Współczesne dziewczynki mogą się wpisać w rolę bezbronnej niewinności, spełniając oczekiwania patriarchalnego otoczenia, lub też rewolucjonistki, spełniając oczekiwania feministycznych matek. Co jednak mają do powiedzenia same o sobie? Co dla nich jest ważne? – pyta Agata Sikora
„Białe sukieneczki z falbankami, kwiaty i kokardy przypięte do kapeluszy – cóż za wspaniałe miniaturki swoich matek, czułych opiekunek, oddanych żon, znakomitych gospodyń” – rozpoczyna Jacek Dehnel mini-szkic na podstawie wyszperanej na pchlim targu fotografii w książce „Fotoplastikon”. Na zdjęciu grupa dzieci w morzu kwiatów zbiera naręcza margerytek. Z czym kojarzy się nam epoka wiktoriańska jak nie z nimi? Tymi rumianymi dziewczynkami z loczkami, o ufnym wzroku. Patrzą na nas, tkając iluzję dziecięcej niewinności, którą niby dawno już przejrzeliśmy... ale czy na pewno?
Dziś wielu rodziców domaga się edukacji seksualnej dla swoich dzieci, ale jednocześnie cenzuruje przed nimi przedstawienia seksu i przemocy. Wieczorem czyta swoim młodym „Opowieści dla młodych buntowniczek” Eleny Favilli i Fransceski Cavallo. Ale oczekuje, że gładko wpasują się w oczekiwaną ścieżkę mieszczańskiego sukcesu. Obrusza się na myśl, że dziewczynki powinny być skromne i posłuszne. Ale nie zaprotestuje, kiedy ich własna córka będzie chciała chodzić w sukience, opatrzonej średniowiecznym symbolem dziewictwa.
Bo czym innym są wciskane na piórniki, plecaki i ubrania dla dziewcząt symbole jednorożca?
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY" to cykl OKO. press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli" - analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
Jak głosi słynna – i wywołująca liczne kontrowersje – teza francuskiego badacza Philippe’a Arièsa dzieciństwo w kręgu europejskim zostało „odkryte” dopiero w XVII wieku. Nie chodzi tu, oczywiście, o to, że kiedyś ludzie rodzili się dorośli i nie potrzebowali opieki do przetrwania albo że emocje związane z rodzicielstwem były im zupełnie obce. Rzecz w tym raczej, że najwcześniejszy okres ludzkiego życia nie był postrzegany jako jakaś szczególna faza rządząca się swoimi własnymi prawami. Rodzice, świadomi, jak wiele wydanych na świat synów i córek umrze, nie dożywszy dorosłości, woleli nie przywiązywać nadmiernego znaczenia do indywidualności swojego potomstwa. Nie było oddzielnych światów dla dorosłych i dzieci: razem bawiono się, świętowano i pracowano. Kilkulatki nosiły takie same ubrania jak ich rodzice, tyle że mniejsze. Jeśli w ogóle miały swoje zabawki, to były to miniatury prawdziwych sprzętów dla dorosłych. Nikt nie ukrywał przed nimi sfery seksualnej: jaki miałoby to sens, gdy całe życie rodziny toczyło się w jednej izbie, a dzieci brały udział – często jako służba – we wszystkich czynnościach dorosłych? Zdaniem Ariesa „odkrycie” dzieciństwa, a więc przypisanie najmłodszym latom życia specjalnego społecznego znaczenia, nastąpiło w XVII stuleciu, wraz ze spadkiem śmiertelności dzieci.
Wraz z wyłanianiem się dzieciństwa postępowała również prywatyzacja społeczeństw Zachodu i wzrost znaczenia rodziny nuklearnej. Socjolog Richard Sennett zauważył, że XIX wiek przyniósł w Europie lęk przed ekspresją w miejscach publicznych.
To dom staje się „bezpieczną” osłoniętą przed spojrzeniem obcych przestrzenią.
To, co dziś nazywamy „tradycyjną rodziną” – czyli komórkę społeczną, złożoną z pary heteroseksualnych rodziców i ich biologicznych dzieci, która funkcjonuje w oparciu o ścisły podział ról płciowych, spajana przez wspólną konsumpcję, czułość i intymność – jest pomysłem relatywnie nowym. Ten „odwieczny” model liczy sobie bowiem zaledwie około dwóch stuleci.
