Uczniowi test zrobiono w środę, w niedzielę pozytywny wynik. Na kwarantannę wysłano całą klasę, a nauczycieli tylko tych, którzy uczyli w czwartek i piątek. Reszta została. W pokoju nauczycielskim miało być max. 11 osób, ale nauczycieli jest 80. Sale przestano wietrzyć, bo zrobiło się zimno
Poprosiliśmy czytelników, żeby opowiedzieli o doświadczeniach z koronawirusem. Chcemy w ten sposób zobaczyć system z perspektywy chorych, dowiedzieć się, jak różne mogą być objawy COVID oraz konsekwencje dla zdrowia, choć nie tylko.
W cyklu Kroniki COVID-19 opublikowaliśmy już historię nadesłaną przez pana Stanisława, który przeszedł długą drogę do diagnozy, wykonał setki telefonów i musiał się zmierzyć nie tylko z niespodziewanymi objawami koronawirusa, ale też chaosem w systemie kontroli chorych.
Profesor Magdalena Fikus opowiedziała nam o tym, jak niespodziewanie na COVID nie umarła i kilku innych zaskoczeniach, które może nam przynieść koronawirus.
Dzisiaj publikujemy wyjątkową historię nauczyciela spisaną przez bliską mu osobę. Dowiadujemy się z niej, jakie ryzyko zmuszeni są podejmować nauczyciele oraz jak bardzo zabezpieczenie uczniów i pracowników przed zakażeniem pozostaje teorią.
To historia kogoś bliskiego - Wojtka, choć imię zmieniłem. Jest mężczyzną po trzydziestce, nauczycielem w szkole średniej z dużą liczbą uczniów. Wszystko dzieje się w niewielkim mieście na południu Polski.
Zacznijmy od warunków pracy. Jak wiemy, we wrześniu szkoły otwarto i polecono nauczycielom prowadzić zajęcia stacjonarnie z zachowaniem „reżimu sanitarnego” – wietrzenia sal, obowiązkowych maseczek, dezynfekcji rąk. Klasy przypisano do sal, a nauczyciele mieli przechodzić z sali do sali, żeby uczniowie się ze sobą nie spotykali. Tyle teorii.
W praktyce wyglądało to tak, że na początku roku szkolnego zobowiązano wychowawców do odbierania od rodziców i uczniów różnego rodzaju oświadczeń - chyba najbardziej kuriozalne było oświadczenie o zapoznaniu się ze składem płynu do dezynfekcji rąk. Poinformowano ich także o kategorycznym zakazie uczęszczania na zajęcia w razie wystąpienia jakiejkolwiek infekcji dróg oddechowych.
Jednak były przypadki odsyłania uczniów do domów, ponieważ pojawiali się w szkole pomimo kaszlu, kataru czy nawet gorączki. Nikt nie był też w stanie dopilnować, żeby uczniowie zachowywali reżim. Nie nosili maseczek, a niektóre zajęcia odbywały się w niewielkich salkach, gdzie żadnego dystansu nie dało się zachować.
Przy różnych okazjach uczniowie palili papierosy, podając je sobie z ust do ust, pili z tych samych butelek, jedli wspólne kanapki, witali się, wpadając sobie w objęcia itp. Na przerwy nie wychodzili z sal, żeby nie gromadzić się na korytarzach, w związku z tym siedzieli w zawiesinie własnych wyziewów cały dzień, bo kiedy zrobiło się chłodno, sale przestano regularnie wietrzyć, z oczywistych względów.
Negatywne nastawienie do zasad dotyczących pandemii podsycała również jedna z nauczycielek, należąca do tzw. „antymaseczkowców”, która swoje opinie i poglądy wyrażała nie tylko wśród współpracowników, ale także wśród uczniów.
To jedno. Drugie jest nieco bardziej przerażające. Hiszpański dziennik „El Pais” opublikował ostatnio ciekawe wyniki badań i obserwacji na temat najczęstszej przyczyny zakażeń koronawirusem [publikacja tutaj].
