0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Marcin ŁobaczewskiFot. Marcin Łobaczew...

„Powiedziałam, że jako publicystka zajmuję się m.in. sprawami społecznymi, że od lat piszę felietony dla różnych pism, na spotkaniach autorskich mówię głównie o sprawach społecznych, a nie tylko literackich, dużo jeżdżę, również do małych ośrodków, biorę udział w dyskusjach, przyjmuję zaproszenia od mediów. Działaczka z Meksyku wysłuchała i skwitowała: „Ej, no to ty jesteś narrative changer”, czyli osobą, która zmienia narrację” – Ewa Koza rozmawia z Sylwią Chutnik o jej aktywizmie społecznym.

Tańce pod kościołem w złotym staniku

Ewa Koza, OKO.press: Znamy panią przede wszystkim jako pisarkę. Kiedy zaczęła się pani działalność społeczna?

Sylwia Chutnik*: Miałam 15 lat, kiedy zaangażowałam się w wolontariat w ramach Amnesty International. Powstało wówczas polskie biuro. Moja praca polegała na tym, że adresowałam koperty i wkładałam do nich wydawane przez Amnesty biuletyny z informacjami dotyczącymi więźniów politycznych na całym świecie. Amnesty nie zajmuje się działaniami na rzecz osób z kraju, w którym ma siedzibę, ale z innych regionów świata. Dzięki temu mogłam poznać, na przykład, historię poetki z Tybetu, osądzonej i skazanej na 20 lat więzienia za wiersz, i wiele innych, strasznych historii.

To doświadczenie miało na mnie duży wpływ. Zrozumiałam, jak wielką cenę ludzie potrafią zapłacić za wolność słowa i własną wolność. Pozwoliło mi to też wyjść myślami poza Polskę. Pamiętajmy, że to były czasy sprzed internetu, kiedy dostęp do informacji był ograniczony. Również z tego powodu ten wolontariat miał dla mnie ogromną wartość.

Potem, bardzo szybko, zaangażowałam się w ruch feministyczny, anarchistyczny, oddolny, punkowy. Byłam jedną z osób, które zakładały grupę Emancypunx. To była grupa feministyczna nakierowana na happeningi, akcje uliczne, działalność muzyczną, artystyczną, organizowanie festiwali, koncertów, wspieranie muzyki i sztuki tworzonej przez kobiety. Grupa prospołeczna i projektowa. Byłyśmy pierwszymi osobami, które zorganizowały pre-manifę. Zanim pierwsza manifa przeszła ulicami Warszawy, rok wcześniej była nasza – skromna akcja na 8 marca. Pamiętam niebywałe zainteresowanie mediów tym, że coś się dzieje tego dnia.

Byłam w tej grupie kilka lat. Dużo się nauczyłam.

Co było dla pani najcenniejsze?

Od spraw praktycznych – organizacyjnych i logistycznych, przez pracę z ludźmi i pracę w grupie, taką, która pozwala znaleźć płaszczyznę porozumienia i współpracy. To były akcje uliczne, więc ta praca dodała mi też odwagi. Robienie happeningów wśród ludzi jest niebywałym doświadczeniem.

Mam swoją historię występowania w dziwnych strojach na środku miasta. Na przykład z wielkim, różowym różańcem albo tańczącą przed kościołem w złotym staniku, albo ubraną w sukienkę z gazet na alternatywnym pokazie mody. Przez kilka lat współtworzyłam ruch Radykalne Czirliderki. Powołałam go z dziewczynami jako prześmiewczą odpowiedź na kult urody i młodości. Występowałyśmy na demonstracjach ulicznych, więc byłyśmy czirliderkami, ale w słusznej sprawie.

Dla mnie zawsze było ważne, żeby łączyć aktywizm społeczny z twórczością i sztuką. Od początku najlepiej się w tym odnajdywałam. I tak mi zostało.

