„Masz auto po polskiej stronie? Zapłacę tysiąc euro za każdą osobę”. Tak mówi jeden. Drugi parska śmiechem. „Dam tysiąc pięćset". Opowieść reportera, który samotnie wyruszył szlakiem uchodźców: Bliski Wschód - Mińsk - granica polsko-białoruska...
Przez dzielnicę Aksaray, powykręcane jelita europejskiej części Stambułu, prowadzi mnie nos. Zapach chińskich tekstyliów roznosi się wśród krzyków straganiarzy, miesza z wonią wietnamskiej smażeniny i smrodkiem uzbeckich kożuchów. Tutaj niczego nie gotuje się na wolnym ogniu: usługi cargo, bilety lotnicze, wymiana walut, transfer pieniędzy – wszystko w trybie ekspres - pisze ze Stambułu reporter Szymon Opryszek*
To pierwszy materiał reporterskiego cyklu OKO.press. Szymon Opryszek ruszył samotnie trasą tysięcy uchodźców, którzy docierają do granicy z Białorusią. W Stambule, skąd wielu zaczyna podróż białoruskim szlakiem do Polski i - jak się uda - dalej do Europy, rozmawia z przemytnikami, pyta o ceny, popularne kierunki. Przemytnicy kupują jego "legendę" o pięknej Dżamilii... Jutro odcinek z Mińska, potem kolejne coraz bardziej dramatyczne.
Dziesiątki półnagich manekinów strzegą świata, którego na pierwszy rzut oka nie widać. W Aksaray, regionalnym centrum handlu ludźmi, krainie migrantów, fałszerzy i przemytników wszystkiego, co można przemycić, wszystko ukryte jest między słowami. Dosłowna jest tylko dogasająca świetlówka przy wejściu do hotelu Real Life, który góruje nad targowiskiem.
Można tutaj kupić niemal wszystko: bojówki, buty trekkingowe, liofilizowaną żywność, greckie prawo jazdy, syryjski paszport, wycieczkę w jedną stronę do Niemiec. Płatność tylko gotówką.
W wąskiej uliczce pachnącej gotowaną ciecierzycą szukam Ahmeda, ale nikt z sąsiadów nie słyszał o takim człowieku. Dzwonię, piszę, czekam. Jest. Ahmed, który okazał się nie być Ahmedem, siada zgarbiony za stołem. Za jego plecami mapa Turcji trzyma się ścian, z których schodzi stara farba. W biurze z trudem mieszczą się dwa krzesła, oparcie jednego wystaje na zewnątrz.
- A więc miłość? – pyta Ahmed. Ma na oko czterdzieści lat, kozią bródkę, ręce pokryte wyblakłymi tatuażami i obgryzione paznokcie.
Potakuję i pokazuję Dżamilę, uśmiecha się do Ahmeda z tapety na moim telefonie. Opowiadam, jak poznaliśmy się w obozie dla uchodźców w Libanie. Trafiła tam w czasie wojny w Syrii, ja pracowałem jako wolontariusz. Lada dzień spotkamy się w Stambule, potem wyjedziemy razem do Mińska, by znów się rozdzielić: ona ruszy przez las, ja będę czekał po polskiej stronie.
Potrzebujemy tylko kogoś, kto pomoże nam zorganizować przejście przez las. Kogoś, kto oswoi nas ze strachem. Ja boję się o nią. Ona boi się ciemnego lasu, trudnej drogi, pograniczników.
- Piękne oczy - Ahmed jeszcze raz zerka na zdjęcie Dżamili.
Nie spodziewałem się romantyka wśród przemytników. Piękne, potwierdzam.
- Znam się na tym. To moja robota. Patrzę ludziom w oczy i wiem, czy dadzą radę pokonać strach.
- I? – rozkładam ręce.
- Widzę oczy gotowe na podróż. Smutne, ale zdeterminowane – mówi łamaną angielszczyzną.
