0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Iga KucharskaIlustracja: Iga Kuch...

Założę się, że też już ich wypatrujecie. Żółtych, białych, fiołkowych o prężnych, szczypiorowatych łodyżkach, które biją po oczach świeżą zielenią, cudownie jasną na tle zmarniałych trawników. Chodników pełnych błota. Kto je spotka, zaraz biegnie pochwalić się innym i podzielić się radością, że tam, za przystankiem, koło szkoły, na skraju parku już są! Pierwsze krokusy! I rosną, oj rosną, że aż serce rośnie! Na sam widok czuć wiosnę w powietrzu! Choć jest koniec lutego.

A krokusy powinny pojawić się dopiero z początkiem marca. Ale pewnie je też zdezorientował ostatni styczeń. Najcieplejszy w historii pomiarów, przynajmniej według polskiego Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej i międzynarodowego Copernicus Climate Change Service. Ale komu to właściwie przeszkadza, że kilka uroczych kwiatków zakwitnie wcześniej i doda ludziom otuchy? Krokusy są twarde, potrafią przebijać się przez śnieg, więc na pewno i z nadmiarem słońca sobie poradzą.

Czy ich przedwczesne odwiedziny naprawdę komuś szkodzą?

Trzmiele i inne dzikie zapylacze wymierają

Ano szkodzą. Przede wszystkim zapylaczom, a w konsekwencji i całemu środowisku. Bo gdy przez globalne ocieplenie kalendarze roślin i pszczół coraz bardziej się rozjeżdżają, ich współpraca jest z roku na rok trudniejsza. A czasem nawet niemożliwa. Co, jak tłumaczy Anna Sierpińska na portalu pszczelarskim Pasieka24.pl, ma dla wszystkich opłakane konsekwencje.

Gdy czas kwitnienia różnych wiosennych gatunków, który dotąd rozkładał się w czasie na kilka miesięcy, zaczyna się na siebie nakładać, prowadzi do klęski urodzaju. Zdezorientowane nadmiarem pyłku pszczoły zaczynają zbyt szybko się roić, przez co produkują mniej miodu. Co gorsza, rośliny, które do poprawnego rozwoju potrzebują przymrozków, zaczynają kwitnąć coraz później, co z kolei może przekładać się wśród zapylaczy na nawet kilkudniowe okresy głodu, ewidentnie pogarszające ich płodność.

Jakby tego było mało, nadmiar dwutlenku węgla w atmosferze obniża ilość białka w pyłku większości roślin, przez co pszczoły spożywają pokarm o niższej wartości odżywczej. O ile w ogóle mają co jeść, bo w efekcie susz i nawałnic, wiele roślin przedwcześnie traci kwiaty i staje się bardziej podatne na choroby. A takie monokultury jak kukurydza, których przeżycie człowiek wspiera w ramach gospodarki rolnej, często nie stanowią dla zapylaczy źródła pożywienia.

W efekcie, jak pisałam w tekście o koniczynie, trzmiele i inne dzikie zapylacze wymierają, a zależne od nich rośliny produkują coraz mniej nasion. Co przekłada się i na ceny w naszych lokalnych warzywniakach i na ilość uchodźców w skali globu, uciekających przed takimi konsekwencjami zmian klimatu, jak głód, wojna, katastrofy naturalne czy choroby.

Przeczytaj także:

Polska gorączka krokusowa

Mimo tego gazety i portale – od Polskiej Agencji Prasowej po „Kuriera Szczecińskiego” i Codzienny Poznań – jak co roku prześcigają się w radosnych doniesieniach o pierwszych kwitnących krokusach. W Szczecinie, Wrocławiu, Poznaniu. I oczywiście w Kościelisku, będącym stolicą polskiej gorączki krokusowej. Z roku na rok w marcu gromadzą się tam coraz większe tłumy, żeby pielgrzymować na Polanę Chochołowską na spotkanie z krokusami, przy okazji zadeptując i rozjeżdżając autami wszystko, co rośnie po drodze. Łącznie z samymi krokusami. Choć te od lat są w Polsce objęte ochroną.

