"Styl, język i postulaty strajku kobiet to prosta droga do ośmieszenia i skompromitowania protestów" - napisał dziennikarz TVN Konrad Piasecki. Wtóruje mu rzesza "centrowych" komentatorów. Mogliby uważniej słuchać protestujących zamiast udzielać im rad - pisze Tomasz Markiewka
„Gazeta Wyborcza” opublikowała wyniki sondażu przeprowadzonego w dniach 26-27 października, z których wynika, że choć przeciwko decyzji Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji opowiada się 73 proc. badanych, to demonstracje sprzeciwu popiera już mniej osób – 54 proc.
Czy to potwierdza opinię części komentatorów, że protesty są zbyt wulgarne, zbyt radykalne, zbyt nieprzystępne dla „centrowego” wyborcy?
Niektórzy tak to odbierają, ale to pochopna interpretacja, która w dodatku po raz kolejny pokazuje, że mamy problem ze zrozumieniem, czym są i jakie cele mają ruchy walczące o prawa człowieka i obywatela.
Na początek warto mieć świadomość, że te 54 proc. oznacza, iż zdecydowana większość z 73 proc. osób niepopierających wyroku Trybunału stoi po stronie protestujących – jakieś 3/4. To dużo. Można tworzyć hipotezy o innych formach protestu, które cieszyłyby się jeszcze większym poparciem społecznym, ale są to tylko publicystyczne fantazje. W głowie każdy potrafi sobie ułożyć scenariusz, w którym odnosi sukces polityczny, gorzej z realizacją tych fantazji w praktyce.
Nie bardzo nawet wiadomo, co miałoby być punktem odniesienia w tych publicystycznych spekulacjach. W porównaniu do czego te 54 proc. ogółu społeczeństwa miałoby być słabym wynikiem? Przypomnijmy, że w wyborach prezydenckich na centrystycznego i uładzonego kandydata opozycji zagłosowało niecałe 49 proc. Polaków. Komitet Obrony Demokracji też miał problem z przekroczeniem 50 proc. poparcia – na przykład w sondażu z kwietnia 2016 roku opowiadało się za nim 40 proc. badanych.
A może punktem odniesienia powinny być historyczne protesty i ich liderzy? Jak zwykle, dobrym przykładem jest Martin Luther King, który w powszechnej świadomości pełni rolę ikony pokojowych, umiarkowanych protestów.
W maju 1964 roku Gallup zadał pytanie mieszkańcom Stanów Zjednoczonych, czy ich zdaniem masowe demonstracje pomagają Afroamerykanom w walce o równe prawa, czy raczej szkodzą. Aż 74 proc. odpowiedziało, że szkodzą, ledwie 16 proc. stwierdziło, że pomagają. To tym bardziej szokujące wyniki, że sondaż przeprowadzono niespełna rok po jednej z najsłynniejszych demonstracji w historii ruchów obywatelskich – marszu na Waszyngton, podczas którego King wygłosił znaną przemowę „I Have a Dream”.
Gdyby przenieść współczesnych „ekspertów skuteczności” do czasów Kinga, uznaliby oni najpewniej, że to fatalny lider, który bardziej szkodzi niż pomaga Afroamerykanom, i powinien zostać natychmiast wymieniony na kogoś sympatyczniejszego i bardziej skłonnego do kompromisu.
Na tym tle ponad pięćdziesięcioprocentowe poparcie dla protestów przeciw decyzji Trybunału jest imponujące. Historia Kinga powinna nas jednak skłonić do jeszcze innego wniosku – że być może w protestach na rzecz praw człowieka i obywatela chodzi o coś więcej niż wpasowywanie się w sondaże?
Oderwijmy się na chwilę od prób wpasowania w gusta umiarkowanych wyborców, a także od estetycznych dywagacji na temat form protestu. Dzięki temu łatwiej będzie nam zrozumieć, że bez względu na to, jak wyglądają sondaże, już teraz możemy stwierdzić, że obecne demonstracje są wartościowe przynajmniej pod trzema względami.
Komentatorzy nawołujący do spokoju i szukania kompromisu tak bardzo skupiają się na zadowoleniu wyobrażonego centrystycznego wyborcy – którego często konstruują na własne podobieństwo – że zapominają o samych protestujących.