Ale cały ten kult schowanej przed światem mieszczańskiej XIX-wiecznej rodziny nie oznaczał oczywiście emocjonalnej wolności. Role są tu ściśle rozpisane: on wraca z wrogiej sfery publicznej do bezpiecznej przystani, w której będzie na niego czekać ona, czuła żona i matka, anioł ogniska domowego wraz ze słodkimi, dobrze ułożonymi dziateczkami. Życie tych ostatnich ma toczyć się w odseparowanym dziecięcym świecie, w którym jest miejsce na konika na biegunach, domki dla lalek i pobożne wierszyki, ale nie seksualność, agresję, przemoc, sprawczość, rebelię. Szczególnie dotyczy to dziewczynek, które w przyszłości czekała rola „anioła ogniska domowego”, na którą trzeba było oczywiście zasłużyć ładnym haftem i czułym serduszkiem.
Jeśli w XVII wieku „odkryto” dzieciństwo, to w XIX wieku „wynaleziono” dziewczynki – te w loczkach, w kwiatach, z dołeczkami. Tak niewinne, urocze, jak tylko może być XIX-wieczna pocztówka czy XXI-wieczne instagramowe zdjęcie – po angielsku cute. Tyle, że cuteness, a więc „rozczulająca słodycz” – jak zauważa badaczka afektów i autorka książki Our Aesthetic Categories: Zany, Cute, Interesting Sianne Ngai – zakłada również bezbronność i bezradność. W przekładzie na praktyczny:
„Jesteś taka słodka, że można cię schrupać”.
Przywołany na początku tego tekstu szkic Dehnela nosi, notabane, tytuł „1895. Never such innocence again”. Dzieci na zdjęciu przeżyją – albo i nie – „Ypres, Verdun, Tannenberg, hiszpankę”. Na pewno umrą złudzenia Belle Epoque.
Na początku XX wieku psychoanaliza „odkryła” dziecięcą seksualność i instynkt agresji. Mit niewinności został zastąpiony mitem fundacyjnej traumy. Nuklearna rodzina, w miejsce bezpiecznej przystani, stała się polem seksualnych napięć. Rzekoma harmonia „naturalnych” ról została zakwestionowana. „Nikt nie rodzi się kobietą, lecz się nią staje” napisała Simone de Beauvoir w 1949 roku.
W swojej słynnej książce „Druga płeć” francuska filozofka analizowała, że dziewczynki, które od najmłodszych lat przyuczane są do tego, by być grzeczne i miłe, w dorosłości stają się uległymi kobietami, bezrefleksyjnie akceptującymi panowanie mężczyzn. Praca ta stała się jedną z inspiracji drugiej fali feminizmu w latach 60. i 70., kiedy to zaczęto wskazywać, że dla równości płci nie wystarczy równość praw. Ówczesnym działaczkom i myślicielkom nie chodziło już tylko o możliwość głosowania i posiadania własnego bankowego konta, ale zmianę relacji w domu, pracy i sypialni. „To, co prywatne, jest polityczne” – twierdziły, wskazując, że kwestie spychane w sferę „domowości” i „obyczajowości” w istocie są głęboko polityczne.
Im bardziej zatem oczywiste, że źródłem nierówności jest nie tylko prawo, ale i sposób socjalizacji; im większa świadomość tego, że role płciowe nie są ekspresją uniwersalnej natury, ale konstruktem społecznym, tym większa świadomość tego, że wyzwolenie kobiet zaczyna się od innego wychowania dziewczynek.
I tak zaczyna się moda na dziewczęcy bunt.
