0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Pawel GlogowskiPawel Glogowski

Strażnik leśny, który zgodził się rozmawiać z OKO.press, rozwiewa wątpliwości: w Puszczy Białowieskiej nie dojdzie do jakiejś odwilży w związku z konfliktem wokół masowej wycinki. "Lasy Państwowe nie odpuszczą - mówi. - Chodzi plotka, że jak będzie trzeba, to wyślą do Puszczy wszystkich polskich strażników". Mówi też, że między strażnikami leśnymi krąży informacja, że Lasy dostały zgodę z Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Białymstoku na wycinanie drzew w rezerwatach. "Jeśli to prawda, to dopiero zrobi się gorąco”. (Prawdopodobnie chodzi o Rezerwat przyrody "Lasy Naturalne Puszczy Białowieskiej" obejmujący sporą część Puszczy).

"Puszczają im nerwy, dostają amoku"

"Strażnicy leśni mają kajdanki, teleskopowe pałki i kuloodporne kamizelki. Do tego ciemne okulary i groźne miny. Wyglądają jakby jechali do Afganistanu, a nie są w stanie powstrzymać dziewczyn biegających po lesie. Puszczają im nerwy, dostają jakiegoś amoku" - mówiła kilka dni temu Joanna Pawluśkiewicz z Obozu dla Puszczy w rozmowie z "Newsweekiem".

Rzeczywiście, podczas blokad wycinki i wywózek drewna z Puszczy Białowieskiej robi się coraz goręcej. Zdaniem aktywistów strażnicy często zachowują się z przesadną brutalnością.

Skuwanie kajdankami, rzucanie na ziemię, bolesne wykręcanie rąk, mogący skończyć się okaleczeniem brak ostrożności przy odcinaniu protestujących od okupowanych maszyn i ryzykowne ściąganie ekologów z drzew stały się normą.

Niektórzy strażnicy wprost wyrażają niechęć do protestujących. Jak ten, który na akcji pojawił się z naszywką "Śmierć wrogom ojczyzny", jakby protestujący aktywiście byli przeciwnikami Polski. Albo ten, który podczas blokady 13 września insynuował, że aktywiści są "naćpani" i "ma być ból". Zdarzają się przypadki całkowicie bezprawnych działań, jak przypięcie aktywisty kajdankami i stalową linką do drzewa.

"Strażnicy leśni oddelegowani do Puszczy działają pod dużą presją" - starała się usprawiedliwiać zachowanie funkcjonariuszy Anna Malinowska, rzeczniczka Lasów Państwowych. "Oni na co dzień zajmują się łapaniem kłusowników, złodziei drewna, nielegalnymi wjazdami do lasów. Nigdy dotąd nie byli w podobnej sytuacji" – dodaje.

Przeczytaj także:

„Przychodzi pismo i trzeba jechać"

Lasy Państwowe wysyłają coraz więcej strażników do Puszczy Białowieskiej. Pod koniec czerwca Dyrektor Generalny Lasów Konrad Tomaszewski powołał "ogólnopolską grupę interwencyjną”. Początkowo co tydzień z każdej Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych jeździły trzy osoby, potem cztery, a teraz - jak dowiedziało się OKO.press - już sześć. Zmiany trwają od poniedziałku do piątku. Strażnicy kwaterowani są m.in. w stanicach kajakowych i pensjonatach. Za wszystko płacą delegujące ich nadleśnictwa.

„Przychodzi pismo i człowiek się dowiaduje, że musi jechać" - mówi jeden ze strażników leśnych, który zdecydował się porozmawiać z OKO.press. - „Jeśli jest z drugiego końca Polski, to ma pecha. Bo Lasy Państwowe dojazdu nie wliczają mu do czasu pracy. Ja mam daleko i musiałem wyjechać już w niedzielę. Ale płacono mi dopiero od poniedziałku, kiedy zaczęła się formalnie delegacja”.

Oddelegowano go do Puszczy na początku września. Prosi, by nie ujawniać jego personaliów, ponieważ obawia się konsekwencji służbowych.

