0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Agnieszka Sadowska / Agencja GazetaAgnieszka Sadowska /...

O tym, że ciężarna imigrantka z Konga została przerzucona „jak worek ze śmieciami” przez druty na granicy przez polskich mundurowych, wskutek czego poroniła, dowiedzieliśmy się ok. 10 dni temu. Od tego czasu staraliśmy się ustalić jak najwięcej detali w tej niezwykle bulwersującej sprawie. Rozmawialiśmy z aktywistami, którzy jej pomagali, dotarliśmy do dziennikarki, która – jak się okazało – też trafiła na Judith, zanim ta poroniła. Próbowaliśmy również skontaktować się z imigrantami z jej grupy, m.in. z osobą (imię do wiadomości red.), która określała się jako jej „brat”. Nie odpowiada, nie wiadomo, co się z nim dzieje. Do przerzucenia ciężarnej doszło 7-8 października, na granicy gdzieś na wysokości Bobrowników/ Sokółki. Judith poroniła 10 października. Los jej męża, który zaginął w lasach Polski i Białorusi, nadal nie jest znany.

Gdy dotarliśmy do Judith (nazwisko do wiadomości redakcji), była świeżo po tych traumatycznych wydarzeniach. Początkowo nie chciała o tym rozmawiać. Zgodziła się po kilku dniach. Bo ma nadzieję, że ludzie, którzy tego dokonali, poniosą odpowiedzialność. A ujawniając brutalność polskich służb na granicy, może uchroni kogoś innego od koszmaru, który sama przeszła. „Żołnierze i polscy i białoruscy traktowali nas jak zwierzęta” - podkreśla Judith.

Już wcześniej wielokrotnie media i wolontariusze ratujący uchodźców donosili o bezprawnych, a czasami wręcz brutalnych działaniach funkcjonariuszy Straży Granicznej i innych służb, które wyłapują i wypychają za granicę imigrantów. Jak się okazuje, od sierpnia 2021 roku, gdy rozpoczął się exodus na granicy, SG oddział Podlasie nie tylko nie ukarała dotąd żadnego funkcjonariusza za „działania nieetyczne”, ale nawet osoba zastępująca rzecznika prasowego nie słyszała o jakiejkolwiek skardze na takowe (sic!). Złożenie takiej skargi jest trudne, bo funkcjonariusze – jak OMON na Białorusi – działają z zakrytymi twarzami. Dodatkowo, wbrew prawu, standardowo nie przedstawiają się w czasie przeprowadzania czynności gdzieś w lasach. Brak mediów w strefie przy granicy potęguje ich poczucie bezkarności.

Czy i w tym przypadku Straż pozostanie głucha na doniesienia prasowe, a winni będą bezkarni?

OKO.press rozmawia z Judith, Sylwią – aktywistką która udzieliła jej pomocy oraz z kpt. Krystyną Jakimik-Jarosz z podlaskiego oddziału Straży Granicznej.

Przeczytaj także:

Krzysztof Boczek, OKO.press: Co robiła pani w Kongu przed tą wędrówką przez granicę Polski i Białorusi?

Judith: Studiowałam ekonomię.

Czemu wybrała się pani się w tak niebezpieczną podróż?

Moja mama jest w podeszłym wieku, a ojciec nie żyje. Czuję się odpowiedzialna za rodzinę, więc chciałam też ją finansowo wspierać - pracować i jednocześnie studiować. Tam w Kongo nie ma szans, by pomóc rodzinie, a ja chciałam normalnie pracować i zarabiać. Sytuacja polityczna i ekonomiczna jest w kraju ciągle fatalna (m.in. przy wschodniej granicy działają islamistyczne bojówki, według amerykańskiego Departamentu Stanu mające związki z ISIS– red.) Pojechaliśmy więc z mężem. Byłam w ciąży, na jej początku: 2.5 miesiąca.

Czemu zdecydowała się pani tak zaryzykować?

