0:00
0:00

0:00

Wiejski domek na skraju strefy w gminie Białowieża. Przez wieś suną wojskowe ciężarówki, quady, pędzą radiowozy na sygnałach. Policja szperaczami świeci w okna, przeszukuje podwórka. Latają helikoptery.

– Nasza trzylatka panicznie się ich boi. Wbiega do domu z podwórka przerażona. Wcześniej nie bała się helikopterów, ale też nie widziała takich wielkich, czarnych lecących w dwa, trzy tuż nad dachami – mówi Iwona (43 l.), która mieszka tu z partnerem (psychologiem dziecięcym) i córkami.

Obie od jakiegoś czasu boją się być same w pokoju. Wędrują za nią do kuchni, do sypialni. Iwona pyta: „Czego się boicie?”

– Dzieci nie wszystko potrafią opowiedzieć, więc można tylko zgadywać, czy boją się Buki z Muminków, czy ciężarówki lub samolotu, bo kiedy jadą, lecą, trzęsą się szyby – wyjaśnia Iwona.

Od pół roku OKO.press opisuje kryzys na granicy polsko-białoruskiej. Tym razem pojechaliśmy tam, żeby pokazać życie codzienne w stanie wyjątkowym. Przyjrzeć się różnym sytuacjom granicznym, sprawdzić, jak radzą sobie z nimi dzieci, ich rodzice i szkoła.

Dziś trzecia lekcja graniczna - pytamy rodziców, jak pomagają swoim dzieciom.

Wcześniej zajrzeliśmy do szkoły i rozmawialiśmy z najmłodszymi mieszkańcami strefy.

Część 1 i 2 reportażu Agnieszki Rodowicz tutaj:

Przeczytaj także:

Bożenka stawia słupy na granicy, a rosomak to nie zwierzę

– Dla moich dzieci to trudny temat. Nie chcą z nikim o tym rozmawiać – mówi Maria. Ma 45 lat, od 15 mieszka w Puszczy Białowieskiej. Starsze dzieci (14 i 18 l.) w tygodniu są w Białymstoku w szkołach, przyjeżdżają na weekendy. Młodsze (5 i 12 l.) chodzą do przedszkola i podstawówki w Białowieży. Oba budynki otoczone są wojskiem. W dawnym schronisku młodzieżowym mieszkają żołnierze. Plac zabaw przy przedszkolu, stadion obok szkoły zastawione są namiotami.

Maria: – Czasami nie możemy dojechać do przedszkola, bo parkują wojskowe ciężarówki. Jedziemy do szkoły, mijamy rosomaka, który dla dziecka wygląda jak czołg. Ulice puste, bo wszyscy siedzą w domach. I tylko te „karabiny” przemykają. Wchodzimy do sklepu, a tam żołnierze z bronią.

Mała jest do mnie od kilku miesięcy przyklejona. Ciągle powtarza, że mnie kocha. Jakby się czegoś bała. Przybiegła rano do łóżka i spytała, co będzie, jak wojsko i policja nas rozdzieli. Syn często budzi się w nocy, bo helikoptery latają. Małej zdarza się siusiać do łóżka. Starsza córka powiedziała: „Mamo, będziemy rzadziej przyjeżdżać, nie chcemy na to patrzeć”. Rozumiem ich. Kilkadziesiąt kilometrów stąd toczy się normalne życie. A u nas! Białowieża od wojny czegoś takiego nie widziała.

Dzieci gorzej śpią, bo widzą światła szperaczy, słyszą puszczane z głośników komunikaty. Maria spytała kiedyś młodszego syna, jak się czuje. Wahał się, po czym wypalił: „Won z tym wojskiem, mam dość!” Na ścieżce rowerowej parkują szeregi ciężarówek, na boisku żołnierze mają obozowisko. Starszy syn, powiedział niedawno: „Mamo, już w piłkę nie pogram. Stadion nam zryli”.

