0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Jakub Orzechowski / Agencja GazetaJakub Orzechowski / ...

Ponad siedem tysięcy przypadków zachorowań i 60 zgonów. Tak wygląda rzeczywistość w obliczu pandemii koronawirusa w Szwajcarii. Władze przyznają jednak, że dane te są mocno niedoszacowane. Tymczasem Bundesrat (organ pełniący w Szwajcarii funkcję rządu i kolegialnej głowy państwa) wdrożył pierwsze poważne środki w związku z pandemią dopiero w poniedziałek 16 marca 2020.

Szwajcaria do tej pory zachowywała się, jakby mogła ogłosić (jak to ma w zwyczaju) neutralność, tym razem w stosunku do pandemii koronawirusa. Państwo zaczyna działać, ale wielu ma wrażenie, że dzieje się to zdecydowanie za późno.

Potwierdzają to słowa Daniela Kocha, szefa wydziału chorób zakaźnych w Departamencie Zdrowia. „Jeżeli koronawirus będzie rozprzestrzeniał się w takim tempie jak dotychczas, szwajcarski system opieki zdrowotnej upadnie przed końcem miesiąca” – powiedział 17 marca z brutalną szczerością.

Kraj, w którym mieszka 8,6 miliona osób, jest w stanie zgromadzić od tysiąca do 1200 łóżek na oddziałach intensywnej terapii. Koch przypomniał jednak, że liczba wykwalifikowanego personelu i respiratorów jest dość ograniczona. Już teraz przed szpitalem m.in. w Genewie postawiono namiot, gdzie potencjalni chorzy są badani i pozostają na czasowej obserwacji. Mówi się też dostawianiu łóżek w salach. System zdrowia nie jest przygotowany na skokowo rosnącą liczbę osób potrzebujących opieki.

Przeczytaj także:

Jeżeli zestawić liczbę zachorowań i szybkość rozprzestrzeniania się wirusa z liczbą ludności, wychodzi na to, że Szwajcaria jest blisko powtórzenia scenariusza z Włoch. Sytuacja jest bardzo poważna, tym bardziej więc dziwi opieszałość władz i beztroska ludzi.

Kluby i bary działały w najlepsze

Koniec lutego i początek marca, a więc moment, kiedy koronawirus zaczął przybierać na sile i szybciej się rozprzestrzeniać, był czasem bardzo spokojnym w Szwajcarii. Jeszcze nikogo nie niepokoiło, że dziennie przybywa średnio 100 nowych przypadków, albo że tysiące Włochów z mocno zakażonej Lombardii każdego dnia przekracza granice ze Szwajcarią, gdyż pracują w Ticino (włoskojęzycznym kantonie przy granicy).

Zresztą nie zamykano żadnych granic. Aż w końcu sąsiedzi zaczęli to robić. Zaczęto co prawda odwoływać większe wydarzenia kulturalne, ale tylko te, gdzie miało się zjawić ponad tysiąc osób. Innym doradzono, by postąpić podobnie, jednak przymusu nie było.

Kluby i bary działały w najlepsze, w końcu zamknięcie lokalu na własną rękę, bez wytycznych rządu, to narażenie się na pewne straty finansowe. Przed pękającymi w szwach restauracjami ustawiały się kolejki. Dopiero z czasem ograniczono liczbę osób w lokalach do 50.

Inni drobni przedsiębiorcy także nie zamierzali zamykać biznesów. Jeśli zrobiliby to z własnej woli, nie mogliby liczyć na zwrot kosztów i rekompensatę od państwa czy ubezpieczyciela. Znajoma fryzjerka mówiła mi, że do połowy marca (a więc do momentu wprowadzenia przez rząd środków bezpieczeństwa), ruch w jej salonie był taki jak zwykle. W najlepsze działały też baseny, kina czy gabinety kosmetyczne.

Nie bacząc na coraz bardziej niepokojące informacje spływające z całego świata, ostatnie tygodnie mieszkańcy Szwajcarii spędzili tłumnie gromadząc się nad rzekami, jeziorami, na spacerach i w kolejkach do muzeów. Z rodzinami, przyjaciółmi, małymi dziećmi. Na przystankach i w autobusach roiło się od starszych ludzi, nastolatkowie w dużych grupach przesiadywali w parkach, biegając i ćwicząc razem, nie trzymając żadnego dystansu między sobą.

Mężczyzna, którego spotkałam w supermarkecie, na moją prośbę o zachowanie bezpiecznej odległości, niemal zaśmiał mi się w twarz, stwierdzając, żebym nie przesadzała.

Szwajcarzy zaklinali rzeczywistość i choć zapewne nie każdy podchodzi do tematu koronawirusa tak swobodnie, to skala społecznego luzu była (i jest nadal) naprawdę niepokojąca.