Pierwszy raz, na taką skalę, staje się on widoczny w rewolucji seksualnej lat 60. Jak pisze Annie Ernaux w „Latach” jej pokolenie, patrząc na niewiele młodszych studentów, czuje, że mszczą się oni za nich. Za ich „ubezwłasnowolnioną młodość”, „za wstyd, z jakim potajemnie wpuszczałyśmy chłopaków do naszych pokoi w żeńskich akademikach”. Wraz z porażką rewolucji obyczajowej i triumfem doktryn neoliberalnych, w mainstreamie feministyczny bunt coraz bardziej kojarzony jest z indywidualnym sukcesem w „męskim świecie”. Gdy w latach 90. XX wieku furorę robi poradnik „Grzeczne dziewczynki idą do nieba, a niegrzeczne idą tam, gdzie chcą” Ute Ehrhardt, ja, wtedy dziewczynka, zastanawiam się, dlaczego niby, robiąc to, co chcę, mam wpisywać się w patriarchalny podział, który służył dyscyplinowaniu kobiet. Jednocześnie przecież znam prawidłową odpowiedź: efektowny tytuł zwiększa sprzedaż.
W ostatniej dekadzie kultura popularna dla dzieci i młodzieży zaroiła się od dziewczęcych bohaterek, niemieszczących się w stereotypie „grzecznej” i „niewinnej” dziewczynki. Czy to w postapokaliptycznych młodzieżowych światach (np. „Igrzyska śmierci”, „Niezgodna”) czy animowanych baśniach o księżniczkach (np. „Merida waleczna”, „Frozen”), młode bohaterki, zamiast pięknie sprzątać, zbierać kwiaty i czekać na wybawicieli, biorą sprawy w swoje ręce. Wyruszają w podróż, walczą, buntują się.
Dziś z jednej strony triumfy święci ukute przez Sophię Amoruso hasło „girl boss”, odnoszące się do młodych kobiet, które potrafią odnieść sukces w businessie. Z drugiej, w dobie kryzysu klimatycznego, wiele osób pokłada nadzieję w antypatriarchalnej rewolucji. Dziewczynki i młode kobiety coraz częściej stają się symbolem nadziei na polityczną zmianę. Wspomnieć można choćby Malalę Yousafzai, najmłodszą laureatkę Nagrody Nobla w historii, aktywistkę klimatyczną Gretę Thunberg czy choćby grupę bardzo młodych kobiet ze Szczecinka, których konfrontacja z księdzem w czasie Czarnych Protestów w 2020 obiegła polskie media. Nawet naprzeciw „Szarżującego byka”, rzeźby będącej emblematem nowojorskiej Wall Street, postawiono odlaną z brązu, śmiało patrzącą postać z kucykiem, w szarpanej przez wiatr sukience.
Nie wszyscy jednak widzą w „Nieustraszonej dziewczynce”, pomniku autorstwa Kristen Visbal, feministyczny triumf i nadzieję na zmianę. Rzeźba ta, zainstalowana w 2017 roku i pomyślana pierwotnie jako tymczasowa została przeniesiona na skutek protestu Artura Di Modiki, autora „Szarżującego byka”. Rzeźbę zamówiła firma konsultingowa State Street Global Advisors. W ten sposób chciała promować równość w biznesie i... swój produkt. Fundusz, który ma w swoim portfolio firmy o relatywnie wysokim udziale kobiet w radach nadzorczych.
„Nieustraszona dziewczynka” jest więc przykładem strategii marketingowej, w której feminizm zostaje zaprzęgnięty w służbę korporacyjnego zysku. Jest przy okazji dobrym symbolem dwoistości niepokornych bohaterek hollywoodzkich franczyz. Przekaz podkreślający dziewczęcą odwagę i sprawczość jest tu starannie przygotowanym produktem, który da się dobrze sprzedać w ramach obowiązującego status quo (taka strategia bywa nazywana feminist washing albo Purple washing).
Ale problemy z „Nieustraszoną dziewczynką” sięgają jeszcze głębiej. Dlaczego bowiem – zastanawiała się Christine Emba, felietonistka The Washington Post – idea nieustraszoności w konfrontacji z męską dominacją i agresją jest uosabiana przez dziewczynkę, a nie dorosłą kobietę? Emba wskazuje, że postać dziecka „utrzymuje wyobrażenie o kobiecości jako uroczej [cute] i niestwarzającej zagrożenia – dziecko, które może i ma potencjał, ale jeszcze nie w pełni rozwinięty”.