Iwona: – Wcześniej ruch był u nas minimalny. Córki same wychodziły na rower, na hulajnogę, z psem na drogę. Teraz bardzo szybko jeżdżą po niej pojazdy wojskowe. Musimy iść z nimi.

Do lasu już za bardzo nie chodzą. Wcześniej spotykali się tam ze znajomymi, żeby dzieci się bawiły. Ostatni raz Iwona poszła z koleżankami jesienią. Siadły na trawie, dzieci wspinały się na drzewa. Podjechał strażnik z parku narodowego, zablokował drogę samochodem. „Panie tutejsze? A to OK. Bo my tu pomagamy patrolować.”

– Nic się nie stało, ale taka sytuacja zniechęca – mówi Iwona. – Tym bardziej, że można spotkać żołnierza, Straż Graniczną. Pytają czemu się tu przebywa. Chodzenie po lesie jest podejrzane. Mnóstwo mundurowych, a szczególnie terytorialsów. Panicznie się ich boję, bo to ludzie kiepsko wyszkoleni, którym dano broń i wysłano do lasu. Głównie oni go patrolują. Spotkanie z nimi to stres. Szczególnie od czasu, gdy zastrzelili bobra, bo się poruszył. Myślę, a jak któreś z nas się poruszy?

Dzieci ze strefy nie mogą odwiedzać koledzy i koleżanki spoza niej, nie mogą do nich przyjechać goście na urodziny.

– Słyszałam już komentarze, że są ważniejsze sprawy – mówi Iwona. – Jasne, ale dla dzieci urodziny są ważne. Kiedyś spotykaliśmy się codziennie w Białowieży na placu zabaw. Teraz nie możemy tam wjechać, choć mieszkamy tuż obok. Plac zabaw nie jest wystarczająco ważnym powodem, by nas wpuścili. A w Białowieży jest też sklep, pizzeria, znajomi… Potrzeby dzieci nie są brane pod uwagę w stanie wyjątkowym.

Jesteśmy mu przeciwni i nie rozmawiamy na tematy militarne. Mimo to dzieci je chłoną. Każda ciężarówka jest już dla nich wojskowa, a samolot zwiadowczy. Używają słów, których nie powinny znać. Wiedzą, że „bożenka” to pojazd z wiertłem, który robi dziury pod słupy na granicy. Rosomak to dla nich wóz pancerny, a nie zwierzę.

Szkoła na granicy w czasie stanu wyjątkowego, podlasie, 2021
"Bożenka" na parkingu w Narewce. Szkoła podstawowa sąsiaduje tu z placówką SG. (fot. Agnieszka Rodowicz)

Tęczowe czołgi z plasteliny

Łucja (46 l.) ma dwie córki (III i IV klasa podstwówki) oraz syna w szóstej klasie. Mieszkają w okolicach Dąbrowy Białostockiej.

– Niedaleko nas stacjonuje wojsko. Syn najpierw bawił się w wojenkę, potem zaczął czytać o chłopaku z uchodźczej rodziny z Brukseli. Córka sięgnęła po książkę brytyjskiej autorki o bombardowaniu Londynu, ewakuacji dzieci, rozdzieleniu ich z rodzicami. Zupełnie w nią wpadła. Mam wrażenie, że pomaga jej to poukładać sobie różne rzeczy w głowie.

Dzieci w strefie rysują posterunki, żołnierzy, policjantów, bawią się w ukrywanie.

– Nie zawsze umieją powiedzieć, co je boli, martwi, niepokoi, ale pokazują to – zauważyła Iwona. – Z modeliny, plasteliny kleją całe scenki. Są tam żołnierze, jest cmentarz, na którym leżą i wojskowi i uchodźcy. Nie widziały tego, niby to zabawa, ale przerażająca. Ciężko wyciągnąć od nich, czy to oznacza, że się boją policjanta, wojska, tego, że ktoś będzie strzelać? Lepią różowe, brokatowe i tęczowe czołgi, żeby im się za szybko nie skończyła ciemna plastelina.