Ale kto by patrzył pod nogi, gdy musi ścigać się z setkami innych turystów o najlepsze miejsce na krokusowe selfie? Przecież polowanie na rośliny sezonowe to w Polsce niemal sport narodowy. Nieważne, czy chodzi o krokusy, truskawki, bób, bazie czy kasztany.

Zdesperowana coraz większym oblężeniem, dyrekcja Tatrzańskiego Parku Narodowego zdecydowała się w 2017 roku przygotować i rozprowadzić oficjalny „Kodeks miłośnika krokusów”, złożony z ośmiu pozornie intuicyjnych zasad. Przykazanie pierwsze: „Krokusy podziwiaj i fotografuj ze szlaku turystycznego”. Przykazanie trzecie: „Nie siadaj (!) i nie kładź się (!) w krokusach podczas fotografowania lub pozowania do zdjęć”. Przykazanie piąte: „Nie parkuj na krokusach”.

Kobieta leży na trawie i robi selfie z krokusami w tle
Turystka robi sobie selfie z krokusami, Dolina Chochołowska, 8 kwietnia 2018. Fot. Marek Podmokly/Agencja Wyborcza.pl

Niestety, dekalog nie przyniósł chyba oczekiwanych rezultatów, ponieważ rok później TPN z Gminą Kościelisko ogłosił akcję „Hokus Krokus”, w ramach której apelował do sezonowych poszukiwaczy roślinnych wrażeń:

„Nie czarujmy się, krokusy same się nie ochronią (...) W ostatnich latach mamy do czynienia z prawdziwym oblężeniem Doliny Chochołowskiej w weekendy podczas szczytu kwitnienia krokusów. Efektem są olbrzymie korki, kolejki do punktu wejściowego i rekordowy tłok na szlaku. Może warto odwiedzić inne miejsca, gdzie też jest fioletowo od krokusów, a komfort obcowania z przyrodą będzie dużo większy. (...)

Obecne, dość szczegółowe badania prowadzone tylko w ostatnim 15-leciu pozwalają oszacować ogólną liczbę osobników tego gatunku na obszarze TPN na przynajmniej 120–130 milionów! (…) Niestety, do masowego deptania krokusów przez turystów dochodzi co roku. Dlatego apelujemy: Ani kroku(s) dalej!”

Hokus Krokus. Ani kroku(s) dalej. Jak źle musiało być z krokusami w Tatrach, że zdecydowano się na tak desperackie slogany? Prawdopodobnie bardzo źle, skoro na hasłach się nie skończyło. Od 2022 roku przez całą wiosnę po TPN kursują specjalne krokusowe patrole. Krokusy, niczym prawdziwe celebrytki, potrzebują zastępów ochroniarzy, żeby jakoś opędzić się od napastliwych amantów.

Owce chronią krokusy

A niewiele brakowało, żeby krokusy w ogóle z Tatr zniknęły. I to paradoksalnie przez powołanie TPN. Bo w imię ochrony przyrody, jak dowiaduję się z fascynującego artykułu Agnieszki Kucharskiej i Ewy Kuźnicy ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego o historii ochrony przyrodniczo-kulturowej na tych terenach, w latach 50. zaczęto wykupywać i wywłaszczać hale, na których miejscowa ludność od wieków wypasała owce, żeby w 1978 roku w ogóle tego na terenie Parku zakazać. Co miało oczywiście chronić rodzimą roślinność. W tym krokusy.

Polany, faktycznie, zaczęły wkrótce zarastać. Ale nie, jak sobie wyobrażano, krokusami i innymi rzadkimi gatunkami górskimi, których wcześniej było tam pełno. Lecz świerkami. Ekspansywnym lasem. Przed którym najwyraźniej dotąd tatrzańskie polany były chronione przez owce. A konkretniej – przez ich zęby, kopyta i odchody, które jak się okazało, od wieków nawoziły tatrzańską glebę dodatkową dawką azotu, niezbędnego wielu roślinom – w tym krokusom – do przeżycia w wysokogórskim środowisku.

