0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Marcin Stepien / Agencja Wyborcza.plMarcin Stepien / Age...

16 grudnia ruszyły szczepienia dzieci w wieku 5-11 lat. Najmłodsi dostają preparat Pfizera w dawce pediatrycznej 10 mikrogramów (dorośli przyjmują 30 mikrogramów). Również konieczne są dwie dawki.

Skierowania na szczepienia wystawiano 12-13 grudnia, zapisy możliwe są od 14 grudnia. Ministerstwo Zdrowia informowało 15 grudnia o przekroczeniu 100 tysięcy zapisów, co nie jest imponującym wynikiem. Skierowań wystawiono bowiem 2,7 miliona.

View post on Twitter

O szczepieniach dzieci OKO.press rozmawia z dr hab. n. med. Wojciechem Feleszką, pediatrą, specjalistą chorób płuc, immunologiem klinicznym z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.

Dzieci potrafią chorować jak dorośli

Dominika Sitnicka, OKO.press: Ruszyły już szczepienia na COVID dzieci w wieku 5-11 lat. Czy są bezpieczne dla tak młodych osób?

Dr hab. n. med. Wojciech Feleszko: Oczywiście, że tak. Inaczej nie byłyby dopuszczone do użytku. Teraz wszyscy uważnie przyglądają się procesowi przyjmowania szczepionek. W przypadku tych poprzednich, jak szczepionka na tężec, świnkę, odrę, opinia publiczna tego nie śledziła. Teraz każdy może sobie sprawdzić te dane, one są otwarte i publicznie dostępne.

Dlaczego w takim razie czekaliśmy tak długo na dopuszczenie szczepionek dla dzieci? Dorośli przyjmują ją już od roku.

Taka jest kolej rzeczy. Każdy preparat farmaceutyczny jest najpierw sprawdzany w badaniach u dorosłych. Potem wprowadzany jest dla dzieci pomiędzy 12 a 18 rokiem życia, a następnie testowany u młodszych dzieci. Na całym świecie rejestracja produktów medycznych wygląda tak samo.

Widzimy, że im młodsza grupa wiekowa, tym gorsze wyszczepienie. Niektóre sondaże pokazują, że zaledwie 40 proc. rodziców zamierza zaszczepić swoje dzieci. Co by pan im powiedział?

Widziałem trochę bardziej optymistyczne sondaże, gdzie przeciwników zaszczepienia dzieci było ok. 25 proc. Więc tych osób, które chcą się szczepić jest jednak niemal dwa razy więcej. Oczywiście ludzie pochodzą do tego z rezerwą. Jednak z czasem te postawy się zmieniają na korzyść. Latem ubiegłego roku, gdy robiliśmy z Uniwersytetem Warszawskim i agencją ARC duże ogólnopolskie badanie, zaledwie 32 proc. twierdziło, że chce się zaszczepić. A teraz mamy pięćdziesiąt kilka procent.

Przeczytaj także:

Ale w tej populacji 12-18 nie dobiliśmy nawet do 50 proc. Co by pan powiedział tym wątpiącym rodzicom, którzy podskórnie boją się kolejnego szczepienia dzieci?

Argumentów jest kilka. Właściwie to cztery. Po pierwsze - dzieci też chorują na COVID. I np. te w wieku 11, 12, 13 lat potrafią go przechodzić jak najbardziej ciężko. Sam leczyłem takich pacjentów, oni chorowali tak jak dorośli. Cudem uszli z życiem.

Te dzieci były obciążone jakimiś dodatkowymi chorobami?

Nie chorowały na nic, miały jedynie nadwagę lub otyłość. To była powtarzająca się cecha. Ktoś może machnąć ręką i powiedzieć, że to bardzo specyficzny problem, ale przecież nawet co trzecie polskie dziecko ma nadwagę. To jest masowe zjawisko.

Jeszcze rok temu za pewnik uznawaliśmy, że dzieci, nawet jeśli przenoszą wirusa, to same nie chorują. Co się zmieniło?

Przy pierwszym wariancie z Wuhan rzeczywiście nie obserwowaliśmy zachorowań wśród dzieci, ale być może był to też efekt skali. Zamknęliśmy wtedy szkoły, był lockdown. Mówiliśmy wtedy też, że wśród dzieci wirus się mniej przenosi. Taki był nasz stan wiedzy. Wszystko wygląda inaczej od wariantu Kent, zwanego alfa. Już wtedy zaczęliśmy widzieć poważnie chore dzieci. Ale znowu zaznaczam - moi najmłodsi pacjenci mieli 11, 12 lat. No i ciężko chore noworodki.