Kontrole policyjne są stresujące. Cztery miesiące narobiły dzieciom takiego bałaganu w głowach, że rysują checkpointy zamiast żubrów i puszczy.

Karolina (37 l.) z córką i mężem mieszkają na skraju strefy. Pochodzą z Podlasia. – Zgodziłam się porozmawiać, bo zazwyczaj słychać tylko aktywistów, z którymi się zresztą znam. Nie ma głosu zwykłego mieszkańca – zauważa mama 13-letniej Asi, która chodzi do szkoły w strefie.

– Ponieważ pracuję w leśnictwie, a mąż w Straży Granicznej, często dyskutujemy o sytuacji. Także z córką. Jest dużo wojska. Widzimy w internecie, jak ludzie piszą, że to straszne. Że żołnierze chodzą, że mają broń, jeżdżą wozy bojowe. Wiemy po co i uważamy, że nie robią nam krzywdy. Nie zauważyłam też żadnych zmian w zachowaniu córki. Asia mówi, że nie czuje już dyskomfortu. Przyzwyczaiła się. Jest jak jest.

Mamo, batoniki są dla uchodźców?

– Pierwszych uchodźców spotkałam pod koniec sierpnia – wspomina Maria. – Była wśród nich mała dziewczynka. Płakała, przyciskała do siebie lalkę. Nie mogłam przestać o niej myśleć, opowiedziałam o tym w domu. Nadal opowiadam, pokazuję dzieciom zdjęcia uchodźców, których spotykam. Chcę, by były świadome.

Jechała z młodszym synem po zakupy. Spotkali młodego uchodźcę. Dwunastoletni syn Marii trochę się bał, migrant też. Powtarzał: „No police, no police”. – Powiedziałam synkowi: „Jak uratujemy jedną osobę, uratujemy cały świat”. On na to: „Tak mamo, wiem”. Zadzwoniłam do znajomego, który pomógł chłopakowi. Gdy był już bezpieczny, przekazałam wiadomość synkowi i pochwaliłam, że był dzielny.

Córka Łucji, ta z czwartej klasy, już pierwszego września, jak tylko mama odebrała ją ze szkoły, powiedziała: „Mamo, rodzice są przeciwko uchodźcom. Mówią, że to terroryści i brudasy. Dzieci to powtarzają”.

Łucja z mężem długo rozmawiali o tym z dziećmi. Nie mogły się pogodzić, że wojsko wyrzuca uchodźców przez granicę. – Kiedy przejeżdżamy koło obozu wojskowego, wciąż poruszają je zwoje drutu z żyletkami. Powtarzają, że to okrutne, bo zwierzęta mogą się pokaleczyć. I co się dzieje, gdy na granicy wpadnie w takie druty dziecko? Gdy stawiali kontenery dla żołnierzy, starsza córka mówiła: „Mamo, skoro uchodźcy marzną w lasach, wystarczy postawić im te kontenery. Schronili by się w nich i niepotrzebne byłyby te tabuny wojska”.

Starsza córka Iwony nie rozumiała, dlaczego nikt nie pyta migrantów skąd są, czemu przyszli. Dlaczego nikt nie sprawdza, czy są dobrzy, czy źli, nie pyta, jak im pomóc. Przecież to proste. Nie mogła pojąć, dlaczego w lesie są dzieci. Dlaczego tam śpią, nie mają nic do jedzenia? Dlaczego nikt ich stamtąd nie zabierze. Przecież jest zimno. Pytała:

„Kto na to pozwala? Tak można?”

„Nie, nie można” – odpowiadała Iwona z mężem.

„To dlaczego one tam są?”

„Bo jak wyjdą, to ich z powrotem wyrzucą”

„Ale dzieci nie można wyrzucać!”