Pretensje, nie peany

Przez długi czas współpracowałam z różnymi nieformalnymi grupami, jednocześnie skończyłam studia w Instytucie Kultury Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Skończyłam również podyplomowe studia Gender Studies, na tej samej uczelni. Tam między innymi zaczęła działać grupa Porozumienie Kobiet 8 Marca, w którą się zaangażowałam. A kiedy mój syn miał niecałe trzy lata, założyłam Fundację Mama.

To była pierwsza w Polsce organizacja feministyczna zajmująca się pracą opiekuńczą. Przez ponad 11 lat działała na rzecz matek w naszym kraju.

Doświadczenie aktywistyczne ma potężne znaczenie w moim życiu. Działałam w wielu obszarach, mogłabym je długo wymieniać, bo od 15. urodzin minęło już sporo czasu. Dużo mi to dało. Nauczyło kierowania zespołem, nieromantycznego i nierewolucyjnego ogarniania Excela (śmiech) i rozliczania projektów. Ale działania aktywistyczne są przede wszystkim dobrą lekcją pokory, bo żeby coś zrobić na dużą skalę, potrzebne są fundusze, a ich zdobywanie zwykle łączy się z niewdzięczną pracą, którą trzeba wykonać. I nauką pokory w kontekście osób, którym się pomaga.

Bardzo szybko zorientowałam się, że, po pierwsze, pomaga się osobom, które sobie tego życzą, nic na siłę, a po drugie – nie można niczego oczekiwać. Nie można działać, żeby coś z tego mieć, na przykład poczuć cudzą wdzięczność albo usłyszeć słowo „dziękuję”. Zazwyczaj tego nie ma. Częściej są pretensje, nie peany. Trzeba się nauczyć, że robimy to po to, żeby pomóc ludziom i schować ego do kieszeni, bo bardzo łatwo można się zniechęcić. Przecież różnego rodzaju akcje pomocowe to studnia bez dna, to praca, która się nie kończy. Trzeba mieć strategię wobec takiego działania.

W 2017 roku rozwiązałyśmy Fundację Mama, zamknęłyśmy też kawiarnię „MaMa Cafe”, którą prowadziłyśmy przez trzy lata, a ja zaczęłam współpracować z różnymi organizacjami, w pewnym sensie robiąc to, co dotychczas, ale już jako osoba, która współpracuje z innymi organizacjami i inicjatywami.

Jakie były przyczyny rozwiązania Fundacji Mama?

Przede wszystkim przestałyśmy dostawać dotacje. To było po 2015 roku, gdy PiS doszedł do władzy. Widziałyśmy, jak bardzo trudno jest nam – jako organizacji feministycznej – dostać fundusze. Byłyśmy zmęczone, że więcej czasu przeznaczamy na zdobywanie pieniędzy na prąd do kawiarni niż na to, jak zmienić system. I w końcu my, jako osoby, które zakładały fundację – Patrycja Dołowy, Ania Pietruszka-Dróżdż i ja – byłyśmy już na innym etapie życia. Nasze dzieci były starsze, więc byłyśmy coraz dalej od problemów młodych mam.

Pierwotnie chciałyśmy, żeby pracę Fundacji kontynuowały inne osoby, ale nie mogłyśmy takich znaleźć. Jest dużo inicjatyw działających na rzecz mam czy rodziców, ale one zwykle nie są polityczne. A my zawsze ładowałyśmy się do parlamentu i chciałyśmy lobbować na rzecz zmian. Wypowiadałyśmy się na tematy polityczne, co dla wielu osób nie było oczywiste. Ostatecznie nie znalazłyśmy osób, które mogły kontynuować pracę Fundacji, i stwierdziłyśmy, że lepiej ją rozwiązać.

Przeczytaj także:

Wkurzona Mamma Mia

Znam sporo aktywistek, które angażują się w działania społeczne i zawsze mnie kusi, żeby zapytać, co je wzywa do takiego działania. A potem słyszę albo czuję, że pytanie wydaje się banalne, a odpowiedź zbędna. Mam wtedy wrażenie, jakby oczywistością było, że skoro aktywistka, na przykład, urodziła dziecko, ma działać na rzecz mam. Tymczasem, w moich oczach ludzie w większości nastawieni są na branie, nie na dawanie. W sytuacji, w której kobieta jest zaabsorbowana wieloma przyziemnymi czynnościami, w pani życiu pojawiła się potrzeba założenia Fundacji Mama. Jak do tego doszło?