Jak wyglądały oczy tych, którzy z pomocą Ahmeda wypływali łódkami z Bodrum lub Izmiru przez Morze Śródziemne w kierunku greckiego wybrzeża? Ślepia wpatrzone w nieruchomą ciemność? Przerażone? Rozmodlone? Tak sobie je wyobrażam, ale nie o tym przyszedłem rozmawiać.
- Łódek można było się bać. A teraz? Białoruś? – Ahmed prycha, a potem pstryka palcami. - To ledwie piętnaście kilometrów spaceru przez las. Zaufaj mądrości tej kobiety. Zrób to dla niej.
Nie mówię Ahmedowi, że oczy Dżamili należą do nieznanej mi Syryjki z dwudziestej podstrony wyszukiwarki Google. Ustawiłem sobie to zdjęcie na tapecie telefonu, a całą historię o miłości zmyśliłem na potrzeby reportażu.
Numer Ahmeda znalazłem na jednej z prywatnych grup na Facebooku, gdzie zainteresowani szlakiem przez Białoruś wymieniają się wskazówkami. Napisałem do kilkunastu pośredników: dominowały numery z Turcji, były też z Arabii Saudyjskiej, Kataru czy Grecji. Ahmed odpisał, bo powołałem się na jego klienta, który chwalił się na Facebooku, że dotarł do Niemiec w sierpniu. Zyskałem zaufanie.
Pod koniec września, podczas wymiany wiadomości przez komunikator, Ahmed zaproponował mi wyrobienie dla Dżamili wizy białoruskiej za 2500 dolarów. Podziękowałem i wytłumaczyłem, że wyrobimy ją „oficjalną drogą”. Wskutek zainteresowania wycieczkami na Białoruś wielu operatorów turystycznych oferuje pakiety turystyczne (wiza, transport, hotele, zwiedzanie) w cenie od 1500 do 2500 dolarów.
Na przełomie sierpnia i września masowo zaczęły powstawać internetowe agencje, ze zmyślonymi adresami w dużych miastach na Bliskim Wschodzie. Niektóre puszczają oko do klienta, jak jordański pośrednik o nazwie „One Way”. Kiedy w wymianie wiadomości tej agencji zasugerowałem, że potrzebuję transportu przez granicę, dostałem jasną odpowiedź: działamy tylko legalnie: wiza, hotel i zwiedzanie pomnika Lenina. Podobnych pośredników są w sieci dziesiątki. Większość sprzedaje jednak loty w jedną stronę.
Ahmed tłumaczył, że przemytnicy oferują zbliżone ceny do biur podróży, są jednak szybsi i skuteczniejsi w wyrabianiu wiz. A przede wszystkim – zapewniają transport do granicy z Polską, a potem do Niemiec, ale to już za kolejną opłatą. Cena? 2500-3000 dolarów za transport z Mińska do Niemiec. Właśnie po to przyjechałem do Stambułu. Ahmed wyjaśniał, że obędzie się bez podróży, mogę zapłacić z dowolnego miejsca na świecie. Uparłem się jednak, by przyjechać. I dowiedzieć się o kulisach pracy przemytników.
Na razie kupuję czas. Opowiadam, jak nocami Dżamilę budzą koszmary, wciąż słyszy bomby. Ahmed wzdycha. Niespodziewanie zdobywa się na jedno jedyne wyznanie podczas naszej rozmowy, że i jemu wojna odebrała wszystko. A potem zaprowadził do obskurnego biura, gdzie wiosłuje teraz palcami po Bugu, by pokazać mi pinezkę z punktem spotkania z kierowcą, który będzie czekał na Dżamilę po polskiej stronie.
Kiedy tak rozmawiamy o miłości i wojnie, trudno mi zobaczyć w nim bezdusznego przemytnika. Widzę za to sprzedawcę, który na siłę chce mi wepchnąć wadliwy towar.
Przyznaję mu się, że mam dużo wątpliwości. Czy Dżamila sobie poradzi? „Rzeka to nie morze”. Czy nie będzie jej zimno? „To kilka godzin spaceru przez las, da radę”. Co, jeśli zatrzyma ją straż graniczna? „Wszystkich puszczają, media straszą ludzi, by rezygnowali ze szlaku”.
