie, ile produktów trafia do magazynów i ilu odbiorców je odbiera. Pracownicy widzą zwiększoną produkcję i sprzedaż oraz większe zyski firmy…

…ale nie widzą poprawy własnej sytuacji.

No właśnie, tak było w przypadku takich firm jak Paroc, Betrans, czy co widzimy obecnie w przypadku pracowników Solarisa. Z jednej strony firma chwali się gigantycznym wzrostem sprzedaży i zysków, z drugiej strony płaci niewiele powyżej pensji minimalnej i nie zgadza się na podwyżki pracowników. Nie wiemy, ile ten strajk potrwa, bo na razie postawa pracodawców jest nieugięta. Widzimy jednak ogromną determinację pracowników, solidarność, a także duże wsparcie społeczne. Trwa zbiórka publiczna, która ma pomóc utrzymać strajk. Wyrazy poparcia płyną od celebrytów i celebrytek.

Nie wszystkie strajki są jednak tak nagłośnione. Tego samego dnia rozpoczął się strajk w Uchwytach Bison-Bial w Białymstoku, o którym dużo mniej się mówi. Prawdopodobnie dlatego, że nie ma tam polityków.

Przeczytaj także:

Widzimy jednak więcej sporów zbiorowych i strajków.

Tak, ale rozmawiając o strajkach, trzeba pamiętać o tym, jak bardzo mamy w Polsce ograniczone prawo do strajku. Dlaczego np. nie można strajkować przeciwko PiS-owi? Bo nie możemy strajkować politycznie w Polsce. W latach 90. przy procedowaniu ustawy o związkach zawodowych i rozwiązaniu sporów zbiorowych ówczesnym elitom zależało na tym, żeby prawo do strajku obejmowało tylko i wyłącznie zakład pracy.

To istotne?

To ma ogromne znaczenie, ponieważ nie można dzisiaj zorganizować strajku np. wokół emerytur.

Można strajkować tylko organizując się wokół spraw związanych z zakładem pracy, tymczasem emerytury nie leżą w gestii właściciela zakładu pracy. Nie możemy też strajkować, domagając się podniesienia pensji minimalnej, bo to nie zakład pracy odpowiada za wysokość pensji minimalnej.

Ten system prawny jest bardzo niesprawiedliwy, jako kraj na tle reszty Europy pod względem możliwości organizowania strajku jesteśmy na szarym końcu. Wszystko to sprawia, że nie można tego narzędzia wykorzystywać do społecznych zmian warunków życia.

Prowadzisz badania na temat tego, w jaki sposób są organizowane i jak przebiegają w Polsce spory zbiorowe.

Zacznijmy od tego, że mamy ustawę nie o rozwiązywaniu sporów zbiorowych, ale ustawę o zakazie strajku. Do legalnego strajku potrzebujemy sporu zbiorowego, który, jak wynika z moich badań, trwa od kilku miesięcy do nawet siedmiu albo ośmiu lat. To jest procedura czteroetapowa, żeby zorganizować legalny strajk, należy przejść wszystkie etapy. Pracodawcy robią naprawdę wiele, żeby utrudnić całą procedurę. W Polsce jak ktoś zorganizował strajk, to znaczy, że przeszedł wielomiesięczną gehennę.

Czyli?

Mamy np. obowiązkowe rokowania, czyli negocjacje z pracodawcą, które muszę zakończyć się podpisaniem protokołu rozbieżności i pracodawcy odmawiają organizowania tych spotkań, choć to nie jest zgodną z ustawą. Co z tego, nie ma zbyt wielu możliwości ich wyegzekwowania. Jednym z etapów jest obowiązkowe referendum strajkowe, które musi być przeprowadzone wśród wszystkich pracowników, ale w takim modelu nie da się przeprowadzić referendum w handlu, gdzie pracownicy są rozsiani w różnych miejscach, w tysiącach supermarketów.

Jak to wygląda w praktyce?

Mamy taką sytuację w Amazonie, który w trakcie referendum otwierał kolejne magazyny, a więc związek musiałby objąć referendum kolejne tysiące osób w odległych miejscowościach.