Myślę, że ma to swój początek w moim temperamencie. Jestem raczej osobą zadaniową. Lepiej się czuję, gdy tuż po tym, jak zauważę problem, przechodzę do zastanowienia się, co mogę z tym zrobić. To bywa nieznośne dla ludzi, którzy chcą się po prostu wygadać, bo u mnie automatycznie włącza się opcja szukania rozwiązań, a oni tego nie potrzebują. Staram się ograniczać, bo wiem, że to może być irytujące, ale nie jest to dla mnie łatwe. Ja funkcjonuję w trybie: „Okej, pomarudziłyśmy, a teraz pomyślmy, jak możemy temu zaradzić”. I chyba z tego urodziła się Fundacja Mama.

Mój syn miała dwa i pół roku, kończył już korzystanie z wózka, a ja miałam poobijane nogi i czułam się fizycznie wykończona noszeniem tego wózka po całym mieście. Stąd nasza pierwsza kampania miała tytuł: „O Mamma Mia! Tu wózkiem nie wjadę” i dotyczyła barier architektonicznych, czyli wysokich krawężników, krzywych chodników i braku podjazdów, ale też barier mentalnych, mówiących o tym, że od osoby z wózkiem dziecięcym czy na wózku oczekuje się, że podjedzie dwa kilometry dalej, bo akurat tam jest podjazd albo winda.

Byłam tym już tak wkurzona i zmęczona, że czułam, że to mnie frustruje, a nie chcę być osobą, która cały czas narzeka. Nie jestem taką. Postanowiłam więc zawalczyć o to dla innych matek, żeby zwłaszcza wczesne miesiące macierzyństwa nie kojarzyły im się ze znojem, tylko z czymś ciekawym.

Ale, rzeczywiście, kiedy dużo działa się społecznie, łatwo zgubić punkt odniesienia i świadomość, po co ja to robię. Pamiętam, że w momencie największego wiru – działałam już w rozkręconej Fundacji, byłam po premierze pierwszej książki, więc stawałam się pełnoetatową pisarką i miałam małe dziecko – gdy ktoś mnie pytał, po co to robię, to fukałam wkurzona, że zawraca mi głowę.

Co panią zatrzymało?

Zaproszenie do Fundacji Ashoka. To był rok 2008. Byłam w Krakowie – tuż po debiucie „Kieszonkowego atlasu kobiet” – na swoim pierwszym stypendium i dostałam mail z Fundacji. Napisali, że przyglądają się mojej pracy w Fundacji Mama i że chcą mnie zaprosić do procesu rekrutacyjnego do ich organizacji. Ten trwa około roku, czasem dłużej, i polega na tym, że człowiek próbuje zrozumieć, co robi i po co to robi.

Ashoka jest międzynarodową organizacją, która zrzesza innowatorów i innowatorki społeczne. Co oznacza, że są to osoby działające społecznie, które myślą perspektywicznie i zmieniają pewne rzeczy systemowo. Nie ograniczają się do realizacji projektu na dany temat, ale patrzą na zagadnienie szerzej, chcąc zmienić je odgórnie. Często są to liderki i liderzy, czyli osoby, które rzucają pomysły, zakładają organizacje i pokazują inny sposób myślenia dotyczący tematu, który był już społecznie ogrywany. Są iskrą, która rozpala różne działania.

Początkowo zlekceważyłam te maile, nie miałam na to czasu. Perspektywa rocznego procesu rekrutacyjnego, wypełniania formularzy i odpowiedzi na niekończące się pytania nie zachęcała, ale oni się nie poddawali. I bardzo dobrze! Przyciskali i weszłam w ten proces.

To był pierwszy moment, w którym zadałam sobie pytania, które pani mi teraz zadaje, czyli: „Po co?”, „W związku z czym?” i „Dlaczego?”.