– Jak wytłumaczyć dziecku coś, co jest nielogiczne i bezprawne? Coś, co nie ma sensu? – pyta Iwona samą siebie. Większość jej znajomych jest zaangażowana w pomoc w lesie. – Dzieci nas słyszą, widzą, że pojawiają się w domu ubrania, duże ilości wody i jedzenia, które potem znikają. Mówią później: „Nie ruszaj batoników, są dla uchodźców”. Staramy się przy nich nie rozmawiać albo mówimy szyframi. A i tak rozumieją. Wiedzą, że ściemniamy, gdy próbujemy im to tłumaczyć tak, by nie wyglądało aż tak źle, jak jest. Są trochę zazdrosne o czekolady i batony dla migrantów. Normalnie to u nas produkty zakazane. A tu przychodzą całe pudła.

Maria pakuje do plecaka daktyle, a dzieci: „To dla nas, czy dla uchodźców?” Kiedy jedno nie chce jeść, drugie mówi: „A dzieci w lesie nie mają jedzenia”.

– Mają w głowie te dzieci w lesie cały czas – uważa Maria. – Kiedy pojawiły się informacje o zaginionej Eileen, córka wpatrywała się w telewizor, nasłuchiwała wiadomości. Ona zna puszczę. Była bardzo zaniepokojona, że zaginęła tam mniejsza dziewczynka od niej.

Spotkanie uczniów klasy 8 z żołnierzami 18. Białostockiego Pułku Rozpoznawczego zorganizowane przez Wojskową Komendę Uzupełnień.

Syn wyje w pozycji embrionalnej

Rozmawiają, co by było, gdyby ktoś do nich przyszedł. Maria jest gotowa przyjąć uchodźczą rodzinę albo dwie. Odkąd starsze dzieci są w Białymstoku, mają więcej miejsca w domu. Powtarza więc młodszym, że mogą pojawić się goście, mówiący innym językiem. One na to: „Spoko, podzielimy się”.

Karolina z mężem mówili córce, że trzeba migrantom pomagać, że nie trzeba uciekać na ich widok, ale też, że musi zachować zasady bezpieczeństwa. Nie wpuszczać do domu nikogo, jak jest sama.

– Pushbacki to tragedia, szczególnie zimą – przyznaje Karolina. – Widzimy dramat migrantów, ale i nasz. Manipulacje mediów, szczucie wszystkich na wszystkich, nagonkę kto bardziej cierpi. Załamuje mnie to. Bo tu każdy chce pomóc. Znam ludzi z PIS-u i z PO. Każdy woził wodę, przyjmował uchodźców w domu, choć niekoniecznie o tym pisał na Facebooku.

– Czasami będę odpowiadać ogólnie, bo im mniej się wie, tym krócej się siedzi albo jest się przesłuchiwanym – uprzedza Ewa. Mieszka w okolicach Hajnówki z mężem i synami. Obaj angażują się w pomoc uchodźcom, starszy z tego powodu rzucił studia. Usłyszała: „Sama mnie uczyłaś, że trzeba pomagać”.

Wrócił z pierwszego dyżuru w bazie aktywistów, zwinął się na podłodze w pozycji embrionalnej i wył. Wtedy Ewa z mężem zdecydowali, że nie mogą go z tym zostawić i też się zaangażowali w pomoc ludziom z lasu. Gdy młodszy chciał się włączyć, zgodzili się. Jemu też nie jest łatwo. W tygodniu jest w Białymstoku sam, uczy się do matury. W weekendy przyjeżdża do Hajnówki i działa w kolektywie młodzieży licealnej.

– Nie mówimy im, co mają robić. Czuję niepokój, że syn rzucił studia, ale widzę, że się rozwija, zrobił się wewnętrznie twardy, wie, czego chce. Wciąż siedzi w lesie. Cały mózg i serce tam oddaje. Chciałam, żeby wyjechał na kilka dni i odpoczął. Nie zgodził się. Jest potwornie zmęczony, mało je, schudł, zrobił się żylasty, ale czuje się spełniony. Więc ja też – Ewa uśmiecha się szeroko.