„Większość strażników traktuje swoją obecność w Puszczy Białowieskiej jako przykrą konieczność. Na palcach jednej ręki mogę policzyć tych, którym wykręcanie rąk ekologom sprawia przyjemność” - dodaje.

„Podczas jednej z konferencji prasowych dyrektor Tomaszewski powiedział, że do Puszczy Białowieskiej nie jeżdżą strażnicy z nadleśnictw poklęskowych, w tym z RDLP Gdańsk, Toruń, Szczecinek i Poznań. Ale przynajmniej jeśli chodzi o dwa ostatnie to nieprawda. Wiem, że stamtąd również wysyłają” - mówi nasz rozmówca.

"Ta wycinka jest bez sensu"

"Wszyscy strażnicy, przynajmniej ci z mojej zmiany, zadawali sobie jedno pytanie: po co w ogóle jest ta wojna? Przecież ta wycinka jest kompletnie bez sensu" - mówi. Zarówno z ekonomicznych, ochroniarskich i wizerunkowych powodów. Mówi, że tak myśli większość strażników leśnych. "Również ci, którzy nie odnoszą się przyjaźnie do aktywistów ekologicznych”.

Z tego, co zaobserwował podczas swojej zmiany, 95 proc. wycinanych drzew to tzw. posusz jałowy. A więc uschnięte drzewa, w których nie ma już kornika. To jest drewno z murszem, czyli – mówiąc potocznie – ze zgnilizną. "Jego wartość rynkowa jest znikoma" - mówi.

"I do ochrony wycinki takiego bezwartościowego drewna codziennie wysyła się kilkudziesięciu strażników, by obstawiali maszyny harvester i forwarder albo wywózkę. To jest ekonomiczny nonsens" - irytuje się strażnik.

Blokada z 13 września 2017, fot. Paweł Głogowski/REPORTER

"Płot to nie dupa"

Nie widzi również cienia racjonalności w wycince jako działaniu ochronnym. "Podam przykład. Ochranialiśmy wycinkę blisko drogi, za którą był rezerwat ścisły, gdzie się nie tnie, bo nie wolno.

Przecież jeśli tam jest kornik, to on ma w nosie wszystkie drogi oddzielające go od lasu gospodarczego. I jeśli tniemy tu, a nie tniemy tam, to całe działanie nie ma kompletnie żadnego sensu" - tłumaczy.

A jak tłumaczą strażnikom sens ich pracy same Lasy Państwowe? "Podczas pierwszej odprawy cały czas podkreślano, że jesteśmy tu po to, by bronić bezpieczeństwa publicznego. Potem skojarzyłem, że to chodzi o to, że niby Lasy Państwowe respektują postanowienie Trybunału Sprawiedliwości UE, który zakazał wycinki, z wyjątkiem sytuacji, gdy drzewo zagraża bezpieczeństwu ludzi.

Ale Konrad z Janem [Tomaszewski z Szyszką - red.] tak to wymyślili, że jak płot nazwą dupą, to wszyscy w to uwierzą. Że ludzie to idioci i się na tę gadkę złapią” - ironizuje

"Nawet nie wiedziałem, kto nami dowodzi"

Mówi, że brak logiki dotyczy również organizacji pracy strażników leśnych w Puszczy Białowieskiej. „5 września wysłano blisko 40 strażników do obstawienia małej powierzchni leśnej. A następnego dnia, na dużo większy obszar, już tylko 20" - opowiada.

"A aktywiści to inteligentni ludzie. Z rana podjechał samochód z ekologami, szybko nas policzyli. I o godz. 8 zaczął się szturm”.

Mówi, że wtedy zrobił się kompletny chaos. Padały sprzeczne polecenia. Strażnicy raz mieli ekologów wynosić, raz zostawić ich tam, gdzie byli. I tak w kółko.

"Gdyby się wtedy jakiś aktywista mnie zapytał, kto dowodzi strażnikami, to po prostu nie umiałbym mu odpowiedzieć. Bo nawet nam jasno nie wskazano dowódcy” - mówi.