I jak pani poszło?

To trochę przypominało – teraz byśmy powiedziały – coachingowe myślenie perspektywiczne i planowanie działania. Zwykle stosowało się takie myślenie w kontekście pracy zawodowej, biznesowej. A tu – na żywym organizmie aktywności społecznej – trzeba było się zastanowić: „Co będę robiła za trzy lata?”, „Gdzie moja organizacja będzie za pięć czy dziesięć lat?”.

Teraz to już standard, ale w 2009 czy 2010 roku, gdy wciąż byłam w procesie rekrutacyjnym, brzmiało trochę kosmicznie. Najpierw była seria zadań, formularzy i „rozkmin”, potem spotkania z członkami i członkiniami Ashoki w Polsce, a na końcu procesu rozmowa z szefem Ashoki na Europę. Dostałam się do tej organizacji i jestem w niej cały czas, bo w Ashoce jest się do końca życia.

W jakim obszarze pani działa?

Jestem zaangażowana w projekty genderowe na całym świecie. Niesamowite jest znaleźć się w grupie osób, które robią niebywałe rzeczy na całym świecie. To zmienia optykę. Dla mnie to ważne, żeby wychodzić poza grajdołek i swoją bańkę.

Dzięki Ashoce zaczęłam mieć jakiekolwiek refleksje dotyczące mojej aktywności. Jakkolwiek dużo się zmieniło, bo nie ma już Fundacji Mama, a ja zajmuję się trochę innymi sprawami, to cały czas krążę wokół podobnych tematów. Mam teraz podejście, które jest wynikiem – mogę to śmiało powiedzieć – wielu lat zastanawiania się nad tym, co i w jaki sposób chcę robić.

Kundel aktywizmu społecznego

Pamiętam, że tuż po rosyjskiej agresji na Ukrainę, była pani mocno zaangażowana w bieżącą pomoc dla osób uchodźczych z tego kraju, m.in. rozdawała pani artykuły higieniczne na Dworcu Centralnym w Warszawie. Są momenty, w których wiele i wielu z nas nie ma wątpliwości, gdzie przekierować swoje zasoby. A w sytuacji względnej stabilności, jak dokonuje pani wyboru, w co angażować się w pierwszej kolejności?

Są takie rzeczy, które chwytam, bo są tymczasowymi i trzeba je zrobić. Lubię pracę, która nie wymaga skomplikowanych procesów decyzyjnych. To dla mnie dobre – mniej myślę i robię więcej konkretów. Angażuję się też w akcje o zasięgu lokalnym, na przykład na rzecz osób senioralnych, takie jak świąteczne pakowanie prezentów czy załatwianie książek, zbiórki funduszy na konkretne cele.

Priorytety zmieniały się przez lata. Teraz jestem na etapie, na którym weryfikuję, co dla mnie ważne, a co nie. Dużo zmian zaszło również dookoła. Jeszcze kilka lat temu polski aktywizm społeczny polegał w dużej mierze na tym, o czym opowiadała w rozmowie Gosia Kulczycka, czyli robimy, robimy, aż się wypalimy i nie będziemy w stanie nic już zrobić. Nigdy nie chciałam dopuścić do takiego momentu i sama się chyba trochę pilnowałam. Teraz jest zupełnie inaczej, jest Fundacja RegenerAkcja, dużo mówi się o self-care, jest sporo warsztatów antywypaleniowych, spotkań, lektur. I to jest super, bo możemy działać bardziej świadomie.

Jestem teraz w momencie patrzenia na siebie całościowo. Zwykle dzieliłam swoje życie na literackie, artystyczne, aktywistyczne i związane z innymi działaniami, tak jakbym była kilkoma postaciami. Teraz staram się je zsynchronizować, na ile się da (śmiech).

Co pani w tym pomaga?

We wrześniu zeszłego roku, w związku z Ashoką, byłam w Meksyku na konferencji dla osób, które działają w obszarze genderowym. I właśnie tam, jedna z działaczek zapytała, czym ja się konkretnie zajmuję. Pomyślałam, że jak zacznę wymieniać, co robię, to trochę to potrwa. Powiedziałam: „Wiesz, robię bardzo dużo rzeczy, na różnych poziomach i obszarach, i przyznam, że mam z tym jakiś problem, bo czuję się, jakbym była jakimś kundlem aktywizmu społecznego. Jestem trochę tu, trochę tam, trochę siam, nie mam jakiejś afiliacji, nie mam swojej organizacji. Tak się pałętam. Okej, jest mi z tym dobrze, ale nie umiem się w związku z tym nazwać i jasno powiedzieć, co ja teraz robię”.

Poprosiła, żebym jednak wymieniła, w jakie działania się angażuję. Zaczęłam wyliczać. Powiedziałam, że jako publicystka zajmuję się m.in. sprawami społecznymi, że od lat piszę felietony dla różnych pism, że na spotkaniach autorskich mówię głównie o sprawach społecznych, a nie tylko literackich, że dużo jeżdżę, również do małych ośrodków, biorę udział w dyskusjach, przyjmuję zaproszenia od mediów. Wysłuchała i skwitowała: „Ej, no to ty jesteś narrative changer”, czyli osobą, która zmienia narrację.

Ten termin wywodzi się najpewniej z biznesu, ale funkcjonuje też w innowacjach społecznych. Idea polega na tym, że wierzy się w siłę opowieści, która ma zmienić rzeczywistość i naszą świadomość. Czyli za pomocą historii, choćby to był felieton czy powieść, ale też udziału w dyskusji czy spotkaniu autorskim, staram się zmieniać świadomość ludzi, pokazując im sprawy, zagadnienia, czy problemy, na które dotąd nie zawracali uwagi.

Bardzo się ucieszyłam, gdy usłyszałam, że mam nazwę na to, co robię! Polecono mi różne lektury, m.in. Adrienne Maree Brown, która zajmuje się rozważaniami w obszarze działań społecznych pod różnym kątem. Tworzenie zmian i zmienianie świata na lepsze to coś, czym się zajmuję. Pomyślałam, że to jest moje zadanie. Jako pisarka i publicystka, mam dostęp do mediów, więc wykorzystuję to, aby mówić o ważnych sprawach. I to jest teraz mój aktywizm społeczny.

Jest pani również zaangażowana w program Girls Future Ready Foundation.

Tak, to organizacja działająca na rzecz dziewcząt i młodych kobiet, która wspiera je w edukacji i rozwoju kariery. W ramach ich programu mentorskiego prowadzę ścieżkę herstoryczną, gdzie pracując z jedną wybraną osobą, będziemy skupiać się na poznawaniu przeszłości kobiet, opracowywaniu sylwetki jednej z nich, a następnie przygotowaniu zine'a (czasopismo, od angielskiego magazine – przyp. red.) na jej temat.

Wyjść z mroku

Pamiętam wątek warsztatów pisarskich dla osób w wieku senioralnym. Z pani ust padło zdanie: „Wszystko jest dobre” – w kontekście rozmowy o potrzebie pisania i wynikających z tego korzyściach, nawet jeśli człowiek pisze wyłącznie do szuflady. Mówiłyśmy o tym, że warto próbować, niezależnie od tego, co pokazuje PESEL, że każdy moment jest dobry, żeby zacząć. Utkwiło mi też jedno ze zdań, którymi podsumowywała pani miniony rok: „Wychodzenie z mroku jest łatwiejsze, kiedy ma się obok kulturę”. Co jest dla pani największą wartością w obcowaniu z kulturą?

Dla mnie kultura jest czymś, czym oddycham. Być może brzmi to egzaltowanie, ale tak właśnie jest. A jeśli chodzi o warsztaty pisania, prowadzałam je z seniorkami i seniorami, z licealistkami i licealistami, z uczennicami i uczniami szkoły podstawowej i z młodymi matkami. Od lat prowadzę je dla studentów i studentek w ramach zajęć, a także w „Maszynie do pisania”, czyli szkole pisania dla bardzo różnych osób. To się wszędzie sprawdza.