Wyszło na to, że wypasy owiec nie tylko nie zagrażały bioróżnorodności, ale wręcz ją wspierały w ramach tak zwanej „ochrony czynnej” lokalnego ekosystemu. Co jasno uświadamia, w jak wielkim stopniu przetwarzają klimat Ziemi. I od jak dawna.

Finalnie w 1982 roku na wniosek Polskiej Akademii Nauk przywrócono wypasy na wybranych obszarach TPN, nadając im miano „wypasów kulturowych”, żeby podkreślić ich znaczenie dla dziedzictwa narodowego. Pewnie gdyby tę nomenklaturę wymyślano dziś, skończyłybyśmy z brzmiącymi jak półpasiec „biowypasami”, albo „wypasami ekologicznymi organicznych owiec”. W towarzystwie równie „organicznych” owczarków podhalańskich. Bo tylko tej rasie regulacje przyznają prawo do pracy w roli tatrzańskiego psa pasterskiego.

Życie na wypasie

Takich obostrzeń jest zresztą więcej – by jakoś odróżnić wypasy kulturowe od innych, niekulturalnych. Jak tłumaczy Dominik Krzysztofowicz, autor artykułu „Życie na wypasie” z oficjalnego periodyku samorządu terytorialnego „Wspólnota”, wśród tatrzańskich krokusów górale – koniecznie po skończeniu odpowiednich kursów na baców i juhasów – mogą wypasać tylko owce rasy górskiej i bydło rasy polskiej czerwonej. Juhasi wypasają jedynie w tradycyjnych strojach, używając góralskiej gwary i zachowując dawne obrządki pasterskie, także w toku produkcji przetworów z pozyskanego mleka. Jeszcze na polanie. W tradycyjnym szałasie. Z pomocą wyłącznie typowych narzędzi, metod i półproduktów – z wyjątkiem podpuszczki, która może być syntetyczna, bo „naturalną” pozyskuje się z cielęcych żołądków.

Jak trafnie podsumowała to Sara Herczyńska, antropolożka muzealnictwa i dziedzictwa kulturowego oraz prywatnie, mistrzyni sucharów, gdy podzieliłam się z nią moimi znaleziskami: w Tatrach co roku odbywa się niezły wypas!

Tak niezły, że od 2022 roku Samorząd Województwa Małopolskiego prowadzi wśród baców i podhalańskich organizacji pozarządowych konkurs „Małopolski wypas kulturowy – ekstensywne metody gospodarowania jako ekologiczny sposób zachowania bioróżnorodności i krajobrazu”, w ramach którego przeznacza się rocznie ok. 2 milionów złotych na podtrzymanie lokalnej gospodarki pasterskiej.

W latach 2022 i 2023 w programie wzięło udział odpowiednio 86 i 92 certyfikowanych baców, a 4 lutego 2024 roku samorząd ogłosił nabór na kolejną edycję konkursu. Dzięki czemu i w tym roku tabun turystów będzie mógł zadeptać krokusy w wyścigu o najlepsze selfie.

Dziewczynka i kobieta robią zdjęcia krokusom w Dolinie Chochołowskiej
Turyści fotografują krokusy w Dolinie Chochołowskiej w Tatrach, 8 kwietnia 2018. Fot. Marek Podmokly/Agencja Wyborcza.pl

Szafran na wagę złota

Ale dlaczego właściwie wszystkim tak na tych tatrzańskich krokusach zależy? Skoro według niektórych botanicznych klasyfikacji, stanowią one odmianę szafranów wiosennych. Tych samych, które rosną pod naszym domem – żółtych, białych i fioletowych, nasadzanych w polskich miastach setkami, bo wcześnie kwitną, są tanie i miododajne, a do tego poprawiają mieszkańcom humor.

