Po paru pierwszych wyjazdach do Puszczy Agata nauczyła się z nią przy robieniu zdjęć współpracować i teraz świadomie korzysta z architektury tego środowiska – skrętów gałęzi, namnożenia mchu, dużej plamy koloru liści – aby chronić prywatność ludzi, których fotografuje
Anka Wandzel, która dla OKO.press stworzyła cykl „Rośliny zza rogu„ – o roślinach, które same wybierają, żeby rosnąć wokół nas – wydała właśnie w wydawnictwie Karakter książkę „Sztuka przetrwania”, w której analizuje współczesną polską sztukę ekologiczną – związaną z naturą, z groźbą katastrofy klimatycznej, zanikaniem bioróżnorodności. Ostatni rozdział, zaskakujący, poświęcony jest jednak przetrwaniu w naturze, a jego bohaterką jest m.in. Agata Kubis, fotografka, współpracowniczka OKO.press.
Oto fragment „Sztuki przetrwania". Tytuł i śródtytuły od redakcji.
Kilka miesięcy przed śmiercią Abdiego idę do Zachęty – tej samej, w której rok wcześniej Rajkowska stworzyła wykrot Rhizopolis – na wystawę Kryjówki. Architektura przetrwania Natalii Romik. Chodząc wolnym krokiem zwiedzającej wśród posrebrzanych silikonowych odlewów fragmentów jaskiń, grobów, piwnic i dziupli, w których w czasie Holocaustu ukrywali się Żydzi, zaczynam tracić grunt pod nogami. Lustrzane powierzchnie, zamiast pokazywać przeszłość, odbijają migawki ze zdjęć fotografki i aktywistki Agaty Kubis, które w drodze do Zachęty przeglądałam na Instagramie.
Choć wiem, że patrzę na odlew dębu Józef, w którym w latach czterdziestych ukrywali się bracia Dawid i Paul Denholzowie po uciecze z KL Plaszow, przed oczami staje mi styropianowy kubek ukryty pośród gałęzi grabu. A pod nim brudny trampek rozpięty na liściach konwalijek, plastikowa kroplówka przypięta do nagiego pnia sosny i duża, niebieska folia rozbebeszona pośrodku poszycia. Patrzę na półpustą butelkę PET obok wymiętej paczki papierosów. Widzę wśród trawy jasnobłękitne, lateksowe rękawiczki i litrowy słoik po zupie, który przypomina mi, że sama przecież taką zupę na granicę gotowałam i wekowałam. Coraz bardziej kręci mi się w głowie. Śniegowce oparte o omszałą kłodę zamieniają się w gaziki kwitnące wśród wyschniętych, dębowych liści. Obok czyjaś zszarzała dłoń – tak brudna i blada, że przypomina manekin – leży ciężko na kępce drobnych, uroczych kwiatków gwiezdnicy. Gdybym nie wiedziała, na co patrzę, sądziłabym, że znów oglądam zdjęcia śmiecioroślin – afektywną, postantropocentryczną sztukę przetrwania – a nie rzeczywistą walkę ze śmiercią. Sceny troski wobec śmiecioludzi. Zaczyna mnie coraz bardziej od tych zlepków mdlić.
Monia miała rację, jest w tym coś z opętania. A przecież to i tak nie moje wspomnienia i nie mój stres pourazowy. Tylko wycinki czyichś obrazów. Opowieść osób, które Puszczę przeżyły i miały szansę przetrwać. Pod jednym ze zdjęć, opublikowanym 25 października 2021 roku, Agata Kubis pisze:
historia jednego zdjęcia. interwencja z Grupą Granica. piękny słoneczny, jesienny dzień. w każdych innych okolicznościach cieszysz się spacerem po puszczy. idziemy do czteroosobowej rodziny. wiemy, że potrzebują wody, jedzenia i suchych ubrań. przede wszystkim ciepłe skarpety i buty. kiedy do nich docieramy, jako pierwsze wybiegają do nas dwie dziewczynki, 3 i może 7 lat. chyba dawno nikt tak bardzo nie cieszył się na mój widok. zbijają z nami piątki, żółwiki. jestem zaskoczona, ale czy powinnam? po iluś dniach i nocach spędzonych w lesie prawdopodobnie też ucieszyłabym się na widok przyjaznej osoby. tak na chwilę dajemy złudzenie, że ten koszmar kiedyś się skończy. mam świadomość, że moja pomoc jest doraźna. oddolnie nie zastąpimy niedziałającego systemu. robię kilka zdjęć, takich do szuflady. dziewczynkom za każdym razem pokazuję zdjęcie i pytam, czy im się podoba. z każdą chwilą są bardziej zainteresowane tym, co robię. w pewnym momencie odwracam sytuację i pytam, czy same chciałyby zrobić zdjęcie. znam ten błysk w oku. przytrzymuję aparat, pokazuję, gdzie patrzyć i gdzie nacisnąć. zrobione. autorki i ja zadowolone. chwila normalności. chwila.