W przypadku obecnych demonstracji mamy zaś do czynienia z rzadko spotykaną w naszym kraju sytuacją: do protestów przyłączyły się setki tysięcy osób – najczęściej młodych – z których duża część najprawdopodobniej nie angażuje się na co dzień w politykę. To już samo w sobie jest wartością i czymś, co zasługuje na uznanie.
Tak często narzekamy w Polsce na brak zaangażowania młodzieży, a gdy ta w końcu to robi, zaczyna się wybrzydzanie, że młodzi protestują nie tak, jak wymarzyło to sobie starsze pokolenie komentatorów politycznych.
Kiedy dyskryminowana grupa wychodzi na ulice, to nie robi tego w celu wygrania plebiscytu sympatyczności. Chodzi raczej o skonfrontowanie społeczeństwa, a przede wszystkim władzy, z niewygodnymi faktami: halo, jesteśmy tu, traktuje się nas fatalnie i nie zamierzamy się dłużej na to godzić. Walka toczy się nie o sympatię, lecz rzecz dużo bardziej podstawową – o uznanie podmiotowości danej grupy i potraktowanie jej jako poważnego uczestnika debaty politycznej.
Polskie kobiety po raz kolejny – ostatnio w trakcie Czarnego Protestu – wysyłają politykom dokładnie taki sygnał: jesteśmy siłą polityczną, musicie się z nami liczyć! A czy robią to w sposób, który wykracza poza standardowe, „kulturalne” zwyczaje? Oczywiście, że tak i nie może być inaczej.
Kiedy jakaś grupa jest dyskryminowana, gdy narusza się jej prawa i wyklucza z debaty politycznej, to musi ona jakoś zwrócić na siebie uwagę. Standardowe środki polityczne nie wystarczą – gdyby było inaczej, kobiety w ogóle nie musiałyby protestować, bo ich problemy dawno by rozwiązano. Dlatego muszą sięgać po takie formy protestu, które wybijają społeczeństwo z jego codziennego rytmu.
Osoby, które narzekają na formę protestów, powinny zadać sobie pytanie, co by się stało, gdyby sprawa decyzji Trybunału Konstytucyjnego rozeszła się po kościach. Jak bardzo ośmieliłoby to PiS, Konfederację i innych prawicowych radykałów do tego, aby jeszcze mocniej przykręcić kobietom śrubę?
Bez względu na efekty tych protestów dziś wiadomo już jedno – władza nie może bezkarnie robić skoku na prawa kobiet. Bo te nie pozostawią tego ataku bez odpowiedzi.
Sposób, w jaki funkcjonuje Kościół katolicki w życiu politycznym III RP, jest naznaczony hipokryzją. Z jednej strony hierarchowie kościelni mają ogromne ambicje wpływania na politykę, z drugiej – cieszą się, a raczej cieszyli, nieformalnym immunitetem, który miał chronić Kościół przed politycznymi konsekwencjami ich działań.
Hierarchowie chcieliby współdecydować o kształcie polskiego prawa, co jest typowym przejawem działalności politycznej, a jednocześnie domagają się, aby kościoły pozostały „domami wiary”, w których nie ma miejsca na polityczne protesty. Nikt inny nie cieszył się w III RP takim przywilejem. Wszystkie inne instytucje musiały liczyć się z tym, że skoro same angażują się politycznie, to nie mogą znajdować się na zewnątrz politycznego sporu, chronione niewidzialnym murem konwenansów.
Protesty w kościołach w niedzielę 25 października są symbolicznym końcem tej hipokryzji, zerwaniem niepisanej umowy, że księża mogą zjeść ciastko i mieć ciastko – angażować się w politykę i być wolnymi od konsekwencji sporów politycznych.
Już te trzy osiągnięcia protestujących kobiet wystarczają, aby odnosić się do nich z szacunkiem, a nie pouczać o skutecznych i nieskutecznych formach sprzeciwu. Polska jest nie tylko krajem, w którym każdy zna się na piłce nożnej, ale także takim, w którym każdy jest genialnym strategiem politycznym. W szczególności dotyczy to komentatorów życia publicznego – zarówno zawodowych dziennikarzy, jak i stałych bywalców mediów społecznościowych. Ostatnie kilkanaście dni świadczy jednak o tym, że demonstrujące kobiety radzą sobie świetnie. Jeśli czegoś potrzebują, to nie porad, lecz wsparcia w walce o swoje prawa.
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Komentarze