To nie czas na granie w karty

W końcu w poniedziałek 16 marca rząd szwajcarski ogłosił stan wyjątkowy, który ma wstępnie potrwać do 19 kwietnia. Oznacza to:

  • Zamknięcie wszystkich sklepów, restauracji, barów oraz obiektów rozrywkowych i rekreacyjnych. Wyjątek stanowią sklepy spożywcze, apteki, ośrodki zdrowia, stacje benzynowe, hotele, banki i urzędy pocztowe.
  • Zaostrzenie kontroli na granicach z Niemcami, Francją i Austrią oraz zamknięcie części z przejść granicznych z Niemcami, Francją i Austrią. W przypadku granicy z Włochami identyczne środki zostały wprowadzone w zeszłym tygodniu.
  • Oddelegowanie 8 tys. członków armii do pomocy w szpitalach, logistyce i zapewnieniu bezpieczeństwa. To największa mobilizacja sił zbrojnych od czasów II wojny światowej.

Można powiedzieć: najwyższy czas, zwłaszcza że mój znajomy, doktorant na Politechnice w Zurichu (słynny ETH), jeszcze w poniedziałek do południa pracował na uczelni. Stan wyjątkowy został wprowadzony na skutek mocnej presji ze strony władz kantonalnych. Genewa już w tamtym tygodniu zabroniła grupom powyżej pięciu osób gromadzić się na ulicach.

Ogłaszając stan wyjątkowy Simonetta Sommaruga, członkini Bundesrat obecnie pełniąca funkcję prezydentki Szwajcarii, nie kryła emocji. „Najważniejsze, by obecne regulacje były jasne dla wszystkich. Po wprowadzeniu wstępnych ograniczeń życia publicznego w związku z pandemią, postanowiliśmy obserwować podejście obywateli. Nie zmienili oni ani trochę swojego dotychczasowego zachowania. Dlatego przyszedł czas na zdecydowane kroki. Sytuacja jest poważna. To nie jest czas na granie w karty w restauracjach!” – mówiła w długim i mocnym przemówieniu.

Było widać, że politycy z niedowierzaniem przyglądali się beztroskiemu zachowaniu mieszkańców Helwecji. Liczyli, że subtelne sugestie wystarczą. Pomylili się.

Rząd zalecił też, aby zdecydowanie ograniczyć wychodzenie z domu, szczególnie jeżeli się jest w grupie ryzyka. Ograniczono transport publiczny - pociągi, autobusy czy tramwaje kursują rzadziej i krócej. Policja ma też prawo prosić o rozejście się, jeżeli w miejscu publicznym zebrało się więcej niż 15 osób. W porównaniu do Hiszpanii, gdzie po ulicach nie można chodzić nawet dwójkami, takie rozwiązanie może wywołać jedynie ironiczny uśmiech. Na szczęście ta mało pomocna regulacja została zaostrzona.

W piątek 20 marca Bundesrat ogłosił, że zarówno w domach, jak i na ulicach nie może być więcej niż 5 osób w grupie.

Strach przed zamknięciem granic

Również w piątek Bundesrat ogłosił założenie funduszu w wysokości 10,5 miliarda dolarów, co ma pomóc pracownikom i firmom przetrwać kryzys. Choć liczba brzmi imponująco, to blednie przy PKB Szwajcarii, które wynosi ponad 700 miliardów dolarów. Stąd gest spotkał się z ograniczonym entuzjazmem.

Nie jest wielkim odkryciem stwierdzenie, że gospodarka w Szwajcarii mocno zwolni. Biznesmeni gorączkowo próbują zminimalizować straty przy okazji wielkich inwestycji i jak najdłużej trzymać się reguły „business as usual”.

Obrazuje to decyzja o tylko częściowym zamknięciu granic. Szwajcaria w dużej mierze polega na pracy obcokrajowców. Całkowite zamknięcie oznaczałoby wielkie straty, na co rząd nie chce sobie pozwolić. Całkowitego zamknięcia granic boją się też (pomimo całego ryzyka związanego z pandemią) sami pracownicy, którzy codziennie przekraczają granicę. Dla nich oznaczałoby to utratę środków do życia.

Ale nie tylko kwestie czysto biznesowe wchodzą tutaj w grę. Szacuje się, że w Genewie zatrudnionych jest 85 tys. mieszkańców francuskiej strefy przygranicznej tzw. frontalierów. Przykładowo w Szpitalu Uniwersyteckim w Genewie 60 proc. personelu pochodzi z Francji. W kantonie Ticino pracuje ponad 67 tys. Włochów, z czego około 4 tys. jest zatrudnionych jest w sektorze opieki zdrowotnej. Całkowite zamknięcie granic pozbawiłoby szpitale Ticino i Genewy podstawowego personelu medycznego.

