0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Il. Mateusz Mirys / OKO.pressIl. Mateusz Mirys / ...

Unia Europejska była dotychczas w stanie narzucić producentom urządzeń mobilnych jedno standardowe złącze ładowania, jest też w stanie – o ile zechce – narzucić standardy dotyczące interoperacyjności narzędzi IT. I powinna to zrobić.

Gdy podłączamy dowolne urządzenie elektryczne do gniazdka, nie zastanawiamy się, kto generuje prąd, kto wyprodukował samo gniazdko, czy wtyczka naszego urządzenia będzie aby pasować, i czy charakterystyka prądu w gniazdku będzie zgodna z wymaganiami urządzenia. Nowy odkurzacz może mieć pewne dodatkowe funkcje i możliwości, ale zasilimy go z tego samego gniazdka, co model, który nim zastępujemy.

Od niedawna w UE – po latach przepychanek z firmą Apple – podobna interoperacyjność dotyczy smartfonów i ładowarek do nich. Wszystkie takie urządzenia muszą korzystać z gniazdka USB-C. Za rok podobny wymóg zacznie obowiązywać dla wszystkich nowych laptopów sprzedawanych na terenie wspólnoty.

Nie trzeba pamiętać ładowarkowego szaleństwa producentów telefonów komórkowych z początku tysiąclecia, by docenić wartość i wagę takiej standaryzacji. Nie tylko oznacza ona mniej elektrośmieci (stara ładowarka nie staje się zbędna, gdy wymieniamy nasze urządzenie mobilne na model innego producenta), ale po prostu ułatwia życie. Zostawiliśmy naszą ładowarkę w domu? Zapewne ktoś obok ma własną, z której damy radę skorzystać.

A może mamy ze sobą nasz powerbank – typ urządzenia, który stał się popularny między innymi dlatego, że standaryzacja fizycznego gniazdka oraz charakterystyki napięcia za jego pomocą dostarczanego uprościła jego konstrukcję i doprowadziła do większej konkurencji, oraz spadku cen. Dziś ze swojego powerbanku mogę zasilić w podróży swojego laptopa.

Standaryzacja ładowarek smartfonów ostatecznie wymagała regulacji Unii Europejskiej. Niektórzy producenci urządzeń mobilnych nie byli nią zainteresowani, bo oznaczała mniejsze zyski ze sprzedaży dedykowanych ładowarek. Najbardziej bodaj jaskrawym przykładem jest oczywiście firma Apple.

Taka podstawowa interoperacyjność nie tylko ułatwia życie, ale też znacznie utrudnia dużym firmom tworzenie barier dla przerzucenia się ich klientów na produkty konkurencji. I jest sprawą absolutnie zasadniczą, jeśli chcemy na serio rozmawiać o suwerenności cyfrowej.

Przeczytaj także:

Interoperacyjność a konkurencja

Wyobraźmy sobie świat, w którym mamy do wyboru kilka niekompatybilnych systemów gniazdek i instalacji elektrycznych, kontrolowanych (za pomocą patentów, umów licencyjnych i certyfikacji) przez kilku wielkich producentów.

Każdy budynek byłby wyposażany w jeden z tych systemów – pewnie ten najpopularniejszy na danym obszarze lub w danym kontekście (np. budynek mieszkalny, czy biurowy, czy usługowy, itp.), albo wynikający z preferencji właściciela budynku. Oczywiście można by położyć instalację dla więcej, niż jednego systemu, ale to by oznaczało znaczne dodatkowe koszty. Podobnie z wymianą jednego standardu instalacji na inny po fakcie – byłaby ona możliwa, ale bardzo kosztowna, i często wymagałaby kucia ścian.

Producenci-licencjodawcy tych instalacji elektrycznych mogliby kontrolować, kto ma prawo produkować urządzenia zgodne z ich systemem – i pewnie niekoniecznie byliby skorzy udzielać licencji firmom, których produkty bezpośrednio konkurowałyby z ich ofertą. A tym bardziej wszelkiego rodzaju przejściówkom czy adapterom. Lobbowaliby też za tym, by urządzenia, które nie uzyskały ich certyfikacji, były nielegalne – kto wie, mogłyby przecież być niebezpieczne.