Drugi argument za szczepieniami - dzieci w tym wieku rozwijają zespół pocovidowy. Tak zwany PIMS.

A czym on właściwie jest?

To tak zwany wielonarządowy zespół zapalny, który mówiąc przystępnie charakteryzuje się zapaleniem całego ciała, czyli śluzówki, skóry, dramatycznego zapalenia mięśnia sercowego z obniżeniem frakcji wyrzutowej nawet do ok. 30 proc., niewydolność nerek, uogólnione obrzęki. Widziałem dzieci, które z powodu PIMS-u miały zaburzenia neurologiczne, jakby były za szybą, w wyraźnym otępieniu. To bardzo poważna choroba. W Polsce z tego, co mi wiadomo, na PIMS umarło jedno lub dwoje dzieci na pięćset, które było leczonych. To całkiem niezły wynik, ale trzeba pamiętać, że w Polsce mamy po prostu całkiem wysoki poziom ochrony zdrowia. Są kraje, gdzie umiera co dziesiąte dziecko chorujące na PIMS.

Rozumiem, że porównujemy się do krajów rozwijających się?

Niekoniecznie. W Stanach niemal co dziesiąte dziecko z zespołem PIMS musiało być leczone w OiOMie. Znamy też kohortę irańską dzieci z PIMS. To wykształcony naród, ale system ochrony zdrowia jest w Iranie niedofinansowany. Tam z powodu PIMS umarło co dziesiąte dziecko. Chcę przez to tylko powiedzieć, że to nie są takie hocki-klocki, że dziecko pobędzie w szpitalu przez kilka dni pod kroplówką i wyjdzie stamtąd o własnych siłach. Dzieci z PIMS-em wyjeżdżały od nas na wózku, a do tego jeszcze długo dochodziły do siebie w domu. To wiele tygodni w szpitalu, niekiedy w OIOMie.

Jak duża jest ta skala zachorowań dzieci w wieku 5-11?

Moja córka ma 8 lat. W jej klasie w tej fali choruje już drugie dziecko. I tak mniej-więcej jest w całej Polsce. Dzieci w tym wieku na ogół chorują łagodnie. PIMS dotyka jednego na 3,5 tysiąca dzieci. Można policzyć, ile mamy dzieci w tym wieku w Polsce. Półtora miliona, dwa miliony?

To znaczy, że przy tej skali zachorowań możemy mieć w Polsce może tysiąc, może nieco więcej dzieci z PIMS-em.

Do dzisiaj w polskim rejestrze mamy zarejestrowanych niemal pól tysiąca dzieci.

A co w takim razie z młodszymi dziećmi, które nie mogą przyjąć szczepionki. Jak je chronić?

Strategią kokonu. To najprostsze rozwiązanie. Kokon polega na tym, że wszyscy wkoło są zaszczepieni. Jeśli dziecko jest w rodzinie, gdzie jest dwoje dorosłych, to oboje są zaszczepieni. Jeśli są inne dzieci - również je szczepimy.

I tu wracamy do trzeciego argumentu - dzieci w tym wieku zarażają swoich bliskich. Dziecko, które zarazi się wariantem Delta w przedszkolu, może sprzedać go swojej podwójnie zaszczepionej babci. A wiemy, że dwie dawki są niewystarczające i ta kochana babcia może tego nie przeżyć. Dziecko może zarazić swoją ulubioną nauczycielkę od angielskiego albo trenera szermierki. Mówimy o populacji, której najtrudniej dostosować się do warunków DDM, czyli dezynfekcji, dystansu i maseczek. Dzieci spędzają bardzo dużo czasu w bliskich relacjach.

Czwarty argument to zamknięcie szkół i lockdown. Punktowe zamykanie klas trwa już od października. Nie chcemy, żeby nasze dzieci spędzały czas przed komputerami. To nowa fala depresji, uzależnienia od elektroniki. Chcemy, żeby się socjalizowały, pobierały naukę w normalnych warunkach. Ich zaszczepienie może ich przed tym uchronić. Jest po prostu koniecznością.

To może powinna być jakaś specjalna akcja szczepienia w szkołach? Coś więcej niż akcja informacyjna. Może jakieś szczepionkobusy?

Bałbym się, że taki szczepionkobus ktoś by zaatakował. Już to przerabialiśmy w Zamościu. Moja żona jest nauczycielką. W jej szkole byli rodzice, którzy napastliwie domagali się od dyrekcji zniesienia obowiązku noszenia maseczek przez dzieci, bo to niezgodne z Konstytucją.