Zgodnie z artykułem, na zewnątrz i przy krótkotrwałym kontakcie, z nałożoną maseczką, szanse na zakażenie są nikłe. Podobnie jak przez dotyk różnych przedmiotów.
Natomiast w zamkniętych pomieszczeniach bez wentylacji i przy długotrwałym kontakcie jedna zakażona osoba jest w stanie zarazić prawie wszystkie pozostałe przebywające w tym pomieszczeniu i to bez względu na dystans pomiędzy nimi.
Artykuł omawia ciekawy przykład próby chóru, na której jedna osoba zaraziła prawie wszystkich obecnych na próbie członków. Chodzi o to, że wirus najłatwiej roznosi się za pomocą aerozolu wydychanego przez osobę zakażoną przy oddychaniu, mówieniu (więcej) czy krzyczeniu (najwięcej), nie wspominając już o kaszlu.
Po kilku godzinach przebywania takiej osoby w pomieszczeniu niewietrzonym, stężenie wirusa w powietrzu jest na tyle duże, że wdychające go pozostałe osoby prawie na pewno się zarażą.
Wróćmy zatem do warunków pracy w szkole Wojtka.
Zgodnie z wprowadzonym reżimem sanitarnym w pokoju nauczycielskim mogło przebywać maksymalnie 11 osób, co w przypadku tej szkoły było niemożliwe do wykonania - zatrudnionych jest w niej prawie 80 nauczycieli.
W pokoju był zatem tłok, bo każdy potrzebował wymienić materiały dydaktyczne na kolejne zajęcia. Po rozpoczęciu roku szkolnego wielu nauczycieli poszło na zwolnienia lekarskie, gdyż po prostu bali się o swoje zdrowie. Spowodowało to nadmierne obciążenie pozostałych nauczycieli zastępstwami.
Wojtek pracował więc w szkole po 8-9 godzin dziennie. W salach wypełnionych uczniami. Dyrekcja nie widziała w tym nic dziwnego. Także władze miasta, które dosłownie kilka dni przed odgórnym zamknięciem szkół zarzekały się, że na pewno nie pozwolą na ich lokalne zamykanie.
W trzech klasach, które Wojtek uczył, krótko przed zamknięciem szkół wykryto przypadki wirusa u uczniów i nauczycieli. Same zasady kwarantanny były kuriozalne. Na przykład w jednym ze wspomnianych oddziałów wykryto pewnego dnia zakażenie u ucznia. Zgodnie z procedurą sanepid wykonał wywiad epidemiologiczny - ustalił kto z kim i kiedy miał kontakt.
Test wykonano w środę, kiedy uczeń nie poszedł już do szkoły. Wynik dostępny był w niedzielę. Rodzice dopiero wtedy poinformowali wychowawcę o wyniku pozytywnym, wychowawca dyrekcję, a dyrekcja sanepid.
Na kwarantannę wysłano wszystkich uczniów z tej klasy, natomiast nauczycieli tylko tych, którzy uczyli w czwartek i piątek. Uczący klasę w poniedziałek, wtorek i środę nie zostali poddani kwarantannie.
Oznacza to, że przez kilka dni wcześniej Wojtek wdychał wirusa regularnie w opisanych powyżej warunkach, wzmacniając efekt dzień po dniu. Podobnie było w przypadku dwojga jego współpracowników, którzy uczyli te same klasy.
Pierwsze objawy pojawiły się u tamtych tuż przed zamknięciem szkoły. U Wojtka około 4 dni później. Nauczyciele wiedzieli też, że w trzech klasach, które uczyli, wykryto przypadki COVID. Wojtek powiadomił wszystkich, że się izoluje i żeby go nie odwiedzać aż do odwołania. Jak się okazuje, było to bardzo rozsądne.