Znajomi, którzy wyemigrowali do Francji zapraszali nas, byśmy do nich dołączyli. Dowiedzieliśmy się też w internecie, że granica polsko- białoruska jest dla nas otwarta, że łatwo wjechać do Unii przez Białoruś. Nie spodziewaliśmy jakichkolwiek problemów, ani tym bardziej aż takich, włóczenia się po lasach. Myśleliśmy, że to będzie normalne przejście przez granicę.

Jak wyglądała ta podróż?

Z Konga polecieliśmy do Moskwy, stamtąd już autem dojechaliśmy do Mińska. Tam zajęli się nami żołnierze białoruscy. Załadowali nas na ciężarówki i wywieźli na granicę. Podprowadzili nas pod nią i powiedzieli, że mamy iść do Polski, ale uważać na polskich pograniczników i na miejscową ludność. Grozili, że jeśli nas zobaczą u siebie, to nas pobiją. Więc przekroczyliśmy granicę.

Co się działo w lesie?

To była jakaś katastrofa. Polscy pogranicznicy wielokrotnie wypychali nas przez granicę, na Białoruś. Mnie sześć razy. Krzyczeli: go back, go back.

A gdy wracaliśmy na Białoruś, to tamci żołnierze bili nas pałkami. Po nogach, po rękach, po plecach, brutalnie kopali. Ale raczej mężczyzn, nie kobiety. I w ten sposób zmuszali nas do ponownego przejścia do Polski.

W naszej grupie byli ludzie z Afryki, 72 osoby różnych narodowości. Z czasem trochę się rozproszyliśmy. Każdy wybrał sobie własną ścieżkę. Już na samym początku nas porozdzielali i zgubiłam męża w lesie. Straciłam z nim kontakt.

Maszerowaliśmy w kółko, nawet po 30 km dziennie. Bez jedzenia, czystej wody. Piliśmy brudną. Byłam potwornie zmęczona. Koszmar. Białorusini nas wypychali z powrotem, a Polacy z kolei wykręcali nam ręce, jeśli nas złapali. W sumie spędziłam tak w lesie trzy tygodnie.

Raz w grupie było nas 12 osób - sześć kobiet i sześcioro dzieci. Malutkie, 2-3-4 lata. Polacy złapali nas w ciągu dnia. Powiedzieli, że tym razem mamy szczęście - zajmą się nami i pojedziemy do obozu dla uchodźców, gdzie będziemy mogli składać wnioski o azyl. Dali nam jedzenie i picie, potem maszerowaliśmy długo z żołnierzami. Byliśmy w jakieś miejscowości w Polsce, ale nazwy nie pamiętam. Okazało się, że oszukiwali nas tak cały dzień. Po zmroku wywieźli nas znów na granicę i powiedzieli: idźcie na Białoruś. Wypchnęli. Nie zrobili tego wcześniej, bo w dzień strona białoruska widzi te push-backi i łatwo nas wyłapuje i znowu wypycha.

[video width="640" height="352" mp4="https://oko.press/images/2021/10/VID-20211022-WA0004.mp4"][/video]

Kiedy stało się to najgorsze?

Nie wiem dokładnie kiedy. Może 7 może 8 października. Wtedy byłam w grupie dorosłych. Polacy znów wypychali nas przez granicę. Mnie wzięli za ręce i nogi i tak przerzucili przez druty.

Według świadka - osoby z pani grupy - mundurowi przerzucili panią „jak worek śmieci”. To prawda?

Tak. Potem poroniłam.

W wyniku tego?

Nie mam wątpliwości. Tuż po tym, gdy mną rzucili, znów byłam w Polsce i zaczęłam krwawić. Pojawili się wolontariusze, którzy mi pomogli. Osoba, która miała doświadczenie pielęgniarskie, podała mi jakieś leki. Zrobiła tyle, ile mogła. Jeden z aktywistów zaproponował, by mnie zabrać do domu w okolicy i tam wezwać lekarza, który mnie zbada. Ale okazało się, że w jego domu było dużo policji, coś się działo i nie mogłam tam pójść. Nie trafiłam wtedy do lekarza. Jakieś dwa dni później, 10 października poroniłam.

Cała sytuacja też się pewno do tego przyczyniła – tyle kilometrów marszu, stres, fizyczne wyczerpanie.