Są firmy, w których związkowców z urnami do głosowania nie wpuszcza się do zakładu pracy, referenda odbywają się w deszczu i śniegu na parkingach. Pracodawcy zrywają plakaty i ogłoszenia, sieją dezinformację, na przykład rozsiewają plotki o życiu osobistym liderów i liderek związkowych.

Spór zbiorowy to prawdziwe pole bitwy.

No dobrze, wchodzimy w spór zbiorowy z pracodawcą i co dalej?

Jeżeli wchodzimy w spór zbiorowy z pracodawcą, to musimy utrzymać mobilizacje pracowników, ich gotowość do protestu, a przez skomplikowaną procedurę pracownicy pozostają w niepewności przez wiele miesięcy.

Związki trochę się jawią im się czasami jako tacy hamulcowi gniewu w zakładzie pracy. Mówią — nie możemy od razu protestować, bo czekają kary i zwolnienia. Pracownicy słyszą, muszą się wstrzymać z gniewem o kilkanaście miesięcy, trudno im zrozumieć, że tego wymaga drakońskie prawo.

Zdarza się, że po kilkunastu miesiącach czy kilku latach pierwotne żądania są już nieaktualne, a w trakcie trwania sporu nie można ich zmienić. Tak to działa.

Ostatnie lata to jednak czas wzmożonej aktywności pracowników i pracownic. To, co rzuca się w oczy, to zawieranie sojuszy międzybranżowych. Górnicy wspierają pielęgniarki, nauczyciele wspierają rezydentów.

W tej chwili widzimy kumulację protestów w sektorze publicznym. Cały ten sektor znajduje się w dramatycznej sytuacji w obszarze płac i warunków pracy. Optymistyczne jest to, że ten sektor walczy, dostrzegając wzajemnie swoje interesy. Te działania wychodzą dzisiaj poza branże, co sprawia, że publicznie dyskutujemy o dystrybucji płac w społeczeństwie, zróżnicowaniu warunków pracy i bezpieczeństwie pracy. W ten sposób wywarcie wpływu na rządzących jest bardziej prawdopodobne.

To nowa sytuacja?

W jakimś sensie tak.

Kilka lat temu mogliśmy obserwować, jak górnicy wspierali strajki pielęgniarek, ale taka solidarność była ważna raczej w formie listu poparcia lub przyjazdu na pikietę. Dzisiaj pracownicy różnych branż sektora publicznego wysuwają wspólne postulaty i wspólnie protestują.

Interesująco przedstawia się też sytuacja w ochronie zdrowia. Zobaczymy, jak ten sojusz się rozwinie, bo dotychczas mieliśmy do czynienia z polaryzacją interesów i to z winy samych związków lekarzy, którzy kilka lata temu zdradzili pielęgniarki, walcząc tylko o swoje pensje. Wydawało się, że ponowny sojusz nie jest możliwy, ale doczekaliśmy się całej klasy rezydentów, którzy pracują w trudnych warunkach za niskie pensje i oni weszli w sojusz z pielęgniarkami i innymi zawodami medycznymi. Czy to będzie trwała współpraca, tego nie wiemy, ale wiemy, że rząd dzięki ich wspólnym działaniom odczuwa większą presję. Tak działa solidarność między pracownikami.

Czyli solidarność pracownicza opłaca się dosłownie.

Jeśli nie ma takiej pracowniczej solidarności, to rządzący mogą robić wszystko, co im się podoba, na zasadzie "dziel i rządź". Rozbijanie solidarności pracowniczej za pomocą wybiórczych podwyżek widzieliśmy np. w sądownictwie, gdzie minister sprawiedliwości przyznał premie tylko tym osobom, które nie miały nieobecności w pracy, a więc tym którzy np. nie brali urlopów po to, żeby wziąć udział w protestach albo nie przebywali na zwolnieniu chorobowym.

W tym samym czasie obserwujemy również, jak zwalniani są kolejni związkowi liderzy i liderki.

Te zwolnienia są bardzo niepokojące. Wszystkie miały miejsce w krótkim czasie i dotyczą zarówno sektora publicznego, jak i prywatnego. Dzięki transferom, które firmy otrzymały od państwa oraz wysokiej konsumpcji ich kondycja finansowa jest bardzo dobra. To są sprzyjające okoliczności dla ograniczenia wpływów i znaczenia związków zawodowych.