Czy nie możemy pozachwycać się nimi, zamiast gnać tłumem do Doliny Chochołowskiej na spotkanie z ich kultowym kuzynostwem, szafranem spiskim? Otóż nie. Bo szafran szafranowi nierówny. Przynajmniej z perspektywy człowieka i jego polityki gospodarczej.

Co widać szczególnie na przykładzie szafranu uprawnego, siewnego, który tym różni się od innych krokusów, że kwitnie jesienią, a jego znamiona – charakterystyczne, wystające części słupka – nie tylko pięknie pachną, ale i są jadalne. Dlatego od starożytności, a może i nawet epoki brązu, produkuje się z nich perfumy, leki, barwniki, balsamy, afrodyzjaki oraz najdroższą przyprawę świata: nitki szafranu.

Aby pozyskać ich jeden, malusieńki gram, trzeba zużyć około dwustu dojrzałych kwiatów. A że, jak dowiaduję się z portalu Business Insider, delikatne znamiona szafranu można zbierać tylko ręcznie, potrzeba około czterdziestu godzin pracy, żeby zgromadzić kilogram przyprawy. O ile akurat nie ma suszy. Bo wtedy kwiaty wyrastają mniejsze i trzeba oberwać ich więcej. A szafran uprawny kwitnie często tylko przez tydzień w roku, więc roboty jest co niemiara.

Nic dziwnego, że nazwano tę roślinę szafranem – od łacińskiego safranum, zapożyczonego z perskiego, gdzie زَرپَران oznaczało dosłownie „złote liście”. Nitki na wagę złota. Tak cenne, że wspomina się o nich i w Biblii, i w Wedach, świętych pismach hinduizmu, i w „Metamorfozach” Owidiusza.

Tatrzańskie krokusy na Arce Noego

Trudno uwierzyć, że nasze przydomowe krokusy są najbliższymi krewnymi tak ekskluzywnej i kultowej rośliny. Tak cennego towaru. Ale na tym właśnie polega absurd ludzkich nierówności, które poprzez gospodarkę projektujemy na inne gatunki. Na nasze podobieństwo. Bo choć coraz chętniej mówi się o długu ekologicznym zaciągniętym przez ludzkość wobec przyrody oraz o szóstym, wielkim wymieraniu, które wydarza się na naszych oczach i z naszym czynnym udziałem, przydałoby się również wprowadzić pojęcie górnego 1 procenta gatunków. Tych roślin i zwierząt, o których przetrwanie nie tylko się walczy, ale i wspiera się ich rozwój. Daje im się godnie żyć. Przynajmniej tak długo, jak przynoszą zyski.

Nie mam wątpliwości, że w razie globalnej wojny wywołanej katastrofą klimatyczną, cebulki szafranu uprawnego trafiłyby do nowozelandzkich bunkrów najbogatszych miliarderów, niczym na brutalistyczną Arkę Noego. Ale czy znajdą się tam także tatrzańskie szafrany spiskie, wraz z reprezentacją certyfikowanych baców i owcami najlepszego gatunku? Albo zwykłe, pospolite krokusy wiosenne? Czy załapią się na ratunek, jako gorsze pochodzeniem kuzynki znanych i kochanych celebrytek roślinnego świata? Czy w za kilka dekad będą cokolwiek dla nas znaczyć, skoro są symbolem pory, którą coraz trudniej odróżnić od pozostałych części roku?

Nie wiem. Ale byłabym o nie spokojniejsza, gdybyśmy zamiast obejmować ochroną konkretne gatunki czy odmiany roślin, po prostu zadbali o cały otaczający nas świat. I zaczęli zachwycać się nie wyjątkowością, a wspólnym, upartym trwaniem razem.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Anka Wandzel
Anka Wandzel

Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.

Komentarze