„Chciałem żyć jak osoba heteroseksualna, bo tego wymagał ode mnie Kościół, któremu wierzyłem. Nie miała dla mnie znaczenia nauka. Wszystko, co nie pasowało do tego, co znałem, traktowałem jak podszepty Szatana. Czułem się straszliwie samotny”
Franciszek Gruszczyński-Ręgowski ma 37 lat. Mieszka z mężem na warszawskiej Woli. Do redakcji OKO.press zgłosił się sam. Chciał opowiedzieć o cierpieniu, którym było dla niego wzrastanie w katolickiej wierze, by dać świadectwo, które może pomóc innym. Komu? Dzieciom, które dorastają w nieustannym poczuciu winy i osamotnienia. Osobom LGBT, które zamiast szukać szczęśliwych relacji, decydują "leczyć się" pod okiem księdza. I w końcu dorosłym, którzy zaślepieni dogmatami Kościoła odrzucają miłość bliskich.
Oto jego opowieść.
Urodziłem się w konserwatywnej, katolickiej rodzinie. W naszym życiu absolutnie wszystko dążyło do tego, by po śmierci pójść do nieba. Co niedzielę chodziłem z rodzicami na mszę, regularnie się modliłem, co najmniej raz w miesiącu spowiadałem się.
Zasady w domu wynikały wprost z katechizmu i postawy księży. Wszystko, czego nauczali było bezdyskusyjnie dobre, a to, co wybiegało poza schemat - złe. Pamiętam rozmowy w domu o rozwodnikach. Słyszałem od rodziców, że złamanie sakramentu małżeństwa to coś parszywego, grzesznego. Ten, kto dopuszcza się podobnych czynów jest złym człowiekiem. Podobnie było z aborcją, homoseksualizmem czy absencją od katolickich obowiązków.
Świat był czarno-biały, a ja byłem, jak mi się wydawało, po jaśniejszej stronie mocy. Wzrastałem w toksycznym poczuciu, że jestem lepszy, ważniejszy, bardziej godzien. Czułem, że dostałem mandat, by oceniać i karcić innych; tych poza wspólnotą Kościoła, którzy są gorsi, duchowo ubożsi, bardziej nieszczęśliwi. Potem miało to też obrócić się przeciwko mnie.
Byłem gorliwie wierzącym chłopcem, a potem nastolatkiem. Na lekcjach religii poznałem reguły rachunku sumienia. Dla dziecka to taka gra - jeśli popełnisz grzech, cofasz się o trzy pola. Możesz wrócić na miejsce, o ile będziesz sumiennie wypełniał obowiązki, pamiętał o spowiedzi, dobrych uczynkach, modlitwie. Każdy słuszny krok przybliża cię do Boga. A to on ma największy wpływ na to, co spotka cię teraz i po śmierci.
Stawka w tej grze była przerażająco wysoka. Pamiętam, że bardzo się bałem - szczególnie, gdy zacząłem chodzić do spowiedzi. Czułem gigantyczny wstyd, że będę musiał przyznać się do różnych "występków". Strach był na tyle paraliżujący, że gdy zacząłem się masturbować, w konfesjonale nie pisnąłem na ten temat słówka. Wpadłem w spiralę wyrzutów sumienia. Mimo wszystko przystępowałem przecież do Komunii Świętej - w Kościele nazywa się to świętokradztwem. Bałem się, że grzech wyjdzie na jaw - Bóg mnie potępi, a ja pójdę prosto do piekła.
Poznałem kilku księży, szczególnie młodych, którzy tłumaczyli mi sens grzechowych utrapień. Dopingowali mówiąc, że Bóg mnie kocha - muszę tylko mocniej się starać. Byli też tacy, którzy opowiadali bzdury.
Gdy już w końcu zacząłem się spowiadać z masturbacji, jeden z nich powiedział, że "wyrosną mi od tego włosy od środka dłoni".
Miałem wtedy 15 lat. Polecił mi też przeczytać książkę "Ciała i dusze". "O takich ludziach, którzy są już tak chorzy, że nie mogą sobie sami zrobić dobrze i proszą, błagają pielęgniarzy, żeby im ulżyli" - mówił kaznodziejskim tonem.