Pod innym zdjęciem, opublikowanym 22 marca 2024 roku:
całą noc padało, dookoła bagna, a w nocy koło 2 stopni. buty, spodnie, kurtki, wszystko kompletnie przemoczone. zmieniamy ubrania na suche i ciepłe, osoby okładamy grzejkami na wysokości klatki piersiowej, kolejne wkładamy w dłonie i w skarpety. gorąca herbata, ciepła zupa. po kilkunastu minutach dalej trudno jest rozgrzać osoby. nadal cali się trzęsą. martwimy się, nie wiemy, jak długo będą jeszcze w takich warunkach, nie wiemy, czy nie wylądują na Białorusi. PROTECT PEOPLE, NOT BORDER -> https://www.sklepbezgranic.pl/
Gdy kończę tę książkę latem 2024 roku, Agata nadal pisze:
10 rano, kolejne zgłoszenie. wychodzimy z pomocą humanitarną. „zwyczajna” sytuacja, duże, ciężkie plecaki wypełnione niezbędnymi rzeczami. Na miejscu często potrzebna jest pomoc medyczna. rozcięcia od concertiny, zwichnięcia po upadku z płotu, ślady po ugryzieniu psa. taka zabawa. białoruski pogranicznik wybiera jedną osobę i każe jej szybko biec, chwilę później spuszcza psa ze smyczy. słyszymy tak wiele strasznych historii. coraz to nowe pomysły na torturowanie ludzi. pogranicznik zamyka kobietyw aucie, a do środka wrzuca żmiję. siedzimy i słuchamy. niby rozumiem to, co słyszę, a jednak nie mogę zrozumieć.
Ja też nie mogę zrozumieć, dlatego w marcu 2024 roku spotykam się z Agatą Kubis i jej dziewczyną, Jarmiłą Rybicką, która od ponad dziesięciu lat pracuje z osobami zmuszonymi do migracji i osobami w drodze. Chcę zapytać je o koszty pracy opiekuńczej, którą wykonują na granicy. Obie są tym pytaniem zmieszane. Ich zdaniem skoro na granicy pomagają ludziom głównie z doskoku i nie mogą otoczyć nikogo stałym wsparciem, nie należy im się za to uznanie, którym powinny się cieszyć osoby pracujące na co dzień w domach czy placówkach opiekuńczych albo organizacjach pomagającym osobom z niepełnosprawnościami, starszym czy w kryzysie bezdomności. Szczególnie teraz, gdy w związku z drakońskim prawem wyjście z Puszczy i poproszenie o azyl dla wielu osób w drodze może oznaczać brutalną wywózkę, tortury, a nawet śmierć.
Zamiast więc mówić o pracy opiekuńczej, dziewczyny wolą opowiedzieć mi o nieprzespanych nocach, obolałych plecach i torbach pełnych suchej żywności, o bandażowaniu urazów i stałym lęku o osoby w drodze, o ignorowaniu własnego dyskomfortu i zapijaniu zmęczenia kawą, terapiach, wsparciu ze strony innych i ustalaniu grafików na granicy tak, żeby do Puszczy nie musiał iść nikt, kto akurat ma okres. A także o niezbywalnym odruchu, aby najpierw zadbać o innych, a dopiero potem o siebie.
W odpowiedzi mówię im o moich nieprzespanych nocach, o obolałych plecach i torbach pełnych suchej żywności, o bandażowaniu urazów i stałym lęku o moje dzieci, ignorowaniu własnego dyskomfortu i zapijaniu zmęczenia kawą, terapiach, wsparciu ze strony innych i ustalaniu rodzinnego grafiku tak, żeby Krzysiek odbierał dzieci, kiedy ja akurat mam okres. Mówię wreszcie o niezbywalnym odruchu, aby najpierw zadbać o innych, a dopiero potem o siebie. „Odczekowałam wszystkie elementy!”, śmieje się Agata, a Jarmiła najpierw milknie, a potem stwierdza, że widzi własne wypalenie w zupełnie innym świetle.