Potem dostałam się do Francji i tutaj poszłam do lekarza, bo dalej krwawię.

Mąż zaginął - nadal nie mam z nim kontaktu. Szukam go.

Co pani teraz myśli o tym, co się stało na granicy polsko-białoruskiej?

Czuję się z tym bardzo bardzo źle. Bardzo. Ciągle znów to przeżywam. Żołnierze i polscy i białoruscy traktowali nas jak zwierzęta. To ludzie bez honoru. Bez serca. Nie pomagają tym, którzy potrzebują pomocy. Choć są różni: mniej i bardziej źli, mniej i bardziej agresywni, mniej i bardziej nieprzyjemni, ale wszyscy mają złe intencje.

Za pomoc w tłumaczeniu rozmowy dziękujemy Monice Mesuret.

„Jak worek ze śmieciami”

By zweryfikować te informacje, rozmawialiśmy też Sylwią, która była w grupie aktywistów udzielającej Judith pomocy w lesie.

Krzysztof Boczek, OKO.press: Gdzie i kiedy spotkałaś Judith?

Sylwia: W okolicach Bobrowników k. Sokółki – wiem, bo mam ciągle pinezkę (wysyła ją nam – red.). To było na pewno 8 października – patrzę teraz na datę na pełnomocnictwie, które podpisała Judith (OKO.press jest w posiadaniu kopii tego dokumentu – red.). To na wypadek, gdyby zabrała ją Straż Graniczna. W tej grupie byli Afrykańczycy z różnych państw: Konga, Wybrzeża Kości Słoniowej, Kamerunu plus kilku Irakijczyków. Judith była jedyną kobietą. Niektóre osoby mówiły, że już nawet kilkanaście razy wypychano je przez granicę. Spędziliśmy tam z nimi jakieś siedem godzin.

Wiem, że Judith tam w lesie straciła kontakt ze swoim mężem.

Nam Judith nic nie wspominała w rozmowie o „bracie”, a Ty ponoć z nim rozmawiałaś i on opisywał ci sytuację, jak przerzucili ją przez druty graniczne.

Przyjaciel Judith mówił, że jest jej „bratem”, ale to niekoniecznie był faktyczny brat – oni w Afryce tak mówią na inne osoby, np. na starsze kobiety mówią „mama”, na młodsze „siostra”.

Brat opisał nam, jak pogranicznicy przerzucili Judith. „Wzięli ją za ręce i nogi i przerzucili nad drutem przez granicę. Jak worek ze śmieciami” mówił. To pamiętam bardzo dobrze. Opowiadali nam, że tam w lesie funkcjonowali jak maszyny, nie czuli już, że żyją.

Tylko wiara trzymała ich przy życiu. Bardzo dużo się modlili i całą nadzieję pokładali w Bogu. Nie dopytywałam, ale wydaje mi się, że byli chrześcijanami.

Wtedy, 8 października, Judith czuła się źle. Leżała. Najpierw grupa chciała, byśmy wezwali straż graniczną, chcieli azylu w Polsce. Potem zmienili zdanie - chcieli jechać dalej na zachód.

Judith jeszcze była w ciąży – miała widoczny brzuch. Mam zdjęcia. Dwa dni później poroniła.

Czyli 10 października. Ona też podaje tę datę.

Dramatyczne jest to, że pogranicznicy wiedzieli, że jest w ciąży, a jednak to zrobili. To mnie bardzo dotknęło.

Ciężarne „zawracane do linii granicy państwa”

Straż Graniczna nie traktuje kobiet w ciąży lepiej niż pozostałych uchodźców. Także są wypychane w las – tak wynika z rozmowy OKO.press z kpt. Krystyną Jakimik-Jarosz, zastępującą rzeczniczkę prasową podlaskiego oddziału Straży Granicznej.