Ale dlaczego od razu uderzać w kierownictwo związków?

Zwalniając osoby, które wykonują tytaniczną pracę organizacyjną i mobilizacyjną, tak naprawdę wygasza się związek zawodowy. Oczywiście takie osoby powinny zostać przywrócone do pracy decyzją sądów jako osoby chronione ze względu na pełnione funkcje. Trzeba jednak pamiętać o tym, że, jak pokazuje praktyka sądowa, cały taki proces trwa średnio dwa, a nawet trzy lata. W takich okolicznościach związek zawodowy jest bardzo trudno odbudować, nie ma pewności, czy przetrwają np. zakładowe organizacje związkowe.

Zwolnieni liderzy i liderki muszą szukać innej pracy, czasem po kilkuletniej wygranej batalii nie chcą już wracać do zakładu pracy, z którego zostali bezprawnie wyrzuceni a związek rozbity.

Na tej zasadzie bezprawne zwalnianie pracodawcom się opłaca. Koszty prawników rekompensują zwiększone zyski z braku związku zawodowego w zakładzie pracy.

Wspomniałaś o tym, że takie działania obserwujemy zarówno w sektorze prywatnym, jak i publicznym. Zatrzymajmy się przez chwilę przy tym pierwszym. Jeden ze sponsorów fundacji Leszka Balcerowicza powiedział niedawno w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej", że nie tylko nie ceni związków zawodowych, ale po prostu uważa, że są one dzisiaj niepotrzebna. Niedawno w "Głosie Wielkopolskim" pojawiły się informacje o tym, że śledzona była pracowniczka koncernu farmaceutycznego AstraZeneca i była przewodnicząca zakładowej „Solidarności”.

W ostatnich latach bardzo często widzieliśmy brutalność pracodawców wobec związków w prywatnych przedsiębiorstwach. Z doświadczeń naszego związku Inicjatywa Pracownicza, ale też z badań naukowych i doniesień medialnych wynika, że impulsem do takich działań często była już sama rejestracja związku w miejsce pracy. Wtedy osoby za to „odpowiedzialne” były zwalnianie w ciągu kilkunastu dni.

Natomiast od niedawna obserwujemy zjawisko pozbywania się osób, które mają na swoim koncie wieloletnią aktywność w roli liderek i liderów związkowych.

Przykład inwigilacji w AstraZeneca pokazuje, że pracodawcy sięgają po nowe technologie w celu zastraszania i zwalczania związków. Ale w moich badaniach pojawiają się historie o stosowaniu bardziej tradycyjnych metod – uporczywe głuche telefony albo donosy do żon związkowców o ich rzekomych romansach.

A co z sektorem publicznym? Dlaczego związki zawodowe napotykają na opór tam, gdzie wydawać by się mogło antyzwiązkowe działania ze strony pracodawców będą rzadkością?

Duży wpływ na obecną sytuację ma partyjna polityka rządzących. Obecnie nie obserwujemy nawet pozorowanych działań w obszarze dialogu społecznego. Jedynym związkiem, z którym rządzący się liczą, jest Solidarność. Było to dobrze widać podczas strajku nauczycieli, pozostałe związki, a więc ZNP i FZZ zostały pozbawione głosu.

Od czasu do czasu lider Solidarności Piotr Duda chwali się spotkaniami z premierem i prezydentem, ale nikt nie wie, w jakim trybie i na jakich zasadach są one organizowane. Podobnie wyglądały „rozmowy” podczas strajków i protestów pracowników z sektora ochrony zdrowia czy sądownictwa.

Ale sytuacja nie była wiele lepsza w okresie rządów Platformy Obywatelskiej. Wtedy związki zawodowe wystąpiły z komisji trójstronnej, bojkotując to ciało ze względu na ignorancję rządzących. Obecnie Rada Dialogu Społecznego jest zupełnie ignorowana przez rządzących.

Weźmy pod uwagę ostatnie trzy dekady. Jak wygląda sytuacja związków zawodowych na tle tych 30 lat? Biorąc pod uwagę np. dyskurs publiczny trudno nie odnieść wrażenia, że jesteśmy świadkami pozytywnej zmiany. Dzisiaj już rzadziej można usłyszeć stygmatyzujące opinie na temat pracowników z klas niższych, co było przecież normą w latach 90. Z drugiej strony zwolnienia, o których wspomnieliśmy na początku naszej rozmowy, tak naprawdę nie wywołują większej masowej reakcji, nie licząc tych związanych bezpośrednio ze środowiskami pracowników i aktywistów.