Czy słyszałeś coś o uchodźcach koczujących przy granicy? „Propaganda”. A co jeśli się zgubi?
Ahmed pokazuje mi kolejne pinezki na mapie. Przemierzamy tereny przygraniczne położone na południe od Puszczy Białowieskiej. O trasie opowiada z entuzjazmem, jakbyśmy szykowali się z Dżamilą w podróż poślubną.
- Nie ma takich, co nie przeszli. Sto procent gwarancji – zapewnia Ahmed. – Trzygodzinna wycieczka. Wyobrażasz sobie? A potem zobaczysz te piękne oczy.
- Szanujący się przemytnik nie pozwoli sobie na wpadki. Po pierwsze chodzi o renomę, bo działasz wśród dalekich znajomych i ich znajomych, a oni polecają cię dalej i dalej. I jest drugi powód: wypłata. Całość dostajemy po zrealizowaniu trasy od punktu A do punktu B. Oczywiście zdarzają się oszuści, ale nie wśród Syryjczyków – tłumaczy Mustafa.
To drugi z przemytników, z którym się spotykam. Ten wie, że jestem dziennikarzem i zgadza się na rozmowę.
Siedzimy w klubie bilardowym w modnej dzielnicy Stambułu, na stoliku wyścielonym zieloną tkaniną kelner rozłożył talię kart. W obłokach papierosowego dymu ledwie widać zdjęcie maszyny do drukowania paszportów. Podobno na czarnym rynku można taką kupić za 45 tysięcy euro. Mustafa pokazuje mi filmik, wiązka laserowa działa z szybkością młodocianego grafficiarza, kilka sekund i na pustym dokumencie pojawia się twarz, a gdy wyrastają włosy, Mustafa śmieje się do rozpuku.
- Masz polski paszport? Mógłbym wydrukować taki w dwa, trzy dni. Nie do wykrycia. Jeszcze w tamtym roku kosztowało to 1800 dolarów, teraz cena wzrosła do trzech tysięcy. Jest duże zapotrzebowanie od Syryjczyków, wszystko zaczęło się trzy miesiące temu, gdy ruszył biznes z białoruskimi wizami.
Mustafa wygląda jak Jerzy Bińczycki w filmie „Noce i dnie”, ma tylko dłuższe włosy i bardziej zaniedbaną brodę. Raz po raz ziewa. Boom na białoruski szlak wymieszał mu dzień z nocą. Dziś wstał dopiero przed czternastą, nastał już świt, a on wciąż dzwonił, ponaglał, odbierał wiadomości, nasłuchiwał wieści.
– Nikt nie chce zostać w Syrii. Mamy największe doświadczenie w, nazwijmy to, migracjach. Dlatego syryjscy przemytnicy są najlepsi. Z naszych usług korzystają też Afgańczycy, Jemeńczycy, czy iraccy Kurdowie – przekonuje.
Mustafa jest Syryjczykiem. Przez większość dorosłego życia prowadził sklep w mieście A’zaz. Gdy przyszła wojna, bomby zrównały z ziemią zarówno jego biznes, jak i dom. Wtedy wstąpił do Wolnej Armii Syrii, która walczyła przeciwko wojskom reżimu Baszszara al-Asada.
Podczas bitwy o lotnisko wojskowe w Menagh w 2012 roku postrzelił go snajper. Kula ugrzęzła w ręce. Udało mu się uciec do Turcji, przez kilka miesięcy się leczył. Do dziś nie może w pełni zgiąć prawej ręki. W Stambule mieszka już ponad siedem lat. Nie od razu został przemytnikiem. Próbował legalnych biznesów: prowadził m.in. sklep z papierosami, ale rodacy zaczęli zgłaszać się z różnymi problemami do rozwiązania. I tak dorobił się kontaktów.
- Zgłasza się twój kuzyn i mówi: Chcę iść przez Białoruś. Co robisz?