W piątek, 16 października, Wojtek zaczął narzekać na ból i suchość gardła. Przez weekend leczył się paracetamolem i tabletkami do ssania. Potem ból przeszedł, ale przyszła wysoka gorączka i łamanie w kościach, następnie utrata węchu, intensywny ból gałek ocznych oraz ogłupiający migrenowy ból głowy, którego nie dało się niczym zbić. Pozostało czekanie.
Minęło kilka dni, pojawiła się biegunka i napady suchego kaszlu. Po 17 dniach utrzymywał się jeszcze przejściowy stan podgorączkowy, pojawiał się lekki ból głowy i od czasu do czasu rozwolnienie i lekki kaszel. I przez cały czas zmęczenie i ciągłe pragnienie. Potrafił wypijać 4 butelki wody dziennie.
Twierdzi, że nigdy czegoś takiego nie przeszedł, bo chociaż objawy były znane, to jednak ich kombinacja i natężenie kompletnie go zaskoczyły i "sponiewierały".
Ostatecznie Wojtek zdecydował się na test. Lekarz pierwszego kontaktu zalecił jeść marchew, ser żółty, kiwi i tłuste ryby ze względu na zawartość witamin. Zażywać paracetamol i witaminy. Tyle można było zrobić.
W kolejce do testu Wojtek stał na zewnątrz, wśród kaszlących ludzi. Na szczęście pogoda była przyjemna. Po teście miał sprawdzać wynik na stronie internetowej. Pojawił się prawie tydzień później, mimo że księgowa z pracy poinformowała go już po dwóch dniach, że otrzymała powiadomienie z ZUS, że został skierowany na izolację domową.
Oficjalny sms powiadamiający o izolacji, Wojtek dostał dopiero na 3 dni przed jej końcem. Technicznie rzecz biorąc, mógł więc o niczym nie wiedzieć i spokojnie wychodzić z domu, zarażając innych.
Wizytę złożył mu też żołnierz, który sprawdzał, czy jest w domu. Dzień przed końcem izolacji.
W sumie Wojtek przechorował 21 dni. Dopiero wtedy objawy minęły i zaczął odzyskiwać siły. Nie widzieliśmy się w sumie 6 tygodni. Robiłem mu zakupy i zostawiałem przed drzwiami mieszkania. Prywatnie jesteśmy partnerami, choć nie mieszkamy razem. Uniknąłem dzięki temu zakażenia, choć sama rozłąka i lęk o jego zdrowie dużo mnie kosztowały psychicznie. Pozostawał kontakt telefoniczny i wideo, i regularne sprawdzanie, czy Wojtek daje sobie radę.
Przez pierwsze 2 tygodnie od naszego ostatniego kontaktu obsesyjnie obserwowałem również swoje zdrowie i nie spotykałem się z rodzicami, osobami po siedemdziesiątce, ani z przyjaciółmi. Kolejna nieprzyjemna konsekwencja pandemii i nieodpowiedzialnych decyzji zarządzających.
Ze wspomnianej wcześniej dwójki współpracowników Wojtka - koleżanka przeszła chorobę ciężej niż on, ale w domu. Druga osoba zmarła.
Był to jego bliski kolega, z którym współpracował przy wielu szkolnych projektach. Dlatego wiadomość o jego śmierci wywołała w nas kolejny szok. Niedługo wcześniej rozmawiali ze sobą, a kolega „czuł się dobrze”. Jeszcze inna nauczycielka z ich szkoły trafiła do szpitala. Przeżyła.
Szkoły zadziałały więc jak inkubatory. Takie wesela na sterydach. Klasa, grupa uczniów, między nimi osoba lub osoby zakażone, siedząca przez wiele godzin w tej samej sali, bez wentylacji. I kolejni nauczyciele wchodzący do tych sal i wdychający potencjalnie niezdrowe powietrze. A mówimy tu o uczniach z wielu podmiejskich miejscowości, którzy po zajęciach wracali do swoich domów, do rodziców i dziadków.
Na efekty nie trzeba było długo czekać.
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Komentarze