Żołnierze 18. Białostockiego Pułku Rozpoznawczego prezentują broń uczniom klasy 8.

Melduję: takiej ilości dziecięcych fucków jeszcze nie widziałem

Iwona wracała od znajomej boczną drogą. Wiozła córkę i jej koleżankę. W oddali mignął samochód. Zawrócił na ich widok, zatrzymał się. A dziewczynki, 7 i 10 lat, obie na raz: „Tajniacy! Czekają na nas! Czy robimy coś złego?”.

Kolega wiózł córkę swoją, Iwony i jeszcze jednych znajomych. Mijali kolumny radiowozów na niebieskich światłach. Napisał potem: „Melduję: dzieci odstawione. Takiej ilości fucków pokazanych przez okna nie widziałem w życiu”.

Innym razem podczas kontroli, policjant zadawał Iwonie mnóstwo pytań: „A po co ta torba, a dokumenty, a to, a tamto?”. Jej córka siedziała z tyłu i sylabizowała: „de e be i el, de e be i el, de e be i el…”.

– Powtórzyła to kilkanaście razy, a ja umierałam ze strachu: „Aresztują mnie za obrazę funkcjonariusza!” Na szczęście nie zajarzył, co mówiła. W domu powiedziałam jej, że to było niebezpieczne a ona: „Ale on zadawał takie głupie pytania”. Mówię: „To patrz w inną stronę, śpiewaj coś sobie, nie reaguj”. Pewnie wiele osób się oburzy, że uczymy dzieci okazywać pogardę funkcjonariuszom. Wręcz przeciwnie. Zawsze mówiliśmy, „jest problem, dzwonisz, pan policjant ci pomoże, pogotowie przyjedzie…”. Teraz pogotowie nie zawsze przyjeżdża. Do „brązowych” ludzi nie koniecznie. A pan policjant czasami jest bardzo niemiły bez powodu. Dzieci co innego widzą, co innego słyszą. Nie rozumieją, dlaczego mają być miłe dla funkcjonariuszy, którzy mili nie są. Dorośli wiedzą, co to hipokryzja, czy populizm. Jak wytłumaczyć to dzieciom?

Nasze dzieci są bombardowane

Maria siedziała na przystanku, szły panie z klasami I-III. Przejeżdżała ciężarówka, żołnierze zaczęli trąbić i machać. – Dzieci im odmachały, wiadomo – opowiada Maria. – Wojsko próbuje sobie dzieciaki zjednywać, a potem będzie propaganda, że machają żołnierzom z wdzięczności.

Czworo dzieci tu „przerobiłam” – ciągnie Maria. – W przedszkolu, szkole zawsze jest wycieczka do straży pożarnej, policji, Straży Granicznej. Dzieci są z tym oswojone. Ale ta ilość wojska je przygnębia. My rodzice o tym mówimy, ale szkoła i przedszkole nic. Dzieci nie miały spotkań z psychologiem. Do tego covid, kwarantanna. To się pewnie odbije. Widzę, że im ciężko. Zastanawiam się, jak jest z dziećmi, których rodzice są w Straży Granicznej. Jak one to przeżywają? Co je spotyka na przerwie? Martwię się, że nikt się nimi nie zajął, nie zdjął z nich tego ciężaru.

Na ogrodzeniu szkoły w Białowieży wisi baner „muremzapolskimmundurem”.