Bo od jakiegoś roku na granicę nie jeździ. Nie jest w stanie. I ma z tego powodu wyrzuty sumienia, bo teraz „tylko” współprowadzi z Fundacją Kuchni Konfliktu tymczasowe mieszkanie interwencyjne dla osób, które na prawie azylu trafiły do Warszawy i nie mają się gdzie podziać ani co z sobą zrobić. Jarmiła wraz z innymi wspiera ich w samostanowieniu: przedzieraniu się przez gąszcz polskiej biurokracji i znalezieniu pracy, terapii, przyjaciół. A mimo to nigdy nie myślała o swojej pracy jako o pracy opiekuńczej. I głupio jej, że teraz się tak tą pracą męczy. Czuje, że nie powinna narzekać. W końcu chodzi tu o czyjeś przetrwanie, czyjś kruchy dobrostan. Sama się na to krzątactwo zdecydowała. I wiedziała, w co się pakuje, bo zanim zaczęła pomagać na granicy, współprowadziła bistro Kuchni Konfliktu. Była to mała, przytulna, samopomocowa knajpa w centrum miasta, gdzie osoby uchodźcze – jak uśmiechnięty i wąsaty Sultan Padshakh, drobna Liza Imurzaeva czy energiczna Khedi Alieva o rumianych policzkach i stalowych oczach – gotowały i podawały ze wsparciem ludzi z Warszawy przepyszne lunche: kurdyjskie dolmy, afgański palaw, syryjski foul, czeczeńskie paszteciki.
Była to świetna i szlachetna inicjatywa, ledwie jednak wiązali koniec z końcem. Kuchnia, wbrew swojej nazwie, nigdy wyłącznie kuchnią nie była, tylko raczej miejscem spotkań i przestrzenią wymiany i troski – wielowymiarową instytucją kultury i aktywizacji społecznej, która nie tylko służyła nawiązywaniu kontaktów w poprzek granic i kulturowych barier, ale też dawała schronienie i zatrudnienie, a nawet bezpłatną pomoc psychologiczną, prawną i urzędową. Co było potrzebne i ważne, ale nie przekładało się na najlepszy model biznesowy. Aby Kuchnia mogła utrzymać się na powierzchni, Jarmiła i inne osoby z Polski, jak wspomniana tu kucharka i artystka Pola Sutryk, musiały ciężko pracować. Choć także często miały z tej pracy sporo frajdy. Zespół Kuchni mocno się zżył. Wszystkim, niezależnie od narodowości, szczerze też zależało, żeby ludzie, którzy tu przyjechali, rzadziej spotykali się z rasizmem i mogli godnie pracować i żyć. W państwie, które umyło ręce od wspomagania ich, a jednocześnie oczekiwało pełnej integracji i zrzutki na produkt krajowy brutto.
Na tym zdaniem Agaty cała sztuka z zapewnianiem komuś innemu przetrwania polega: żeby umieć zadbać nie tylko o kogoś, ale i o siebie.
Bo jeśli chce się faktycznie pomagać, trzeba móc odsunąć strach i zmęczenie na bok. Uprawiać bezgraniczny mindfulness. Skupić się na dotyku porostów, pięknie liści grabu czy widoku jeleni baraszkujących na niedalekiej polanie. Szczególnie gdy akurat chowasz się w wykrocie przed funkcjonariuszami SG, nie chcąc ich doprowadzić do kryjówki osób w drodze. Dlatego zaraz po naszej rozmowie dziewczyny jadą nad Bug – tym razem nie na interwencje, a na biwak ze znajomymi. Rekreacyjnie. Poopalać się, popływać, odpocząć. O ile ktoś znów nie zadzwoni.
Nie wiedzą jeszcze, że odwiedzają to miejsce po raz ostatni, bo za kilka miesięcy władze rozorzą brzeg Bugu pod kolejny odcinek zapory.