Logikę „business as usual” dobrze widać też w branży konstruktorskiej. Nie wydano do tej pory zdecydowanego zakazu kontynuowania prac na placach budowy nowych wieżowców dla korporacji, banków czy szkół. Zakazu na poziomie federalnym. Kantony na razie decydują indywidualnie. Dotychczas na zamknięcie zdecydowały się jedynie Ticcino, Genewa i Vaud. W pozostałych regionach domagają się tego związkowcy, ale odpowiedzi polityków są niejasne.

Powtarzają, że prace mogą być kontynuowane, jeżeli zachowane są wszelkie środki ostrożności, a załoga często myje i dezynfekuje ręce oraz zachowuje bezpieczny dystans. Szefowie firm konstruktorskich także nie są precyzyjni. Jeżeli sytuacja na budowie ma urągać podstawowym zasadom higieny, można to zgłosić do brygadzisty i zakończyć pracę. Ale czy na pewno?

Oliver, który nadzoruje tego typu projekty, mówi mi, że nie ma gdzie umyć rąk, o dezynfekcji można zapomnieć, a ręczniki czy papier toaletowy bierze się ze wspólnego składzika. Robotnicy siadają blisko siebie, jedzą w dużych grupach lunch, palą wspólnie papierosy i starają się nie przejmować.

Polacy wracają do kraju

Kilka dni po wprowadzeniu stanu wyjątkowego Zurich trochę opustoszał, ale nie na tyle, by móc nakręcić w nim wideo jak z wyludnionej Warszawy. Dzieciaki nadal wychodzą na place zabaw, a dorośli opalają się w parkach, nastolatki grają w koszykówkę. Ludzie piją piwo, słuchają muzyki, innymi słowy (jakkolwiek irracjonalnie by to nie brzmiało) korzystają z wiosny. Ćwiczą na trawie, pocą się, nie zważają na kontakt fizyczny. Nadal zbyt wielu starszych ludzi wychodzi z domu i korzysta z komunikacji miejskiej.

Trzeba podkreślić, że takie zachowanie to pewien wycinek społeczeństwa. Wielu ludzi jest szczerze oburzonych lekkomyślnością władz czy swoich sąsiadów. Szczególnie widać to na facebookowych grupach expatów:

  • „To nie do pomyślenia. Ludzie śmieją się i nazywają cię panikarzem, jak nie chcesz im podać ręki”;
  • „W parku obok mojego bloku dzieciaki urządziły sobie piknik”; albo „To straszne, jak ludzie nie myślą o innych!”;
  • „Uściślijmy: rząd nie robi nic przez 3 tygodnie, pozwala 60 tys. ludziom codziennie przekraczać granicę włosko-szwajcarską zamiast coś zrobić, powtarza tylko, że maski są dla zarażonych, a zatem większość z nas i tak nie ma szans na testy. A teraz władze mówią, że cały system może się zawalić. Gdzie my żyjemy?!”.

Tak się składa, że znam Szwajcara zarażonego koronawirusem. Jak wygląda cała procedura?

Chłopak (nazwijmy go Martin) mocno gorączkował i zadzwonił do lekarza pierwszego kontaktu. Musiał podjechać do przychodni, zostać w aucie i poczekać aż asystentka lekarza w pełnym rynsztunku (maska, kombinezon, rękawice) podejdzie i odbierze od niego próbkę na test. Wyniki dostał na drugi dzień.

Dalsze kroki podobne są do tych w Polsce. Nie może nigdzie wychodzić (nawet, żeby wyrzucić śmieci), nie ma jednak narzuconego terminu. Ma zostać w domu, dopóki ma objawy. Następnie odczekać jeden dzień, kiedy już zacznie się dobrze czuć i kolejnego dnia może już wyjść.

Ciekawsza (a raczej niepokojąca) wydaje się procedura tzw. prewencyjna. Brat Martina, Thomas, widział się z nim nieco ponad tydzień wcześniej. Jest zatem w grupie ryzyka. Nie gorączkuje, ale ma drapiący kaszel. Lekarz pierwszego kontaktu stwierdził, że nie wypisze mu zwolnienia i nie musi on nawet zostać w domu przez zalecane 5 dni. Thomas ma szczęście, że może pracować z domu. Ale gdyby nie mógł? Poszedłby do firmy i brał udział w szeregu spotkań, obcując z kolejnymi grupami ludzi.

Szwajcaria ciągle się miota. Z jednej strony władze widzą, że trzeba działać, ale robią to zbyt wolno i na pół gwizdka. Wielu ludzi nie dostosowuje się do zaleceń, firmy próbują jakoś je „obchodzić”, bo boją się utraty zysków (i raczej nie mówię tu o osobach, którym grozi ubóstwo tylko biznesmenach lubujących się w pomnażaniu kapitału). Ruch na granicach choć jest ograniczony, nadal występuje.

A co z Polakami? W ostatnich tygodniach wielu z nich wstawiało na facebookowe grupy zdjęcia z korków na przejściach granicznych. Wracają do kraju.

;

Komentarze