- Mówię mu, że sam bym poszedł. Ale prawda jest taka, że moi klienci są z reguły zdecydowani, więc tylko dopełniamy formalności. Nikogo nie muszę namawiać. Ale jak pytają, to mówię, że do tej pory nie było tak bezpiecznego szlaku.
- Bezpiecznego? – nie dowierzam.
- Lepszej drogi do Europy nie było: ani łodzią, ani ciężarówką.
- Ludzie umierają na granicy, całe rodziny głodują! – protestuję i pokazuję Mustafie zdjęcia z mediów społecznościowych, m.in. autorstwa aktywistów z Grupy Granica. Na sam ich widok robi się zimno, niemal słychać rozdzierający płacz dzieci, błagania migrantów o litość. Nie mogę uwierzyć, gdy Mustafa wzrusza ramionami.
- Ile osób zmarło? Kilka. Ale ile zginęło na morzu? – prowadzi monolog. - Nikt nie mówi o tych, co przeszli. Po moim portfelu widzę, że białoruskim szlakiem większość przechodzi.
- Jak to?
- Dużą część kasy dostajemy dopiero, jak przesyłka dotrze do miejsca. Klienci wpłacają zaliczkę, ale prawie połowa zostaje jako depozyt na rachunku biura transferowego. W Aksaray takich biur jest pełno, korzystają z nich nawet tajne służby. Gdy migranci docierają do Niemiec, dostajemy kod z możliwością podjęcia tych pieniędzy. To możliwe dzięki skomplikowanej sieci poleceń.
Czy nikt z migrantów nie oszukuje? Jedynym sposobem na odzyskanie gotówki jest przybycie osobiście, a to niemożliwe, jeśli jesteś już w Niemczech. Poza tym, nikt nie chce zadzierać z przemytnikami. Mamy przecież dowody, choćby w postaci sfałszowanych paszportów.
- Gdzie chcą trafić migranci?
- Mamy sezony. Jeszcze wiosną była moda na Wielką Brytanię i Kanadę. Teraz wszyscy znów ruszyli na Niemcy i Skandynawię.
- A Polska?
- O Polsce nikt nie mówi. Może tylko Afgańczycy, którzy chcą uciec jak najdalej od wojny. Ale jak już uda im się dotrzeć do Stambułu i słyszą stawki, to decydują się zostać w Turcji.
Cennik za szlak przez Białoruś i Polskę jest stały. Przemytnicy pilnują, by nikt nie zaniżał stawek. Droga z Mińska do Niemiec kosztuje 2500 dolarów z opcją, w której samemu trzeba pokonać odcinek na granicy polsko-białoruskiej. W wariancie z kurierem, a więc osobą, która prowadzi przez granicę, może kosztować nawet tysiąc dolarów więcej.
- Ile z tego jest dla was? – pytam.
- Mamy zmienne koszty. Kierowca na Białorusi dostaje od nas sto dolarów. Bo nie ponosi żadnego ryzyka, działa zupełnie legalnie, jakby woził turystów. Gorzej jest z autami w Polsce. Mamy Polaków, Rosjan, Gruzinów, często Turków i Syryjczyków z paszportami niemieckimi, ale brakuje nam samochodów – przyznaje Mustafa.
Opowiadam mu o przemytniku, który twierdził, że mieszka w Arabii Saudyjskiej (używał jednak greckiego numeru telefonu). Jemu też opowiedziałem historię o Dżamili za pośrednictwem komunikatora. Gdy dowiedział się, że jestem Polakiem, zaproponował mi tysiąc euro za każdego migranta dostarczonego z Polski do granicy z Niemcami.
Mustafa wybucha śmiechem: - Masz auto? Dam tysiąc pięćset. W tej chwili.
Potem przemytnik przyznaje, że beneficjentów nielegalnego procederu jest o wiele więcej. A spora część od każdej „głowy” znika po drodze do sprzedawcy.