Rozwijając dalej tę myśl: dziewczynce można wybaczyć „upór” czy „determinację”, jako że przysługuje jej prawo do „nadmiernego” radykalizmu, który w toku coming of age story zostanie przepracowany. Ale taka dorosła kobieta stająca naprzeciw byka? Czy nie jest już za bardzo radykalna i agresywna?
Co, jeśli wygra i zacznie decydować – może przecież podejmować niepopularne decyzje, okazywać „odpychające” (u dorosłych kobiet!) cechy charakteru.
Przestanie kojarzyć się z Pippi Pończoszanką – dziewczynką może i nadludzko silną, może i niepokorną, ale niezainteresowaną dorosłością.
Nawet jeśli jednak widzieć w motywie buntującej się dziewczynki nie upupienie, ale afirmację młodości gotowej zmieniać świat, wciąż należy zachować ostrożność. Bo czy lokowanie nadziei politycznych w dzieciach nie jest szczególnie paskudną formą abdykacji dorosłych z odpowiedzialności za świat? Czy pokładanie nadziei w stawiających opór nastolatkach nie jest projekcją kobiet, które wpasowawszy się w patriarchalne normy, nigdy nie zrealizowały swojego potencjału, a teraz fantazjują o wielkim buncie córek?
Mama nie mogła, bo za jej czasów było inaczej, więc ty, kochanie, zrobisz eko-feministyczną rewolucję za nas dwie.
I tu dochodzimy do trzeciego typu opowieści o dziewczynkach. Są to narracje snute przez „byłe dziewczynki”, które jako dorosłe już kobiety, rozliczają się ze swoim życiem i patriarchatem. Historie takie mają dużą wartość jako świadectwa, pozwalają stworzyć poczucie wspólnoty. Wszak indywidualne losy opowiedziane w przestrzeni publicznej składają się na obraz systemowej dyskryminacji.
Problem w tym, że wtedy „dziewczęcość” staje się zakładnikiem mechanizmu, właściwego tworzeniu narracji o sobie. Zostaje podporządkowana tendencji do zbudowania spójnej opowieści tożsamościowej, wplecionej w łańcuch przyczyn i skutków. Często więc staje się polem traumy, wyjaśniającej rozwój osobowości autorki. Znamiennym przykładem jest tu zbiór esejów „Dziewczyństwo” Melissy Febos. O ile dzieciństwo jawi się jako okres bezpieczny i szczęśliwy, okres dojrzewania zostaje porównany do zderzania z górą lodową.
Dziewczęcy Titanic idzie na dno, a dorosła kobieta w bólu wydobywa wrak, by móc zrozumieć siebie.
Wiadomo zatem, co dziewczynki mają symbolizować, kim mają być w oczach innych, czemu służyć w narracjach dorosłych obojga płci. Podobnie jak niegdyś kobietom, które mogły być świętymi lub dziwkami, tak dziś i im zostawia się ograniczone pole wyboru. Mogą się wpisać w rolę bezbronnej niewinności, spełniając oczekiwania patriarchalnego otoczenia, lub też silnej rewolucjonistki czy nonkonformistki, spełniając oczekiwania feministycznych matek i ciotek. Mogą być kreacją na temat własnej przeszłości snutą z perspektywy czasu. Co jednak mają do powiedzenia same o sobie – bez obowiązku wpisywania bądź obalania patriarchalnej ramy? Co dla nich jest ważne?
W ostatniej dekadzie w Polsce powstały jednak co najmniej dwa projekty teatralne, oddające im głos: „Najwyraźniej nigdy pan nie był trzynastoletnią dziewczynką” Igi Gańczarczyk (Łaźnia Nowa) i „Dziewczynki” Małgorzaty Wdowik (Teatr Studio). Oba były owocami warsztatów, do których zaproszono nastolatki i próbą oddania energii, jaką bardzo młode osoby płci żeńskiej uruchamiają między sobą. U Gańczarczyk performerki oddzielone przezroczystą zasłoną z ażurowej folii śpiewały, skandowały, zaplatały warkocze, opowiadały. Były dostępne dla oczu widza i widzki, a jednocześnie zachowywały się tak, jakby były wyłącznie same dla siebie.