Wszystko ma swoje granice. I jak tłumaczy mi przyjaciółka, która pracuje od lat w międzynarodowym sektorze humanitarnym, lepiej nie pomagać, niż pomagać na siłę. Jeśli nie wytrzymujesz psychicznie, fizycznie czy finansowo, zrezygnuj. Odpocznij. Tak będzie dla wszystkich lepiej. Nie masz obowiązku chodzić na interwencje.
Oto jedna z pułapek zrównywania pracy opiekuńczej w domu i na granicy: łatwo zapomnieć, że to nie prywatni ludzie powinni ponosić koszty pomocy osobom w drodze, tylko państwo.
Inna pułapka? Pisanie o uchodźcach jak o bezradnych dzieciach, o ile rzeczywiście nimi nie są. „Nie chodzi wcale o prowadzenie ludzi za rękę” – tłumaczy mi Jarmiła, gdy znajduje takie sformułowanie w pierwszej wersji mojego rozdziału – „lecz o stworzenie im warunków do samodzielności i samostanowienia”. Do bycia nie tylko ludźmi, ale i dorosłymi. Bez oczekiwania, że ta inwestycja w czyjś dobrostan nam się zwróci. Relacja opieki zawsze jest nierówna.
Tak jak sytuacja na granicy. I są ludzie, a czasem całe organizacje, którzy potrafią tę nierówność wykorzystywać do własnych celów – do przestępstw i przemocy, od handlu wizami po handel ludźmi. Właściwie jedyną szansą na ich zatrzymanie jest wprowadzenie jasnej i powszechnej procedury azylowej, która pozwoliłaby państwom UE szybciej wyłapać wszelkie nieprawidłowości, a być może nawet zatrzymać rozwój przestępczości zorganizowanej wokół migracji. To trochę jak z zakazem aborcji: obecne prawo wcale jej nie znosi, tylko wypycha więcej kobiet do aborcyjnego podziemia, gdzie zwykły zabieg kosztuje tysiące i czasem zmienia się w śmiertelną ruletkę. Chciałabym nie musieć – nie móc – tworzyć takich metafor.
Za to pisząc o fotografiach Agaty Kubis, mogłabym z łatwością udać, że i ten rozdział jest po prostu kolejną opowieścią o tym, jak środowisko aktywnie współtworzy czyjeś działania artystyczne. Bo po paru pierwszych wyjazdach do Puszczy Agata nauczyła się z nią przy robieniu zdjęć współpracować i teraz świadomie korzysta z architektury tego środowiska – skrętów gałęzi, namnożenia mchu, dużej plamy koloru liści – aby chronić prywatność ludzi, których fotografuje. Dzięki temu może jednocześnie dokumentować ich stan i położenie na potrzeby ewentualnych skarg do międzynarodowych trybunałów praw człowieka, a także zapewnić im anonimowość, która w tych warunkach oznacza nie tylko namiastkę godności, ale i bezpieczeństwa. Nawet jeśli jej aparat dostanie się w ręce Straży Granicznej, zdjęcia nie będą mogły zostać użyte przeciwko osobom, którym Agata stara się pomóc.
Kiedy pytam ją, czy sama postrzega swoje fotografie z granicy jako sztukę, stanowczo zaprzecza.
Tłumaczy, że owszem, po latach pracy za obiektywem na wszelkiej maści demonstracjach i protestach publicznych jej oczy automatycznie szukają przejmujących kadrów, a ręce kierują aparat w stronę najlepszego światła, ale tam, w lesie, jej rolą nie jest budowanie portfolio, tylko niesienie pomocy i dawanie świadectwa.
Ale Agata próbuje rozgraniczać robotę, którą wykonuje jako aktywistka, od tej na zlecenie, gdy działa jako osoba z immunitetem legitymacji prasowej czy pracuje jako fotosistka na planie Zielonej granicy Agnieszki Holland. Niby w każdej z tych sytuacji korzysta z tych samych narzędzi i tego samego rzemiosła, ale z innych pobudek i w innym celu. Chociaż czasem jednak bierze legitymację na akcje pomocowe. Nie po to, żeby robić zdjęcia, na których później zarobi, tylko po to, żeby mieć dodatkowe narzędzie przeciwdziałania przemocy ze strony służb. Wytatuowanym dziennikarkom grozi się trudniej niż przerażonym dzieciom czy przemarzniętym ciężarnym.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Komentarze