Mamy przecież gigantyczny problem z podejściem do szczepionek. Europa Zachodnia jest bardziej racjonalna. Wierzy naukowcom. Kanclerz Merkel w orędziu do narodu wyjaśniała, dlaczego szczepienia są tak potrzebne.

My, tak jak i pozostałe kraje Europy Wschodniej, mamy niski poziom wyszczepienia, bo niski jest też poziom zaufania społecznego. Nie wierzymy władzom, nie wierzymy naukowcom, uważamy, że za wszystkim stoi spisek, i dlatego nie chcemy się szczepić. Nie wierzymy tym badaczom, którzy za pieniądze podatników kształcili się w najlepszych światowych ośrodkach, a potem nie chcemy ich słuchać. Wolimy słuchać nieznanych ludzi produkujących się na podejrzanych portalach internetowych.

Myślę, że władze o tym wiedzą, dlatego robią umizgi wobec antyszczepionkowców. Prezydent wygaduje niestworzone rzeczy w czasie kampanii wyborczej, premier mówi, że nie jest za obowiązkowymi szczepieniami, a jeżeli już, to dopiero na wiosnę, a minister zdrowia mówi, że rozważamy szczepienia, a dwa dni później to odwołuje. W kraju, gdzie codziennie z powodu wirusa ginie 400 osób. I słyszymy znowu coś o pseudowolnościowym genie, a przecież chodzi o wolność, ale nie za wszelką cenę i też o ochronę innych wokoło.

Nie będzie lepiej, jeśli demokratycznie wybrani liderzy nie wezmą w końcu na siebie odpowiedzialności za odważne decyzje w kwestii szczepień. Tak jak zrobili to przywódcy Niemiec, Włoch, Francji i innych krajów, których przykłady chętnie przytaczamy.

Czyli te dzieci, które trafiają do pana z covidem, to nie tylko ofiary nieszczęśliwego przypadku, ale w ścisłym sensie ofiary złego zarządzania epidemią?

Myślę, że tak. I niestety również lekkomyślności rodziców. Rozmawiałem przecież z rodzicami ciężko chorych dzieci. Pytałem, czy wiedzieli o szczepieniach. I słyszałem: tak, tak, ale chcieliśmy poczekać, baliśmy się, że będą później powikłania. I efekt jest taki, że dziecko leży na OiOMie, z którego wyjeżdża potem na wózku.

Czy ci rodzice żałują potem tego, co zrobili?

Mam wrażenie, że nie za bardzo. Jakby cały czas im się wydawało, że to coś innego, niezwiązanego z epidemią. To trochę jak dysonans poznawczy w pewnej sekcie apokaliptycznej w klasycznej amerykańskiej pracy z psychologii społecznej „When Profecy Fails". Wyznawcy niejakiej Dorothy Martin, gospodyni domowej z Chicago myśleli, że 21 grudnia 1954 roku wielka powódź zaleje Amerykę Północną i Europę. Tego dnia zebrali się na modlitwę - czekają, śpiewają, trzymają się za ręce. Wybija godzina dwunasta i nic się nie dzieje. Ale natychmiast pojawia się tysiąc usprawiedliwień. A to, że zegary przekręcono, że ich okłamano, że czas nie był słoneczny, tylko księżycowy.

I z tymi szczepieniami jest podobnie.

Te postawy już tak się usztywniły, że ci, którzy nie chcą się szczepić, to nawet kiedy dostaną ewidentny dowód swojego błędu, będą wymyślać tysiące usprawiedliwień i wymówek.

Czyli straszenie rodziców PIMS-em nic nie da? I ostrzeganie, że dzieci zabiją babcię?

Ale prasa, radio, internet i telewizja trąbią o zagrożeniach od półtora roku. Widzimy ciężko chorych i zmarłych wokół siebie. Widzieliśmy ciężarówki w Bergamo. Może są tacy, którzy jeszcze powątpiewają. A może zmienić zdanie, jeśli ktoś z ich bliskich ciężko zachoruje, lub umrze?

A co z epidemią wirusa RS? W mediach można przeczytać, że nałożyły się dwie epidemie.

Nie nazwałbym tego epidemią. To sezonowy wirus. Różnica jest taka, że zawsze pojawiał się w grudniu i styczniu. Co roku mieliśmy cały oddział pełen niemowląt z wirusem RS. A w tym roku to zaczęło się po prostu wcześniej, już we wrześniu. I to rzeczywiście trwało trzy miesiące. Prawdopodobnie to żniwo lockdownu, gdy wirus się nie mógł tak rozprzestrzeniać. Ale wydaje mi się, że wirusa RS mamy w tym roku już za sobą.

Udostępnij:

Dominika Sitnicka

Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.

Komentarze