– Nikt nas o zgodę nie pytał – mówi Maria. – Kiedy w przedszkolu miały być robione kartki dla żołnierzy, też nie. Córka uznała, że to niesprawiedliwe zmuszać dzieci do takiej akcji. Odmówiła. Syn przyniósł ze szkoły pakiety wojskowe i mówi: „Na plac zabaw przyszli żołnierze i nam rozdali”. Zdenerwowałam się. Po pierwsze, że obcy facet daje coś dzieciom. Po drugie, że ludzie głodują, a oni racje, które mogą uratować życie, rozdają dzieciom. Które pewnie to wywalą. Dyrektor nie widział w tym nic złego. Wytłumaczyłam synowi, by następnym razem powiedział: „Lepiej dajcie komuś w lesie”. Tak zrobił.

Karolina widzi to inaczej: – Panie w przedszkolu chciały zrobić kartki dla żołnierzy. Zapytały rodziców, kilkoro się nie zgodziło. Mi się wydaje, że pogląd poglądem, a wojsko polskie jest wojsko polskie. Nie musimy się zgadzać z tym, co robi, ale dzieci chyba powinniśmy uczyć, że broni. Żołnierze, którzy mieszkają niedaleko szkoły córki, rozdali dzieciakom zestawy: konserwa, guma do żucia, papier toaletowy… Dzieci cieszyły się, że coś dostały. A rozpętała się straszna burza. Demonizowanie żołnierzy, że są przestępcami, bo chodzą z bronią. Taka ich praca. Męczy nas to duże zróżnicowanie poglądów.

Spotkanie z żołnierzami w Szkole Podstawowej w Dubiczach Cerkiewnych, 10.01. 2022.

Co ma Pan Kleks do stanu wyjątkowego?

Łucja się dziwi: – Patrząc po profilach facebookowych, wiele osób w szkole było „muremzamundurem”.

Od nauczycielki córki przyszła wiadomość na messendżerze o laurkach dla żołnierzy. Łucja zwróciła uwagę, że to angażowanie dzieci w polityczne akcje. Nauczycielka odpisała, że to nieobowiązkowe.

– Ale w starszych klasach, obiecano dzieciom za laurki dodatkowe punkty z zachowania. I większość dzieci rysowała. Widziałam potem, jak dyrektor nosił rysunki do wojska.

W klasie u młodszej córki Łucji dzieci same wywołały temat granicy, pani to podchwyciła. Długo rozmawiali. Nauczycielka napisała później rodzicom, że nie przedstawiała swoich poglądów. Rozmawiali o emocjach dzieci. Część dużo wiedziała i chciała dyskutować, część się bała. Któryś z chłopaków powtarzał, że trzeba strzelać do uchodźców.

– Szkoła oficjalnie nie zabiera głosu, ale dzieci słyszą poglądy niektórych osób. Po tym co się działo w Kuźnicy, panie w świetlicy, mówiły, że migranci są niemoralni, bo kaleczą swoje dzieci, by to lepiej na filmach wyglądało. Starsza córka wdała się z nimi w dyskusję. Ma panią od WDŻ, która ciągle im powtarza, że chłopcy to odwaga, męstwo, a dziewczyny to płaczliwość i smutek. Podała przykład: jak zgubią się w lesie, to siadają i płaczą. A chłopcy znajdują rozwiązanie. Córka na to: „Ale przecież dziś po lasach, by ratować ludzi, chodzą głównie dziewczyny”. Kłóciła się z panią zaciekle. Ciągle się z nią spiera.

Lektury? Masakra! Ostatnio starsza musiała czytać „Akademię pana Kleksa” – mówi Łucja. – Bardzo lubię Brzechwę, ale ta książka się strasznie zestarzała. W szkole wciąż pokazują świat bez kobiet, tak jak w tej lekturze. A przecież to, co się dzieje w lesie, jest absolutnym odwróceniem tego przekazu. Byłby to świetny pretekst, by pokazać równościowe wzorce. Nikt tego nie robi. Myślałam, o warsztatach dla dzieci z radzenia sobie z lękiem. Ale strach, bo jeszcze kurator przyśle nam tu oddział, który będzie je edukował w duchu obrony terytorialnej.