Od kilku lat obserwujemy powolne pozytywne zmiany w sposobie, w jakim mówi się o związkach zawodowych i ich aktywności, ale też w sposobie przedstawiania tematu samej pracy. Duża w tym zasługa pokolenia 30-latków, a więc ludzi, którzy wychowali się już w kapitalizmie i to oni w mediach, naukach społecznych, ale też w polityce próbują mówić innym językiem. To pokolenie nie pamięta zbiurokratyzowanych, zależnych od państwa związków zawodowych z czasów PRL, a zarazem brutalnie odczuwa negatywne skutki braku związków w zakładach pracy. Ważną rolę w procesie zmiany świadomości odgrywają również takie ruchy społeczne jak Strajk Klimatyczny czy Strajk Kobiet, które przejmują język dotychczas kojarzony wyłącznie ze związkami zawodowymi.

W dyskusjach na temat znaczenia ruchów społecznych takich jak Strajk Klimatyczny, ale też Strajk Kobiet pojawiają się opinie, że część ich gospodarczej agendy jest raczej liberalna, niż lewicowa. Ten porządek nie wchodzi w konflikt ze związkową agendą?

Akurat te konkretne ruchy społeczne upowszechniły takie pojęcia jak strajk czy społeczny opór, nadając im pozytywne skojarzenia. One mają oczywiście w wielu wymiarach wydźwięk liberalny i część ich postulatów, na przykład dotyczących gospodarki, jest oderwana od życia milionów średnio i nisko zarabiających ludzi. Mam jednak wrażenie, że w ogóle nie doceniamy ich znaczenia dla takiej codziennej praktyki związkowej, także w męskim wydaniu.

Jakiś przykład?

Uczestniczyłam jakiś czas temu w spotkaniu przygotowującym protest operatorów żurawi, w którym brali udział sami mężczyźni. Oni pracują w bardzo trudnych warunkach, a więc był tam wyraźny etos męskości i podczas omawiania strategii i form protestu ci mężczyźni mówili wprost, że trzeba zastrajkować tak jak kobiety i zatrzymać to miasto.

To, że kobiety potrafiły zablokować miasta i że potrafiły skutecznie postawić opór policji, zatrzymać komunikację publiczną i zwykłych uczestników ruchu drogowego sprawiło, że zmieniło się myślenie o oporze społecznym.

W przeszłości wiele razy mogliśmy śledzić protesty branżowe, które odbywały się na chodniku i raczej w takiej wstrzemięźliwej formie. Pamiętam dobrze demonstracje pielęgniarek, podczas których apelowano, żeby nie używać petard. Z moich rozmów z pracownicami i pracownikami wynika, że strategie wykorzystane podczas Strajków Kobiet dały im dużo odwagi i pewności, że można postawić się każdej władzy, też władzy przedsiębiorcy, walcząc o swoje interesy.

Powszechne są opinie, że związki zawodowe w Polsce są konserwatywne i raczej niechętnie albo wręcz wrogo odnoszą się do takich kwestii jak aborcja. To jest nieprzekraczalny horyzont i już zawsze gniew kobiet będzie wybrzmiewał tylko podczas manifestacji organizowanych np. przez Strajk Kobiet?

W związkach zawodowych przeważa lęk przed otwarciem się na problemy poza zakładem pracy, co zauważył już przed laty David Ost. Związki zajęły się polityką zanurzoną w narodowych wartościach, porzucając interesy klasowe nie tylko poza zakładem pracy, ale w ogóle jako kategorię, do której można się odwołać.

Dopóki związki zawodowe nie będę stawiać takich kwestii jak prawa reprodukcyjne, czy dostęp do usług medycznych w kategoriach interesów klasowych pracownic to bardzo trudno będzie wprowadzić te wątki na poziom takiej codziennej związkowej praktyki.