Niezależnie od tego, ile mamy lat, co robiłyśmy czy robiliśmy wcześniej, pisanie jest jedną z form autoekspresji, pozwala ułożyć myśli. Od lat stosuję zasadę trzech stron, której nauczyłam się od Julii Cameron, z książki „Droga artysty”. Zanim chwycę za komórkę i sprawdzę, czy świat istnieje, piszę trzy strony, odręcznie, czyli wolniej niż na klawiaturze komputera, i z nie do końca rozbudzonym umysłem. To dobre wejście w nowy dzień.

Przez wiele lat, zupełnie intuicyjnie, w sytuacjach trudnych próbowałam znaleźć równowagę, robiąc rzeczy twórcze. Wyklejając kolaże, malując, kaligrafując, pisząc wiersze czy teksty piosenek. A zeszły rok był trudny, choruję na depresję, to takie falowania i spadania. W 2023 roku trafiłam na zajęcia z arteterapii, które były połączeniem terapii i zajęć twórczych. To był strzał w dziesiątkę. Zorganizowano je w ramach lokalnego Centrum Zdrowia Psychicznego. Polecam sprawdzać, co się dzieje w takich miejscach, bo pojawiają się projekty, z których można skorzystać bezpłatnie.

Trafiłam do świetnej grupy i świetnych osób prowadzących. Mam nadzieję, że będzie kontynuacja. Bardzo się w tym odnalazłam, bo to było coś, co dotąd robiłam intuicyjnie, a tu było nakierowane. Kultura i sztuka ratują w wielu sytuacjach.

Działa pani aktywistycznie w ramach zdrowia psychicznego?

Nie, ale bardzo jest mi bliskie to, co dzieje się w psychiatrii dziecięcej. Wielokrotnie pisałam o tym w swoich felietonach, a teraz – z wielką nadzieją – patrzę na plany przesunięcia budżetów i wsparcia infolinii dla dzieci i młodzieży. Mam nadzieję, że te działania będą rozwijane. Uważam, że wszystkie aktywności w tym obszarze są bardzo ważne. Na przykład projekt „Młode Głowy” Fundacji Unaweza, który skupia się na zdrowiu psychicznym młodzieży i bada ich potrzeby oraz doświadczenia. To ogólnopolskie działanie edukacyjne dotyczące zdrowia psychicznego, poczucia własnej wartości i sprawczości wśród młodych ludzi.

*Dr Sylwia Chutnikdoktor nauk humanistycznych. Z wykształcenia kulturoznawczyni, absolwentka gender studies na UW. Pisarka, publicystka, promotorka czytelnictwa i działaczka społeczna. Wykładowczyni akademicka. Założycielka Fundacji Mama ma doświadczenie współpracy z ponad 20 organizacjami pozarządowymi. Obszary zainteresowań: feminizm, prawa osób queerowych, prawa matek i praca opiekuńcza, działania lokalne na rzecz osób w kryzysie bezdomności i seniorów. Felietonistka „Polityki”, ”Czasu Literatury”, „Answear” i wielu portali internetowych. Jej teksty naukowe znalazły się w ponad 25 opracowaniach i pracach zbiorowych. Laureatka nagród literackich i społecznych. Była wokalistką punkowego zespołu Zimny Maj. Prowadziła również programy literackie w TVP Kultura oraz podcast Radio Sylwia i Elgiebete TV. Uznana przez magazyn Forbes za jedną ze stu najbardziej wpływowych kobiet w Polsce.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;

Udostępnij:

Ewa Koza

Ekonomistka, psycholożka biznesu, redaktorka – związana z mediami od 2013 roku. Pisze o aspektach zdrowotnych i społecznych, z naciskiem na prawa człowieka, prawa kobiet, zdrowie psychiczne osób małoletnich i wszelkie przejawy przemocy w relacjach skośnych, tak prywatnych, jak i zawodowych.

Komentarze