Obie córki Iwony są w edukacji domowej.

– Nie wyobrażam sobie, by chodziły do przedszkola i szkoły, które są teraz między bazą wojskową, posterunkiem policji i Strażą Graniczną. Tworzy to światopogląd, którym dzieci są bombardowane.

Widok dziecka wyjmowanego z torby turystycznej

Na początku stanu wyjątkowego mieszkańcy Białowieży mieli spotkanie z Grupą Granica. Maria sugerowała, by Granica porozmawiała też ze szkołą, przedszkolem, zorganizowała spotkania dla dzieci.

– Póki co żadnych nie było. Nauczyciele mają swoje podstawy programowe i tyle. A my, rodzice bardziej się skupiliśmy na pandemii, nie braliśmy pod uwagę, że sytuacja na granicy może mieć aż takie konsekwencje. Próbuję dzieciom jakieś rozrywki fundować, rozbiliśmy namiot w pokoju, pieczemy pierniczki. Bo żyjemy w zawieszeniu, nie wiemy, co będzie dalej. To przygnębiające.

Łucja chciała zaproponować szkole spotkanie dla dzieci z kimś z Fundacji Ocalenie. Ugryzła się w język, gdy minister Czarnek miał pomysły na pogadanki z terytorialsami. Stwierdziła, że nie będzie wywoływać wilka z lasu. – Ale i tak byli. U córki z trzeciej klasy – mówi Łucja. – Na szczęście nie terytorialsi, tylko Straż Graniczna. Nie bardzo wiem, co mówili, nikt nas o tym nie informował. Córka opowiadała, że było nudno.

Iwona: – Nie ma żadnej systemowej pomocy. Państwo nie myśli, co zgotowało kilkuset tysiącom ludzi, w tym dzieciom. W środku Europy, we w miarę zamożnym kraju, żyją w warunkach zbliżonych do działań wojennych. Przeraża mnie długofalowy tego efekt. W szkole powinny być cotygodniowe zajęcia z psychologiem czy psychoterapeutą. Ogłoszenie, że przyjmują nie wystarczy. Nikt nie pójdzie, a potem powiedzą: „Nie jest to potrzebne”. Tymczasem dzieci widzą i słyszą dużo więcej, niż byśmy chcieli. I nie wiadomo, kiedy to się skończy. A dla dziecka trzyletniego pół roku to jest 1/6 jego życia!

Wójt Białowieży składał podziękowania i kwiaty Straży Granicznej.

– Nam nikt nie dziękuje, nie pomaga, nie pyta, jak sobie radzimy – mówi Maria. – Nikt murem za nami nie stoi. Wojskowi wyjadą, a my latami będziemy zmagać się z traumą, odbudowywać wizerunek regionu i ulice rozjeżdżane przez wojsko.

Mieszkańcy założyli Białowieską Akcję Humanitarną. Zgłosili się do niej psychologowie, psychiatrzy, chętni do udzielania pomocy.

– Ludziom łatwiej byłoby pójść na grupowe warsztaty – uważa Maria. – Ja od dwóch miesięcy jestem pod opieką psychiatry, bo pewne rzeczy, jak widok dziecka wyjmowanego z torby turystycznej, są dla mnie nie do zniesienia. Inaczej będę jak weteran wojenny.

- A dzieci?

– Grupa Granica wysyła szkołom propozycje spotkań – mówi Ewa. – Nie mam złudzeń, że ktokolwiek się zgodzi. Szkoły są zależne od jednostek, które je finansują. Jeden telefon z góry i jest pozamiatane. Indoktrynacja i ideologizacja szkół trwa. A kto ma dzieci po swojej stronie, ten rządzi.

Personalia większości bohaterów i bohaterek zostały na ich prośbę zmienione.

;
Na zdjęciu Agnieszka Rodowicz
Agnieszka Rodowicz

Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.

Komentarze