Ministerstwo Zdrowia zdecydowało, że w nowej wersji ustawy o zawodzie lekarza znalazł się zapis o tzw. liście intencyjnym ułatwiającym robienie rzadkich specjalizacji. „To otwarta furtka do nadużyć” - przekonuje związkowiec dr Bartosz Fiałek
Do OKO.press odezwał się student IV roku medycyny Kamil Wańkowicz. Napisał tak: „W nowelizacji ustawy o zawodzie lekarza minister dodał wrzutkę o tzw. liście intencyjnym, dającym większą szansę na zdobycie rezydentury w danym miejscu osobom, które go posiadają".
Jego zdaniem „to patologiczna zmiana, która doprowadzi do powrotu wielkiego nepotyzmu w ochronie zdrowia”. I dalej:
„Będę bardzo wdzięczny, jeśli zainteresujecie się Państwo tą sprawą. Jest ona dla wielu z nas ważna, gdyż może mieć decydujący wpływ na emigrację z kraju po studiach, jeśli z powodu tych zmian, jedyną szansą na zrobienie wymarzonej specjalizacji, będzie wyjazd z kraju”.
Sprawdzamy, jakie zmiany przygotowało Ministerstwo Zdrowia.
Ścieżka zawodowa lekarza w Polsce wygląda dziś następująco. Po zdobyciu odpowiedniej ilości punktów na maturze, można rozpocząć 6-letnie, pracochłonne studia na kierunku lekarskim lub lekarsko-dentystycznym. Następnie 13-miesięczny staż podyplomowy (12-miesięczny w przypadku lekarzy dentystów) i tzw. Lekarski Egzamin Końcowy (w skrócie LEK) lub Lekarsko-Dentystyczny Egzamin Końcowy (LDEK). Później część lekarzy chce się jeszcze specjalizować lub/i robić np. karierę akademicką.
Szkolenie specjalizacyjne trwa zwykle 5-6 lat. Można je odbywać albo w ramach tzw. rezydentury (o czym za chwilę) albo w systemie pozarezydenckim.
Uzyskanie stopnia specjalisty wymaga na koniec zdania trudnego egzaminu. Ale potem już tylko prestiż i (nieco) wyższe zarobki.
Robienie specjalizacji (jest ich w naszym kraju kilkadziesiąt) nigdy nie było rzeczą prostą.
Po pierwsze, ktoś ze starszych, doświadczonych kolegów musi chcieć się swą wiedzą dzielić. Co prawda dobrze przyjąć do zespołu młodą, chętną do pracy osobę, bo zawsze można zrzucić na nią przynajmniej część obowiązków, ale z drugiej strony takie szkolenie młodych to nic innego jak hodowanie sobie konkurencji.
W niektórych specjalnościach, w których sporo lekarzy prowadzi np. praktyki prywatne, dogłębne i szczodre dzielenie się wiedzą wcale nie jest więc takie częste. Oczywiście pomijam tu przypadki osób, które po prostu lubią uczyć i czerpią prawdziwą satysfakcję z zawodowego „rośnięcia” swoich wychowanków.
Przez długie lata system nie zachęcał na dodatek mentorów do bycia mentorami. Oznaczało to raczej kłopoty i odpowiedzialność niż przyjemność i apanaże.
Inną istotną tru[restrict_content paragrafy="4"]dnością w zdobyciu miejsca na szkoleniu specjalizacyjnym był (i jest) również fakt, że tych miejsc po prostu jest mało. Ich liczbę regularnie określa ministerstwo zdrowia.
I tak np. w 2020 roku, podczas wiosennego postępowania rekrutacyjnego na specjalizację w całym kraju przewidziano prawie 2 tys. miejsc do szkolenia w ramach tzw. rezydentury. I tak w całej Polsce na endokrynologię przewidziano miejsc sześć, na neurochirurgię dziewięć, na kardiologię dziecięcą sześć.
Naturalnie kształcenie małej liczby specjalistów oznacza długie kolejki do nich – dziś pacjent do endokrynologa może czekać i 1,5 roku. Co prawda w drugim, jesiennym rozdaniu liczba miejsc na rezydentury jest zawsze wyższa, ale i tak łączna liczba miejsc na niektóre specjalizacje pozostaje bardzo niska. Należą do nich obok już wymienionych m.in. okulistyka, reumatologia, protetyka, ortodoncja, dermatologia.