Pamiętam też dobre rzeczy: poczucie wspólnotowości, wsparcie, serdeczność i muzykę. Pieśni, organy, gitara - uwielbiałem to.
Na odkrywanie mojej seksualności nie było w katolicyzmie miejsca. Zresztą, seksualność? Co to? Byłem przerażony, gdy zaczęło budzić się we mnie coś, co teoretycznie nie istniało.
O masturbacji dowiedziałem się na lekcji religii. Kolega z klasy zapytał katechetki czy to grzech. Odpowiedziała twierdząco. Potem szukałem definicji w słownikach. Przekartkowałem wiele książek, ale nadal nie rozumiałem, jak się to robi. Nie miałem pod ręką komputera, jak dzisiejsi nastolatkowie. Dopiero kilka lat później, kolega w żartach zademonstrował ten ruch. Tak dowiedziałem się o przyjemności masturbacji, która wtedy była grzesznym utrapieniem.
Gdy miałem 12 lat zaczęli mnie fascynować koledzy. Chciałem siedzieć blisko nich, nieustannie szukałem kontaktu. Pamiętam, jak jeden z nich urwał kawałek foliowej okładki z zeszytu. Żuł ją, a potem wypluł na ławkę. Podniosłem plastik i włożyłem do ust. Nie chodziło o seks, chodziło o bliskość.
Później zacząłem orientować się, że podobają mi się faceci. Jednak w świecie, w którym się wychowałem nie było homoseksualnego pragnienia, ani gejowskiej miłości. Nie znałem żadnej osoby LGBT. Na lekcjach religii i z czasopisma "Miłujcie się" dowiedziałem się tylko, że "Disney" sponsoruje parady gejowskie. W skrócie: dewiantów i zboczeńców, którzy chcą zniszczyć boży świat. Kościół raz mówił, że homoseksualizm nie istnieje; że ludzie go sobie wymyślają. Innym razem, że to zboczenie wynikające z nadmiernej chuci. Robiłem więc wszystko, by nie iść tą drogą.
Na początku liceum miałem dziewczynę. Przyjaźniliśmy się. Była pierwszą osobą, której powiedziałem, że podobają mi się też mężczyźni. "Czasem się tak zdarza" - odpowiedziała.
Szczególnie ważny był dla mnie rok 2000, ustanowiony przez Kościół Rokiem Świętym. Można było wtedy uzyskać odpusty za zmarłych. Postanowiłem, że każdego możliwego dnia będę na mszy - obowiązkowo w stanie łaski uświęcającej, by "legalnie" pójść do Komunii, modlić się za zmarłych, by poszli do nieba. Do spowiedzi chodziłem wówczas dwa, czasem trzy razy w tygodniu.
Nic nie pomagało. Nadal się masturbowałem, nadal myślałem o mężczyznach. Chciałem żyć jak osoba heteroseksualna, bo tego wymagał ode mnie Kościół, któremu wierzyłem. Nie miała dla mnie znaczenia nauka. Wszystko, co nie pasowało do tego, co znałem, traktowałem jak podszepty Szatana. Czułem się straszliwie samotny.
Kiedyś u spowiedzi usłyszałem, że "trzeba się z tego leczyć".
W trzeciej klasie liceum dostałem stypendium prezesa Rady Ministrów dla najlepszych uczniów. Pieniądze przeznaczyłem na terapię. Dziś nazywa się ją konwersyjną.
Najpierw zgłosiłem się do Stowarzyszenia Psychologów Chrześcijańskich. Dziś to brzmi pewnie przekornie, ale nie chciałem, by ktoś "namącił mi w głowie". Rozmowy z pseudoterapeutą o powstrzymywaniu popędów nie przynosiły rezultatów. Może poza jednym skutkiem ubocznym. Dzięki tym spotkaniom o mojej homoseksualności dowiedzieli się rodzice.