Krzysztof Boczek, OKO.press: Czy Straż Graniczna dokonuje push-backów kobiet w ciąży, czy też one są lepiej traktowane ze względu na swój stan?

kpt Krystyna Jakimik-Jarosz: Jeśli ubiegają się o ochronę w Polsce, to taką ochronę otrzymują – zgodnie z procedurami trafiają do nas na placówkę i później do strzeżonego ośrodka dla uchodźców. Ale muszą zadeklarować tę chęć ubiegania się o ochronę w Polsce bezpośrednio funkcjonariuszowi (aktywiści i media, w tym OKO.press, wielokrotnie dokumentowali, że mimo deklaracji, iż ubiegają się o ochronę międzynarodową, na Białoruś były wypychane nawet rodziny z dziećmi – red.)

Mieliśmy dwa przypadki kobiet w ciąży, które urodziły w Polsce. Na początku października na terenie placówki w Nowym Dworze była też kobieta z Konga w ciąży. Deklarowała, że się źle czuje, więc wezwaliśmy pogotowie i urodziła w szpitalu w Sokółce. Jakiś tydzień temu obywatelka Iraku urodziła w bardzo trudnych warunkach. Odnaleźliśmy ją i zabraliśmy do szpitala.

Jeśli więc ktoś twierdzi, że stosujemy push-backi wobec kobiet w ciąży, to nie ma to potwierdzenia, bo wręcz im pomagamy.

Ta kobieta ma na imię Judith (nazwisko do wiadomości redakcji) i jak mówi, była sześciokrotnie wypychana przez granicę.

A czy ona bezpośrednio zwracała się do funkcjonariuszy o ochronę? Jeżeli tego nie zadeklaruje, to takie osoby są zawracane do linii granicy państwa.

Czy SG ma jakieś procedury, by wyłapywać osoby, które są brutalne wobec uchodźców i imigrantów?

Jeżeli ktoś chce zgłosić, że zachowanie funkcjonariuszy było niezgodne z zasadami etyki, bądź zachowywali się w sposób brutalny, to należy wysłać pismo do podlaskiego komendanta Straży Granicznej. I opisać, że taki i taki funkcjonariusz zachował się w taki i taki sposób, a my to sprawdzimy. Powoływana jest komisja dyscyplinarna, która weryfikuje, czy faktycznie ten funkcjonariusz naruszył zasady.

W jaki sposób to zgłosić, skoro funkcjonariusze, wbrew prawu, podczas interwencji nie przedstawiają się – to standard. Dodatkowo są zamaskowani, więc nie można podać kto daną czynność wykonywał? I jak takiego zgłoszenia mają dokonać uchodźcy wypchnięci na Białoruś?

Wystarczy opisać sytuację: kiedy miała miejsce, gdzie, okoliczności, miejscowość, ile osób brało w tym udział itd. Wtedy możemy to zweryfikować. My też pracujemy na swój wizerunek. I nie chcielibyśmy, aby nas oskarżano o złe zachowania.

Ilu funkcjonariuszy w podlaskim oddziale SG ukarano za zachowania brutalne czy „nieetyczne” wobec imigrantów od sierpnia 2021 roku?

Nie spotkałam się z przypadkiem, by wpłynęła jakakolwiek taka skarga Ale mogę to sprawdzić.

Opisuję losy wspomnianej Judith, która około 8 października została przez polskich mundurowych przerzucona przez druty graniczne „jak worek ze śmieciami”. Poroniła. Czy SG będzie próbowała, ustalić kto jest za to odpowiedzialny?

Jeśli pan napisze skargę, to są u nas osoby, które poprowadzą takie postępowania wyjaśniające i sprawdzą, czy zawinił tutaj funkcjonariusz Straży Granicznej. Trzeba też sprawdzić, kto tam był, bo z nami działa też WOT i żołnierze Wojska Polskiego. Musi jednak wpłynąć do nas takie pismo.

Czyli po samej publikacji nie będą państwo tego weryfikować, tylko trzeba złożyć skargę?

Codziennie dzwonią do mnie dziennikarze i weryfikuję każdą sytuację nielegalnych migrantów. Jeżeli pan tutaj zwraca mi uwagę, to ja zwrócę też uwagę na tę sytuację. Nie pozostanie to bez echa.

;
Krzysztof Boczek

Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.

Komentarze