A musimy pamiętać o tym, że związki zawodowe i strajki są organizowane w dużej mierze przez kobiety. Kobiety pracują w Solarisie, pracują przy taśmach produkcyjnych w branżach kosmetycznych, chemicznych, ale także produkcji sprzętu elektronicznego i podzespołów samochodowych. Dostęp do pełni usług zdrowotnych w tym aborcji jest kluczowy dla możliwości wykonywania przez nie pracy.

Ale nie doszukiwałabym się tu winy tylko w związkach zawodowych. Wymiar klasowy feminizmu rzadko zauważany jest też przez sam ruch. Związki zawodowe nie czują, że to ich walka. Nie wystarczy, że na manifestacji ktoś powie, że w tym wszystkim liczą się też związkowczynie. Wtedy są to puste slogany. Potrzeba tu obustronnego aktywnego zaangażowania i wsparcia protestów pracowniczych przez ruchy kontestujące obecną władzę.

Politycy liberalnej opozycji kibicują niemalże wszystkim większym strajkom, wierząc, że na ich bazie może powstać masowy ruch przeciwko PiS-owi. Czy to jest w ogóle realne, biorąc pod uwagę nasze uwarunkowania historyczno-społeczne?

Oni szukają nadziei na to, żeby taki masowy ruch przeciwko PiS-owi powstał. Niestety, te życzenia nie łączą się z uznaniem ekonomicznych interesów i potrzeb ludzi pracy.

Prawa pracownicze, pensje, transfery socjalne muszą być częścią dyskusji o władzy i przyszłości kraju.

Tych wszystkich wątków nie sposób amputować czy zagłuszyć, one stanowią rdzeń myślenia o sobie przez ludzi, którzy żyją w konkretnych warunkach społeczno-ekonomicznych. Liberałowie nie chcą uznać tych interesów, a oczekują wsparcia w obronie abstrakcyjnych wartości.

Z drugiej strony jest PiS, który jednak odwołuje się do ludzi pracy np. przy okazji podniesienia płacy minimalnej czy emerytur. Czy to nie jest trochę tak, o czym już od dłuższego czasu dyskutują związkowcy na całym świecie, że partie polityczne, a szczególnie partii populistyczne stanowią dzisiaj realną konkurencję dla związków zawodowych?

Jeśli chodzi o populistyczne partie polityczne w Polsce i w Europie to one używają retorycznych figur rodem z narodowego socjalizmu. Odwołaniom do konserwatywnych wartości, ustanowienia hierarchii społecznych, odbudowania narodu towarzyszą odwołania do ludzi pracy, ale przede wszystkim do mitycznego „ludu”.

Nie ma w ogóle mowy o klasach społecznych, kapitale, pracownikach, podziale zysków i wyzysku. To pojęcie ludu jest obudowane konserwatywną mitologią, a więc politycy cenią lud, ale traktują go protekcjonalnie.

Według tej opowieści ten lud nie ma swoich interesów, nie ma też prawa, żeby wyartykułować swoje potrzeby. Zamiast tego jest silnie obecna wśród polityków potrzeba zatroszczenia się i zaopiekowania tymi ludźmi.

Czyli PiS podąża tą samą ścieżką, którą podążała Platforma Obywatelska?

PiS tak naprawdę zrobił małą korektę kursu. Liberalne partie wcześniej zanegowały problemy społeczne i istnienie klas społecznych, dysproporcji dochodowych, wielkich rozłamów majątkowych w polskim społeczeństwie, przykrywając to opowieścią o równych sobie obywatelach. Więc to, co obserwujemy ze strony polityków konserwatywnej prawicy stanowi jakąś nowość na tle tego, co dotychczas prezentowali politycy liberalni. Trzeba jednak pamiętać, że taki dyskurs jest skuteczny i populiści skutecznie się do niego odwołują, ale też jest szalenie niebezpieczny dla demokracji, ponieważ pracownicy są w tym kontekście tylko paliwem politycznym, które ma posłużyć do rozprawienia się z kolejnymi wrogami wyznaczonymi przez obecnie rządzących.

Co nam nowego pokazała i uświadomiła pandemia w kontekście działalności związków zawodowych w Polsce?

Okoliczności związane z pandemią pokazały, jak zmieniła się gospodarka i reżim pracy. Prawo do organizowania strajków w ogóle nie przystaje do tych sytuacji, w których mamy pracowników znajdujących się w systemie cywilnych stosunków pracy. Rzesze ludzi w zawodach medycznych pracują na kontraktach, stanowią jednoosobowe firmy – dla nich jedyna możliwość strajku, to niepodpisywanie nowych kontraktów lub zerwanie kontraktu i narażenie się na wysokie kary umowne. Taką formę strajku przyjęli w zeszłym roku ratownicy. Sprywatyzowany system ochrony rodzi problemy z zarządzaniem dostępnością usług i ich cenami, prywatne ośrodki zdrowia i apteki renegocjują kontrakty z rządem.

Poza systemem ochrony zdrowia też jest wiele obciążanych pandemią branż jak na przykład pracownicy gastronomii zatrudniani przez elektroniczną platformę. W Polsce np. pracownicy Glovo odmówili realizowania zleceń, ale strajk został szybko wygaszony poprzez odcięcie ich od platformy. Wylogowanie ludzi oznaczało tak naprawdę, że zostali bardzo szybko pozbawieni pracy. To są nowe narzędzia, które na cały świecie uderzają w organizowanie się pracowników.

Trudno przeoczyć również to, że podczas pandemii media w zasadzie skupiły głównie na przedsiębiorcach. Pracownicy ochrony, kasjerki, salowe, taksówkarze zostali wymazani z tego krajobrazu świata pracy.

Jeśli chodzi o pandemię, to bardzo nie zauważamy świata pracy i patrzymy na rzeczywistość przez pryzmat klasy średniej.

Reklamy telewizyjne oraz prezenterzy programów telewizyjnych od dwóch lat powtarzają jak mantrę hasła takie jak: „teraz wszyscy pracujemy z domów” albo „od kiedy zostaliśmy zamknięci w domach”, a wyrażenie „praca zdalna” odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Tymczasem zdalnie pracuje zaledwie kilkanaście procent osób.

Pozostałe pracują w normalnym trybie w fabrykach, magazynach, sklepach, pracują jednak z większym obciążeniem i ryzykiem dla zdrowia. Nie myślimy więc zupełnie o tej większości. Na przykład uzasadnione z sanitarnego punktu widzenia zamykanie przedszkoli i szkół, rodzi ogromne problemy dla tej niewidzialnej większości. Są rodziny, które od dwóch lat żyją na krawędzi wysiłku fizycznego i emocjonalnego, ponieważ muszą radzić sobie z zapewnieniem opieki nad dziećmi odesłanymi ze szkół i przedszkoli do domu. W takich rodzinach mąż na przykład bierze w magazynie tylko zmiany nocne, a od rana zajmuje się dziećmi, żona natomiast bierze w fabryce tylko zmiany dzienne, w nocy gotując obiady i sprzątając. Funkcjonują tak całymi miesiącami. System nie daje im żadnego wsparcia, a media milczą.

Moglibyśmy się zatem czego nauczyć.

Pandemia stworzyła w wielu krajach okazję do otwarcia dyskusji na temat społecznego systemu wsparcia ludzi pracujących, na temat tego, jaką odpowiedzialność powinno ponosić państwo i społeczeństwo wobec wszystkich osób pracujących, jak stworzyć sprawiedliwy system zabezpieczenia społecznego, który nie będzie przerzucał ciężaru pandemii na pracowników i pracownice. Myślę, że te nasze ostatnie strajki też mogą stać się okazją do takiej dyskusji, wystarczy przyjrzeć się temu i posłuchać co mówią uczestniczący w nich związkowcy i związkowczynie.

*Katarzyna Rakowska – członkini Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza, doktorantka na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, prowadzi projekt badawczy: "Związki zawodowe wobec ograniczenia prawa do strajku w Polsce".

Udostępnij:

Kacper Leśniewicz

Kacper Leśniewicz – publikował m.in. w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, „Przekroju”, „Tygodniku Przegląd”, „Nowych Peryferiach” i „Nowym Obywatelu”. W 2017 roku nominowany do Nagrody im. Bolesława Prusa. W 2019 roku nominowany do Nagrody Grand Press w kategorii publicystyka za tekst Elity patrzą na wieś. Pisze doktorat o granicach symbolicznych klasy ludowej w miastach poprzemysłowych.

Komentarze