Tyle że medium teatru jest jak międzyludzka (a więc i ta dziewczęca) energia – niemożliwa do zamrożenia, oparta na współbyciu. Sztuka performatywna pozbawia nas złudzeń, które można żywić, czytając literaturę czy oglądając obrazy: każda interpretacja zależy od konkretnego tu i teraz. Zapis będzie tu najwyżej skamieliną: właściwe życie spektaklu objawia się w procesach, które uruchamia.
Spektakl Gańczarczyk osadził się we mnie zdaniem, który towarzyszy mi od lat: „Najwyraźniej nigdy nie był pan trzynastoletnią dziewczynką”. Ten Wdowik wydał nieporównywalnie dorodniejszy owoc: wydaną przez Wydawnictwo Czarne książkę „Dziewczynki” Weroniki Murek (która pracowała przy nim jako dramaturżka).
Czy Murek wymyka się zrekonstruowanym wcześniej ograniczeniom patrzenia na dziewczynki? Z pewnością unika projektowania na nie zarówno patriarchalnej fantazji o niewinności, jak i tej feministycznej, o rewolucji. Czy daje im głos? Nie.
Ale będąc byłą dziewczynką i diabelnie zdolną pisarką, jest doskonale świadoma pułapek, jakie się za tym kryją.
Murek bez pardonu rekonstruuje podwójne wykluczenie dziewczynek (ze względu na wiek i na płeć), te wszystkie „graliśmy jak dziewczyny” rzucone po nieudanym meczu przez Jerzego Dudka, co tydzień tlenione włosy i obowiązkowe pięćdziesiąt cztery loczki kilkuletniej Shirley Temple. Oraz dziwaczną zapamiętałość, z jaką dziewczyny z reklam podpasek w czasie okresu wybierają właśnie białe spodnie. Nie zaprzęga jednak dziewczęcości w swoją powieść biograficzną ani nie czyni jej polem traumy. Innymi słowy: nie zgłasza akcesu do opowieści o dziewczęcości jako braku. Ani w jej oficjalnej patriarchalnej wersji, ani w jej coachingowej reinterpretacji emancypacyjnej, w której Kopciuszek odnajduje swoją wewnętrzną siłę, zrzuca jarzmo krzywdzących stereotypów i się buntuje.
Poszukiwania Murek idą jednocześnie w dwóch kierunkach. Z jednej strony pisarka bada dominującą wizję dziewczęctwa stwarzanego przez innych, z drugiej – próbuje rekonstruować literacko sens dziewczęcego doświadczenia. Z rzadka korzysta z dobrze rozpoznanych interpretacyjnych autostrad (w przypadku Lolity warto zderzyć jej rozważania z esejem Fantazje. Przepisywanie Kornelii Sobczak). Przeważnie wybiera boczne drogi (czy wiedzieliście, że Dorotka z książki Czarodziej z Krainy Oz jest młodą sprawczą dojrzewającą postacią, a dopiero hollywoodzki film czyni z niej przede wszystkim „prawdziwą dziewczynkę”, przy okazji skazując szesnastoletnią Judy Garland na gorset i restrykcyjną dietę?). A często wybiera kompletny, meandryczny off-road (słyszeliście o musicalu Urinetown [Miasto Moczu], przedstawiającym dystopijne społeczeństwo, w którym sikanie jest płatne?).
Pokazuje, że – paradoksalnie – to właśnie łatwość, z jaką patriarchalna wyobraźnia daje się uwodzić własnym projekcjom, pozwala dziewczynkom wieść namiastkę niezależnego życia. Najciemniej jest wszak pod latarnią: wiadomo, że coś szczebioczą między sobą, bawią się w jakieś wyklejanki, wpisy, coś tam zakopują, chodzą razem do toalety... Ale o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi? Nieważne, nikt poważny nie będzie przecież tego słuchał.
To „ukryte na widoku” społeczne życie dziewcząt, Murek opisuje poważnie: to jest bez sentymentalnych idealizacji (czytaj: bez fantazjowania o dziewczęcej niewinności). Dziewczęcy krąg to nie jest bezpieczny rezerwat autonomii uciśnionych, w których wykluwa się rewolucja siostrzeństwa. Jest tu pole dla przyjaźni i wsparcia, ale również rywalizacji, wykluczenia, przemocy; „okrutnego widowiska” porównań w szatni przed wuefem.