Przy kupowaniu bądź wynajmowaniu mieszkania musielibyśmy sprawdzić, czy instalacja elektryczna pozwoli nam korzystać z posiadanych przez nas urządzeń. Gdybyśmy zaś uznali, że system, z którego dotychczas korzystaliśmy, już nam nie odpowiada – na przykład dlatego, że kontrolująca go firma znacznie podniosła ceny – oznaczałoby to konieczność wymiany całej instalacji lub przeprowadzki, nie mówiąc o wymianie wszystkich naszych urządzeń elektrycznych.

I choć na rynku byłoby kilka konkurujących systemów, kontrolowanych przez kilka różnych podmiotów, to trudno byłoby mówić o realnej konkurencji.

Chmurowe monopole

Ten przykład brzmi absurdalnie w kontekście podstawowej fizycznej infrastruktury, czyli instalacji elektrycznej. Ale całkiem dobrze oddaje realną sytuację w kontekście podstawowej infrastruktury informatycznej.

Weźmy choćby biurowe chmury dwóch największych graczy na tym rynku – Google i Microsoftu. Nie są ze sobą interoperacyjne. Jeśli korzystamy z Google Workspace, nie przeniesiemy łatwo swoich danych do Microsoft 365, i vice versa. Mało tego: nie będziemy nawet w stanie współdzielić plików pomiędzy tymi platformami! Tak, jak nie moglibyśmy podłączyć urządzenia do gniazdka niekompatybilnej instalacji elektrycznej.

Niektóre elementy tych platform korzystają co prawda z dawno ustandaryzowanych protokołów (jak IMAP i SMTP dla poczty elektronicznej, czy iCalendar dla kalendarzy), ale jest to pewna zaszłość z czasów wczesnego Internetu, kiedy tworzenie usług opartych o ustandaryzowane protokoły komunikacyjne było podejściem naturalnym.

Gdy tylko firmy technologiczne zrozumiały (jak Twitter w okolicach 2008 roku), że zamykanie osób korzystających z ich usług w niekompatybilnych mini-monopolach bardziej się opłaca, przestały tworzyć i wdrażać otwarte protokoły komunikacyjne dla nowych usług.

Wręcz przeciwnie, czasem wręcz usuwały już istniejące wsparcie takich protokołów ze swoich platform. Tak stało się ze wsparciem otwartego protokołu XMPP w usłudze Google Talk (pierwszej z wielu skończonych porażką prób uruchomienia usługi komunikatora internetowego przez Google) oraz w Facebook Messengerze.

Decyzja biznesowa

Powtórzmy, osoby korzystające z Microsoft Teams nie zdzwonią się dziś z osobami korzystającymi z analogicznej usługi Google, a użytkowniczki i użytkownicy Google Workspace nie udostępnią pliku konkretnym, zalogowanym osobom korzystającym z Microsoft 365.

Jesteśmy zmuszeni zakupić szereg różnych metaforycznych instalacji elektrycznych – mamy konta jednocześnie na wielu z tych platform i zainstalowanych na naszych urządzeniach szereg zajmujących mnóstwo pamięci aplikacji związanych z bardzo przecież podobnymi, acz niekompatybilnymi między sobą, usługami wielkich graczy.

Nie wynika to z jakichś zasadniczych technicznych uwarunkowań. Otwartoźródłowy system Nextcloudcoraz popularniejszy w Europie – daje możliwość uruchomienia chmury biurowej na własnej infrastrukturze.

Ja mam własną instancję, z której korzystam przy pisaniu tego tekstu; własną instancję ma też Europejski Inspektor Ochrony Danych Osobowych – dr Wojciech Wiewiórowski. Nextcloud pozwala takim niezależnym instancjom komunikować się między sobą, na przykład współdzieląc pliki między osobami z nich korzystającymi.

Mógłbym więc udostępnić tekst, który właśnie piszę, dr. Wojciechowi Wiewiórowskiemu bezpośrednio. Nie musiałbym wysyłać żadnych linków, a dr Wiewiórowski nie musiałby mieć konta na moim serwerze. Moglibyśmy też wspólnie nad tym tekstem pracować z naszych istniejących kont w dwóch różnych chmurach biurowych.

Dla osób korzystających z usług Big Techów może to brzmieć jak science fiction.

Możliwość udostępnienia i wspólnej edycji pliku między użytkownikiem Google Docs a użytkowniczką Microsoft 365 wydaje się wręcz niewyobrażalna.

Brak interoperacyjności Big Techów jest ich świadomą decyzją biznesową. Oznacza między innymi, że nie możemy łatwo zmienić usługodawcy. A co za tym idzie usługodawca może sobie pozwolić na znacznie więcej wobec nas – na przykład podnosząc ceny i wciskając nam usługi, których nie chcemy, a które wystawiają nasze dane na niebezpieczeństwo.

Otwarte standardy a suwerenność cyfrowa

Jeżeli suwerenność cyfrowa miałaby polegać tylko na przeniesieniu się z platform Google czy Microsoftu do jakiejś jednej ogromnej platformy zarządzanej przez europejską firmę, to szybko może się okazać, że mamy z nią podobne problemy jak z amerykańskimi Big Techami. Zamienilibyśmy po prostu jeden zestaw monopolistów na inny, choć nieco bardziej podległy europejskim regulacjom.

Gdybyśmy zamiast tego skupili się na stworzeniu, ustandaryzowaniu i wprowadzeniu wymogów dotyczących interoperacyjności takich usług (i nie chodzi wyłącznie o usługi chmury biurowej czy komunikatorów korporacyjnych!), możliwa stałaby się nie tylko komunikacja pomiędzy różnymi usługami – jak na przykład współdzielenie plików między platformami biurowymi różnych usługodawców – ale znacznie łatwiejsze stałoby się też przenoszenie się między nimi. I dotyczyłoby to nie tylko pojedynczych osób korzystających, ale całych instytucji.

Jeśli Big Techy zostałyby zmuszone do wdrożenia takich standardowych interoperacyjnych protokołów komunikacji (jak wykorzystywany przez Nextclouda Open Cloud Mesh), podważyłoby to ich cały model biznesowy, oparty na monopolizacji i blokowaniu bądź wykupywaniu konkurencji.

Jednocześnie stworzone zostałoby pole do innowacji oraz przestrzeń dla wielu nowych usługodawców i niezależnych twórców oprogramowania. A osoby i instytucje z takich usług korzystające miałyby wreszcie realny wybór.

Unia Europejska pokazała, że potrafi wykazać się niezbędną wyobraźnią i odwagą, by wprowadzić potrzebne regulacje wbrew interesom i protestom wielkich graczy. RODO, Akt o Usługach Cyfrowych, czy standaryzacja ładowarek do urządzeń mobilnych – wszystkie te regulacje spotkały się z potężnym sprzeciwem wielkich graczy, twierdzących między innymi, że „zdławią innowację". Innowacja ma się jednak doskonale, a z pozytywnych efektów tych regulacji korzystamy wszyscy.

Z suwerenności cyfrowej opartej o otwarte standardy i wymogi interoperacyjności również wszyscy skorzystamy – o ile reprezentującym nas politykom i polityczkom odwagi i wyobraźni i tym razem nie zabraknie.

Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.

;
Na zdjęciu Michał rysiek Woźniak
Michał rysiek Woźniak

Specjalista ds. bezpieczeństwa informacji, administrator sieci i aktywista w zakresie praw cyfrowych. Studiował filozofię, był członkiem Rady ds. Cyfryzacji, jest współzałożycielem warszawskiego Hackerspace’a. Pracował jako Dyrektor ds. Bezpieczeństwa Informacji w OCCRP – The Organised Crime and Corruption Reporting Project, konsorcjum ośrodków śledczych, mediów i dziennikarzy działających w Europie Wschodniej, na Kaukazie, w Azji Środkowej i Ameryce Środkowej. Współpracuje z szeregiem organizacji pozarządowych zajmujących się prawami cyfrowymi w kraju i za granicą. Współautor „Net Neutrality Compendium” oraz “Katalogu Kompetencji Medialnych”.

Komentarze