Jedną z wizyt umówiliśmy u nas w domu. Gdy psycholog wychodził, minął się w drzwiach z ojcem. Tego dnia rodzice na długie godziny zamknęli się ze mną w pokoju. Dopytywali, dlaczego ich syn potrzebuje wsparcia terapeuty. W końcu ojciec zapytał czy moja dziewczyna jest w ciąży. Roześmiałem się nerwowo. "Podobają mi się mężczyźni" - wypaliłem. Rodzice spytali, jak mogą pomóc. Poprosiłem ich o modlitwę. Więcej do tego nie wracali. Mogli nadal udawać, że tego nie ma i ofiarować mi to, co znali - wstawiennictwo u Boga.
Po roku monotonnych spotkań z terapeutą poddałem się. Stwierdziłem, że muszę pogodzić się z tym, jak jest. Moje życie, do ostatnich dni, będzie walką. Unikanie pokus, spowiedź, modlitwa - to jedyna recepta na rozgrzeszenie.
Po roku szarpania się ze sobą, siostra cioteczna powiedziała mi, że jest grupa, która pomaga takim jak ja. Informację znalazła w katolickim czasopiśmie. Chodziło o osławioną radomską grupę "Pomoc 2002".
Przez trzy lata chodziłem na wykłady i spotkania modlitewne, które przypominały rekolekcje. Cała metoda opierała się na 12 krokach, tyle że na sali nie siedzieli anonimowi alkoholicy, ale anonimowi homoseksualiści. Słyszeliśmy, że jeżeli będziemy wytrwali, to nasze odczucia homoseksualne miną, a jeśli nawet nie miną, to wygasną na tyle, że będziemy zdolni założyć normalną rodzinę. Tłumaczyli nam, że nasze "problemy" biorą się ze zbytniego przywiązania do matki oraz złej relacji z ojcem.
Skanalizować popędy miał sport i wspólne zajęcia. Była też "terapia dotykiem". Przytulanie miało "oswoić normalny męski dotyk, który nie musi prowadzić do czynności seksualnej".
Całość była firmowana autorytetem Kościoła. Część spotkań współprowadzili księża. Nie miałem podstaw, by kwestionować w czym biorę udział.
Na początku czułem ulgę. Wokół siebie miałem osoby, z którymi mogłem otwarcie porozmawiać o moich pokusach i obawach. Nareszcie nie byłem sam. Z czasem, gdy nie widziałem efektów naszych spotkań, straciłem zapał. Decyzję o odejściu podjąłem, gdy dowiedziałem się, że lider grupy nie jest ani terapeutą, ani psychologiem.
W mojej głowie dużo zmienił pierwszy seks z mężczyzną.
Był 26 marca 2005 roku, miałem 22 lata. Czatowałem przez komputer. Miałem szczęście. Był czuły, serdeczny, ofiarował mi niesamowicie piękną noc.
Czułem się, jakbym wyzdrowiał po bardzo długiej chorobie.
Dziś ten moment trochę kojarzy mi się z biblijnym opisem raju, gdy po zjedzeniu jabłka Ewie i Adamowi spadły łuski z oczu. Wreszcie poczułem coś, o czym wcześniej nie mogłem nawet marzyć, bo każda myśl oddalałaby mnie od Boga i zbawienia.
Potem próbowałem wrócić do pionu. Umawiałem się z kobietami. Jedna z nich bardzo się we mnie zakochała i chciała wziąć ślub. Gdy powiedziałem jej, że podobają mi się mężczyźni, była gotowa to zaakceptować, byle tylko być ze mną. Szybko stwierdziła jednak, że to dla niej za dużo. Gdy zdałem sobie sprawę, jak bardzo ją skrzywdziłem, coś we mnie pękło.
Zrozumiałem, że Kościół zmusza mnie, bym ranił nie tylko siebie, ale i innych; byłem narzędziem krzywdy.
Gdyby nie katolickie wychowanie nie miałbym w sobie przymusu zakładania rodziny. Do dziś siedzą mi w głowie słowa babci, która powtarzała, że to samolubne, że nie mam żony i dzieci, bo niczym nie przysłużę się Kościołowi.