W dziedzinach tych przez lata panował często system „klanowy” - z ojca na syna. Np. dziadek był znanym okulistą, potem okulistą stawał się jego syn i wreszcie wnuk.
Przejmują po sobie prywatny gabinet i pacjentów lub dzieci pacjentów. Ludzie znają nazwisko i wiedzą, że jak do okulisty, to do doktora X czy Y.
Jeśli więc miejsc do szkolenia i tak było mało, a na dodatek niektóre z nich zajmowały dzieci znanych lekarzy, dla zwykłych śmiertelników, bez rodzinnych koneksji, droga – przynajmniej na niektóre specjalizacje – była niemal zamknięta.
Kres temu miało położyć wprowadzenie systemu rezydenckiego. Wymyślono go kilkanaście lat temu.
„W Polsce wzięło się to z prostej rzeczy – właśnie z nepotyzmu” – potwierdza Mikołaj Sinica, lekarz rezydent psychiatrii, społecznik.
„Ogromna liczba specjalizacji była blokowana. A jak nie była blokowana, to można było usłyszeć: ‘Dobra, wyszkolimy cię, ale masz tu 1000 zł na rękę i weź 20 dyżurów, to pogadamy’” – tłumaczy Sinica. „Robiono z ludźmi co chciano. Wyzysk szedł z samej góry. Jak kogoś kiedyś wyzyskiwano, to się nauczył, że potem też trzeba wyzyskiwać”.
„Tymczasem rezydentura polega na tym, że za pracę w czasie szkolenia płaci ministerstwo, a nie miejsce, w którym się szkolisz” – ciągnie Sinica. „Jesteś więc pracownikiem, ale jednocześnie nie jesteś. Są jasno określone zasady, jak się to szkolenie odbywa i to nas bardzo mocno chroni. Uniemożliwia, a w każdym bardzo utrudnia pracodawcy, robienie z tobą, co chce”.
„A jak jesteś na etacie [czyli robisz specjalizację w systemie pozarezydenckim; dotyczy to ok. 20 proc. osób; reszta, czyli ok. 80 proc. to rezydenci], to pracodawca w każdej chwili może powiedzieć: ‘Jesteś u nas na etacie, zmieniła się sytuacja w szpitalu. Teraz nie jesteś dermatologiem, tylko pracujesz na SOR”.
„O to właśnie chodziło w rezydenturach. Żebyśmy byli niezależni od widzimisię pracodawcy i żeby każdy miał równe szanse. Tj., żeby przy staraniu się o miejsce liczył się wyłącznie wynik LEK-u plus niewielki bonus za działalność naukową”.
System nie był idealny, ale przynajmniej sprawiedliwy. Niestety, wszystko wskazuje na to, że się właśnie zmienia i – przynajmniej częściowo – wrócimy do starych czasów. Rząd PiS wziął się bowiem za nowelizację ustawy o zawodzie lekarza i lekarza dentysty. Prace nad tą nowelizacją trwają już ponad 2 lata.
Część ze zmian w systemie szkolenia specjalizacyjnego była zresztą inicjowana przez środowisko rezydentów. Zabiegali oni m.in. o to, by można było zmienić decyzję o wybranej specjalizacji. Zawsze bowiem może się okazać, że praca na wymarzonym kierunku wygląda nieco inaczej niż to sobie ktoś wyobrażał.
Rezydenci chcieli też zmienić system naboru. Do tej pory było bowiem tak, że można było składać papiery wyłącznie w jednym województwie na jedną specjalizację. W efekcie np. w województwie X, by dostać się na obleganą dermatologię wystarczało zdanie LEK-u na 65 proc., a w województwie Y 87 proc. wynik nie był wystarczająco dobry.
Teraz system będzie ogólnopolski, centralny, bardziej sprawiedliwy. Wszystkie aplikacje pójdą do jednego worka, a lekarze będą mogli podać całą listę, gdzie szkoliliby się najchętniej, a gdzie mniej chętnie, ale może tam będą miejsca.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wspomniana na początku „wrzutka”.
Urzędnicy (ponoć wielkim zwolennikiem tego zapisu jest sam minister Łukasz Szumowski) postanowili, że obok punktów za LEK (maksymalnie jest ich 200) i punktów za działalność naukową (5 pkt) dojdzie kolejnych 5 pkt za list intencyjny.
List taki miałby wystawić przyszły kierownik specjalizacji, ewentualnie szef oddziału, na którym chciałby pracować kandydat i stwierdzałby on ni mniej, ni więcej: ‘Znam kandydata XY, który chce u nas odbywać specjalizację. Jesteśmy gotowi go przyjąć, to dobry kandydat, ma u nas pierwszeństwo".
Nietrudno zgadnąć, że taki list dużo łatwiej uzyska ktoś z rodziny lekarskiej niż osoba nie mająca żadnych koneksji.
A zatem obok dwóch kryteriów - całkowicie obiektywnych (LEK, działalność naukowa), pojawia się tu nowe/stare kryterium - czysto uznaniowe.
Czy 5 pkt naprawdę zmieni sytuację? – dopytujemy Kamila Wańkowicza, studenta, który nas monitował w tej sprawie.
„Jesteśmy przekonani, że tak. Proszę zwrócić uwagę, że z roku na rok wychodzą coraz liczniejsze roczniki absolwentów, tymczasem liczba miejsc na rezydenturę zwiększa się w niewystarczającym stopniu".
Kamil studiuje w Zielonej Górze, a – jak zwraca uwagę - dochodzą do tego jeszcze inne, niedawno utworzone kierunki lekarskie w Opolu, Rzeszowie, Kielcach, Radomiu, plus absolwenci prywatnych uczelni.
„To są dodatkowe setki, wręcz tysiące studentów, przyszłych lekarzy. Będzie więc coraz większa konkurencja i będzie się liczył każdy punkt” – mówi Kamil.
„Te 5 punktów może zaważyć na całej przyszłości człowieka. Decyzja o rezydenturze to prawdopodobnie najważniejsza decyzja zawodowa w życiu, więc będą się tam rozgrywały zwycięstwa i tragedie poszczególnych osób. I dlatego bardzo nam zależy na tym, żeby wszystko było transparentne i jak najbardziej sprawiedliwe”.
„5 punktów to może niewiele, ale tu chodzi o zasadę” – mówi Bartosz Fiałek, przewodniczący kujawsko-pomorskiego regionu Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, który sam niedawno zakończył rezydenturę.
„Być może ustawodawca nie miał nic złego na myśli, może nikt w przyszłości nie korzystałby z takiego zapisu w sposób nieprzyzwoity, ale to jednak otwarta furtka do nadużyć" - ciągnie Fiałek.
I podsumowuje: "Uważam, że każda sytuacja, która mogłaby utrwalać nepotyzm, kolesiostwo, kumoterstwo, powinna być wyeliminowana. Listowi intencyjnemu mówię więc głośne nie. Koniec, kropka”.
Ministerstwo zdrowia tłumaczy, że wprowadzenie zapisu o liście do ustawy to efekt licznych zabiegań ze strony podmiotów leczniczych.
„To nowy mechanizm, mający na celu niewielki, ale jednak wpływ podmiotu leczniczego na to, kto będzie jego pracownikiem, przez okres średnio 5 następnych lat” – mówił portalowi „Co w zdrowiu” Wojciech Andrusiewicz, rzecznik prasowy ministra zdrowia.
Bartosz Fiałek zwraca uwagę, że to bat, jaki został ukręcony na studentów - przyszłych lekarzy. „Staranie się o taki list może bowiem oznaczać bezpłatną pracę studentów, którzy będą przychodzić do oddziału, pomagać na dyżurach, tylko po to, by dostać opinię. Uważam, że lepiej się rzetelnie uczyć, rzetelnie odbyć staż, dobrze zdać egzamin i na tej podstawie, a bez żadnych dodatkowych opinii, być przyjętym na specjalizację”.
„Tak było w moim przypadku. Nie mam w rodzinie lekarzy, nie miałem żadnych znajomości. Zdałem na tyle dobrze, że przyjęto mnie na obleganą reumatologię. Obawiam się, że gdyby w moich czasach obowiązywały listy, mogłoby się to nie udać” – mówi Fiałek.
Spytaliśmy kierowniczkę kliniki w dużym akademickim szpitalu, w którym kształci się wielu rezydentów, co sądzi o liście intencyjnym i czy chciałaby w ten sposób wybierać swoich podopiecznych.
„Pierwsze słyszę o takim pomyśle, myśmy go na pewno ministerstwu nie zgłaszali” - odpowiedziała. „To pole do nadużyć. Dobre wychowanie nakazuje przyszłemu rezydentowi przyjść, przywitać, przedstawić się i tyle”.
Nową wersję ustawy o zawodzie lekarza i lekarza dentysty 28 maja 2020 przegłosował Sejm. Przeszła 265 głosami. 185 posłów było przeciw, 5 wstrzymało się. 29 maja przekazano ją do Senatu.
Przeciwnicy zapisu o liście intencyjnym mają nadzieje, że izba wyższa wniesie tu stosowną poprawkę. Ale naturalnie są obawy, że Sejm może ją ostatecznie odrzucić.
Pojawiły się dwie petycje w tej sprawie – jedna zgłoszona przez studentów kierunków lekarskich i lekarsko-dentystycznych, druga przez pacjentów. W tej pierwszej podpisanej przez ponad 5800 studentów ("Czyli przez kilkanaście proc. całego naszego środowiska" – zwraca uwagę Kamil Wańkowicz) czytamy m.in.:
„Za szczególnie szkodliwe uważamy wprowadzenie tzw. „dokumentów intencyjnych” zapewniających dodatkowe punkty w postępowaniu kwalifikacyjnym, dających pierwszeństwo w odbywaniu szkolenia specjalizacyjnego i gwarantujących zatrudnienie w jednostce prowadzącej szkolenie.
Naszym zdaniem omawiane rozwiązanie przyczyni się do zwiększenia częstości patologicznych zachowań będących wyrazem nepotyzmu i korupcji, ponadto podzieli środowisko lekarskie, skutkując brakiem zaufania zarówno do organów nadzorczych, jak i kolegów i koleżanek lekarzy. Nieuchronną konsekwencją będzie więc osłabienie współpracy pomiędzy lekarzami prowadzące do pogorszenia jakości udzielanych świadczeń zdrowotnych, co z pewnością znajdzie swoje odzwierciedlenie w dobrobycie pacjentów.”
Z kolei w petycji pacjentów zwraca uwagę m.in. taki passus:
„Chcemy, by leczyli nas lekarze, którzy są dobrze wykwalifikowani, a nie tacy, którzy swoją pozycję zawdzięczają wyłącznie znajomościom lub objętości portfela!”.
Zapis dotyczący listu intencyjnego oprotestował także OZZL.
„Zarząd Krajowy OZZL uznaje dotychczasowe rozwiązania opierające postępowanie kwalifikacyjne do szkolenia specjalizacyjnego na wyniku powszechnego Lekarskiego Egzaminu Końcowego i Lekarsko-Dentystycznego Egzaminu Końcowego za jedyną wystarczająco sprawiedliwą i przejrzystą formę weryfikacji kompetencji Studentów Kierunków Lekarskich i Lekarsko-Dentystycznych”.
Samorząd też jest zaskoczony zapisami w ustawie.
„My zgłaszaliśmy w styczniu ministrowi zdrowia, że listy intencyjne są zbędne i wypaczą sprawiedliwość postępowania rekrutacyjnego przy przyjęciu na specjalizację. (…) Rozumiem protest młodych lekarzy. Cała nadzieja w Senacie, że to zmieni” – mówi portalowi Prawo.pl Krzysztof Madej, wiceprezes Naczelnej Rady Lekarskiej.
W podobnym duchu wypowiada się Porozumienie Rezydentów.
„Test nie jest kryterium idealnym, ale jest obiektywny, a obecny system – egalitarny i demokratyczny – zachęca ludzi do gruntownego przygotowania się do LEK” - podkreśla Damian Patecki, wiceprzewodniczący i współzałożyciel Porozumienia.
„Każdy rozumie reguły gry. Teraz reguły gry stają się mniej przejrzyste, a sposób przyjmowania na specjalizację - uznaniowy. Z jednej strony rozumiem ordynatorów, którzy chcieliby mieć wpływ na to, z kim będą pracować. Ale przecież specjalizację można odbywać także w trybie pozarezydenckim - pensję lekarza płaci wówczas nie resort zdrowia, ale szpital, który chce go zatrudnić" - zaznacza Patecki.
Zaś Jakub Kosikowski, lekarz w trakcie specjalizacji z onkologii klinicznej, na Twitterze napisał:
„Dawniej wygrywał ten, kto ma lepszy wynik z LEKu. Teraz będzie tak:
- Dlaczego chce Pan zostać rezydentem endokrynologii w naszej klinice?
- Mamo, nie wygłupiaj się”.
Zdrowie
Łukasz Szumowski
Ministerstwo Zdrowia
Bartosz Fiałek
lekarze rezydenci
OZZL
Porozumienie Rezydentów
senat
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Komentarze