Dodaje, że niektóre wydawane strażnikom polecenia były zupełnie bez sensu. Na przykład kazano rekwirować aktywistom Greenpeace sprzęt do wspinaczki i spisywać protokół zatrzymania rzeczy służących do popełnienia wykroczenia lub przestępstwa.

"No ale jak gościu ma uprząż i liny, to jaka jest podstawa prawna, by to zrobić? Nie ma żadnej” - mówi.

Blokada z 13 września 2017, fot. Paweł Głogowski/REPORTER

"Lasy Państwowe nie pokazały ludzkiej twarzy"

Podczas blokady z 6 września protestującym nie udało się zablokować harvestera. Zdążył odjechać z miejsca wycinki. Część z aktywistów przypięła się do drzew. Na początku było dość nerwowo, bo strażnicy skuli kajdankami kilku aktywistów i próbowali ściągać ich z drzew. Potem jednak - jak podała białostocka "Wyborcza" - "uspokoili się i złożyli deklarację, że nie będą nikogo usuwać siłowo".

"W mediach podali, że blokada z 6 września przebiegła wyjątkowo spokojnie. Że Lasy Państwowe chciały pokazać ludzką twarz przed 11 września, czyli przed wysłuchaniem Polski przed Trybunałem Sprawiedliwości UE" - komentuje wydarzenia tamtego dnia nasz informator.

"To nie do końca tak. Gdyby było więcej „wyrywnych” strażników, to przy sprzecznych komunikatach i de facto braku dowodzenia scenariusz mógłby być zupełnie inny. Po prostu brutalny".

"Strażnicy nazywają ekologów śmierdzielami"

Przypomina sobie również, że podczas blokady doszło do przykrej sytuacji. "Wszystkie krótkofalówki strażników ustawione są na jeden kanał.

Nagle z głośników dobiegł głos, że „śmierdziele się wycofują”. Tak wielu strażników nazywa ekologów"

Mówi, że wszyscy to słyszeli, również aktywiści.

"Pomijam już brak kultury osobistej funkcjonariusza, który to powiedział. Ale wizerunkowo dla Straży Leśnej to jest po prostu strzał w kolano" - irytuje się.

"Aktywiści za bardzo ryzykują"

Kiedy 6 września kierowca harvestera usłyszał przez krótkofalówkę „aktywiści atakują”, to zaczął uciekać na pobliską posesję, gdzie było miejsce parkingowe maszyny. "Ale jeden z aktywistów rzucił się pod koła. Całe szczęście strażnik złapał go za kołnierz i gwałtownie wyciągnął, bo inaczej maszyna rozjechałaby mu nogi" - opowiada informator. Podkreśla, że kierowca pewnie nawet tego nie zauważył, bo w harvesterze ma ograniczone pole widzenia.

"To co zrobił ten ekolog było zupełnie niepotrzebne. Aktywiści momentami za bardzo ryzykują" - mówi.

"Białowieski homo sovieticus"

W rozmowie z OKO.press strażnik mówi, że w opinii lokalnych leśników i mieszkańców Szyszko i Tomaszewski to najlepsze, co mogło im się przydarzyć.

"Po rozmowach z mieszkańcami odnoszę wrażenie, że ci ludzie to taki homo sovieticus: władza musi być silna. I jak da pałą po plecach, to znaczy, że ma rację. Są przekonani, że prawdziwa władza nie pyta obywateli o zdanie, tylko im coś każe. I przez takie okulary patrzą na protesty ekologów”.

Dlatego - mówi - aktywiści nie mają dobrej opinii wśród większości mieszkańców puszczańskich miejscowości.

"Moim zdaniem, walcząc o Puszczę powinni w pierwszej kolejności spróbować przekonać tych ludzi" - zaznacza.

Blokada z 13 września 2017, fot. Paweł Głogowski/REPORTER

Udostępnij:

Robert Jurszo

Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.

Przeczytaj także:

Komentarze