Moja relacja z Kościołem stopniowo słabła. Można powiedzieć, że postanowiłem zagrać kartami, które dostałem od losu. Zacząłem długi proces wychodzenia z szafy. Chodziłem na terapię, by zrozumieć siebie i swoje potrzeby. Zacząłem czytać, co o homoseksualności mówi nauka.
Bardzo intensywnie randkowałem. I wydawało mi się to bardziej zbożne niż wejście w głęboką relację. To przewrotność katolickiego nauczania. Jeśli umawiasz się na seks, nawet codziennie, a nie wchodzisz w relację, to jest jeszcze nadzieja, że się nawrócisz, bo nic trwałego cię w tym nie trzyma. Gdy zacieśniasz relację, zaciągasz zobowiązanie: pojawia się uczucie, wspólne życie - grzech jest trudniejszy do wyplenienia.
Katolicyzm towarzyszył mi nawet w tym nowym życiu. Miałem 27 lat, gdy zacząłem chodzić do klubów LGBT.
Wszyscy wydawali mi się tam dziwni. Dziś wiem, że to ja byłem z innego świata. Oni - otwarci, pełni życia. Ja - zawstydzony, skrępowany.
Czułem, że nie pasuję. Jednej nocy podczas występu warszawskiej drag queen Kim Lee nie mogłem oderwać od niej wzroku. Byłem zafascynowany. Ktoś to zauważył i szepnął mi do ucha: "Ale ci się podoba...".
Byłem przerażony, że ktoś widzi mój zachwyt nad czymś tak grzesznym: tańczącym mężczyzną przebranym za kobietę.
Czasem myślę, że gdybym nie spotkał Bartka, mojego męża, miłość mojego życia, do dziś bym randkował, próbując oszukać katolickie nauczanie.
Do rozwiązania została jeszcze kwestia rodziny. Przez pierwszy rok relacji obaj z Bartkiem zachowywaliśmy się jak single: oddzielne święta, imieniny, rocznice. Potem w wypadku zginął mój brat. To było kolejne wydarzenie, które zmieniło moje patrzenie na życie. Zrozumiałem, że najbliższą osobą na świecie jest mój partner, a nie osoby, z którymi łączą mnie więzy krwi. Relacje z rodzicami i siostrami ustały. Nie byłem w stanie udawać, że Bartka nie ma. Nie miałem siły walczyć z ich bogiem, ich wiarą, do której tak bardzo nie pasuję.
A ja? Poszedłem dalej. W 2015 roku zawarliśmy z Bartkiem umowę cywilno-prawną, którą potem nazwaliśmy naszym pierwszym ślubem. Oboje zostawiliśmy szafę za sobą, ale jej drzwi zatrzasnęły się z pełnym hukiem, gdy obejrzałem
">film "Artykuł 18" o równości małżeńskiej. Dopiero wtedy w pełni poczułem, że jako osoba homoseksualna mam prawo do szczęścia, a swoją relacją nie robię nic złego. W 2018 roku wzięliśmy ślub cywilny w Edynburgu w Szkocji.
Kościół zawsze będzie miał na mnie wpływ. Ciągną się za mną pieśni religijne, biblijne teksty i odwołania. Czasem, gdy chcę sobie sprawić przyjemność, godzinami zastanawiam się czy wypada. Noszę w sobie katolickie poczucie winy - w takiej kulturze zostałem wychowany.
Jednak najbardziej boli mnie to, że Kościół katolicki w Polsce stał się parodią Kościoła rzymskokatolickiego. To jedna wielka ściema i obłuda. Najgorsze jest to, że przez zaślepienie i próbę utrzymania fikcyjnego wizerunku instytucji, krzywdzi innych ludzi. Krzywdzeni są tacy, jak ja.
Dopóki mój kraj będzie pod butem Kościoła prawdopodobnie mój ślub nie będzie tu uznany. Dlatego nie mogę powiedzieć, że traumę katolicyzmu mam za sobą. To cierpienie jest i jeszcze trochę ze mną będzie.
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Komentarze