Nie niewinność ani nie bunt jest dla Murek „duchem dziewczyństwa”, ale otwartość na zmienność, płynność, na tu i teraz.
Dziewczynki „nie są kimś” i wcale im to nie przeszkadza. Jeśli „kimś chcą kiedyś zostać”, to w sposób niezobowiązujący: rano może być to nauczycielka, popołudniu astronautka. Teraźniejszość to czas „przymierzania się” tak, jak kilkulatki przymierzają buty mamy, ciotki, taty... Przyszłość jest tak otwarta, że nie zna jeszcze pojęcia trajektorii – to ocean wiecznie płynnych możliwości.
I jeśli uważamy takie myślenie za dziecinne, to czy nie jesteśmy dziecinni w swojej wierze w zastane struktury, w przewidywalność, w odpowiedzialność?
Można oczywiście Murek zarzucić, że jej wizja dziewczęctwa też jest jakimś projektem. Można – wydaje się, że słusznie – wskazać, że to fantazja na motywach własnego dorastania. Bo czy dziś dziewczynki od najmłodszych lat nie padają ofiarą projektu „dobrego życia” realizowanego przez ich rodziców? Takiego, w którym jest miejsce na piękne zdjęcia na Instagramie od najmłodszych lat, wiele zajęć dodatkowych i presję mediów społecznościowych, ale nie na zakopywanie sekretów na podwórku? A te, które nie mogą paść jego ofiarą – czy nie czują, że w neoliberalnym wyścigu przegrały już na starcie?
Tyle że nie tu leży istota tego przedsięwzięcia. Murek we wstępie zaznacza, że nie obiecuje ani monografii, ani definicji, a w sprawie doświadczeń teraźniejszych dziewczynek odsyła do akademickich badań. Książka ta to, jak głosi jej podtytuł, „Kilka esejów o stawaniu się” i prawem eseju – czyli próby – się rządzi. I jest to próba wyobraźni dla wszystkich, „bez względu na płeć i wiek”.
Ta próba stawia wyzwanie tak sztancom patriarchatu, jak i języka emancypacyjnego: zamiast morału, oferuje otwarcie wyobraźni.
Murek ustanawia własne reguły gry w dziewczęcość, w dziewczynkowatość, w dziewczyństwo. I robi to tak, jakby to tu, zagrzebane pod kolejnymi geologicznymi warstwami fantazji i projekcji, leżało życiodajne egzystencjalne źródło, które może się przydać nam wszystkim – „bez względu na płeć i wiek”. Jakby dziewczyństwo było wartością samą w sobie. Jakby zajmowanie się nim nie wymagało usprawiedliwienia.
Między zaskorupiałym, tak przezroczystym, że aż niewinnym status quo, a rozmachem obalającej patriarchat rewolucji rozciągają się wszak połacie słabo zagospodarowanej przez mainstreamową wyobraźnię ziemi niczyjej. Takiej, na której toczą się chałupnicze małe eksperymenty, nieśmiałe, zabawowe przesunięcia znaczeń. Takie, w której społeczeństwo nie tyle „jest”, co nieustannie „się staje” – i naprawdę nie wiadomo jak się skończy.
Co, jeśli – idąc za sugestią Murek – dziewczęce „przymierzanie się” przeciągnęlibyśmy nieco w głąb życia, razem z „możliwością kolejnych transformacji”. „Nie w takim sensie, w jakim kładzie się nacisk na to, by nieustannie stawać się lepszym, mądrzejszym, mieć więcej, pracować dłużej i wycisnąć ze świata możliwości to, do czego wyciskania się nas nęci, nie – po to, żeby – skoro i tak już się żyje – móc chociaż trochę, choć odrobinę nasycić wobec niezmiennego prądu życia swoją dziecięcą ciekawość”.
Może wtedy – bez presji bycia „kimś” – umielibyśmy inaczej pomyśleć świat. Wyjść, poza dialektykę niewinności i buntu.
Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.
Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.
Komentarze