- To sieć, która nie ma początku, ani końca. Jest taka zasada, by nie sięgać dalej niż najbliższy kontakt. Godzę się z tym, bo wiem, że ktoś potężny musiał przymknąć oko – mówi Mustafa. Kto? Przemytnik wymienia tajne służby, rządy państw i mafię rosyjską. - Ale zarabiają wszyscy dookoła. Popatrz na biura podróży czy linie lotnicze. Też błyskawicznie dostosowały siatki połączeń do rynku.
Nasz wspólny znajomy, który tłumaczy rozmowę, wychodzi do toalety. Przez chwilę milczymy, a potem pokazuję Mustafie wiadomości od innych przemytników, z którymi negocjowałem stawki na wyjazd z Turcji do Niemiec.
„W podróż weź ze sobą śpiwór na minusowe temperatury, zaopatrz się w trzy powerbanki, latarkę, zapasowe jedzenie. Weź jedzenia na trzy dni oraz dwa litry wody. Po drodze będziesz mógł napełnić butelki świeżą wodą. Nie bierz do plecaka więcej niż dziesięć kilo. To tylko pięć kilometrów, ale możliwe, że będziesz musiał biec”. Mustafa unosi kciuk w górę.
„Jestem z Rosji, mówię po angielsku. Oferuję Ci szybki przyjazd z pomocą białoruskich służb”. Mustafa się krzywi, syczy, że to rosyjska mafia.
W końcu wiadomość od jednego z migrantów, który kilka razy przechodził przez granicę. „To niebezpieczne. Bili nas. Nie mieliśmy wody. Brakowało jedzenia. Było zimno. Nie róbcie tego”. Mustafa spuszcza wzrok.
- Czujesz się dobrym człowiekiem? – pytam na koniec Mustafę.
- Mam swoje zasady. Pewnych rzeczy nie robię. Na przykład nie fałszuję tureckich paszportów, bo nie chcę mieszać w kraju, który dał mi dom. I nigdy nie pracowałem z łódkami. To zbyt ryzykowne. Nie narażałbym życia tylu ludzi.
- Nie odpowiedziałeś na pytanie.
- Bo nie zrozumiesz. Ani ja, ani moi klienci nie mamy już nic do stracenia. Straciliśmy wszystko. Domy, rodziny, kraj, przyszłość. Nie boję się o siebie, ani o tych ludzi. Wszyscy walczymy o przetrwanie. Gdy pomagam syryjskiej matce z dzieckiem, które głoduje i nie ma szans na edukację, to jestem tym złym, czy tym dobrym?
Dzień przed lotem ze Stambułu do Mińska wymieniamy wiadomości z Ahmedem.
„Potwierdź wycieczkę. Wyślij pieniądze. Lot o 7.10. Nie pomyl lotniska” – to wiadomość od Ahmeda.
Nie wiem, co odpisać. „Mam innych ludzi na jej miejsce” – kolejna.
„Kto z nią pójdzie w grupie?” – dopytuję.
Ahmed przestaje się do mnie odzywać. Następnego dnia, o szóstej rano przy bramce D6 na międzynarodowym lotnisku w Stambule nie musiałem podnosić wzroku z ziemi, by zobaczyć ludzi, z którymi Dżamila miała znieść trudy podróży.
Kilkanaście par klapek piłkarzy ręcznych SKA-Mińsk, którzy wracali przez Stambuł po pucharowym zwycięstwie z islandzkim FH Hafnarfjörður rozłożyło się z ulgą między fotelami. Jakieś tenisówki, zbyt wysokie obcasy, tuzin rozbieganych adidasów pokrytych szczelnymi kombinezonami turystów z Azji.
I najwięcej, ponad czterdzieści, wysokich butów trekkingowych. Nerwowo dreptały w miejscu, w oczekiwaniu na nowe życie.
Jutro czytajcie „Mińsk”, drugą cześć wyprawy reportera OKO.press
*Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki „Tańczymy już tylko w Zaduszki” (2016) oraz „Wyhoduj sobie wolność” (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego na świecie.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze