Jan Szyszko postanowił wytłumaczyć się ze swoich słów o żłobkach i przedszkolach jako "spuściźnie systemu komunistycznego oraz PO i PSL". Twierdzi, że żłobki nie będą potrzebne, gdy dzięki PiS mężczyźni zarabiać będą tak dużo, że utrzymają swoje kobiety i gromadkę dzieci. Zdaniem ex-ministra będzie to wreszcie „powrót do normalności"
Podczas niedzielnej (6 października 2019) debaty w Pruszkowie poseł PiS Jan Szyszko, były minister środowiska, opowiadał o tym, jak zwiększyć dzietność.
„Wydaje mi się, że podstawową rzeczą jest to wzrost jednak pensji i to wzrost zarobków poszczególnych osób, po to, żeby rodzina miała możliwość utrzymywania dzieci, które będą się rodziły w rodzinie i żeby ta rodzina zaczęła rzeczywiście zdrowo funkcjonować (...) Jest to podstawowa rzecz, która powinna być zapewniana. A nie w sposób sztuczny, w jakiś sposób pomagać w budowie żłobków, przedszkoli i tych innych rzeczy.
To są sprawy chwilowe, które załatwiamy jako spuścizna po poprzednim systemie, komunistycznym, ale również i Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego".
[okonawybory]
Media szybko wyśmiały sugestie byłego ministra środowiska jakoby żłobki wymyślili inżynierowie dusz - Włodzimierz Ilijcz Lenin do spółki z Donaldem Tuskiem. Szyszko ze swoich słów tłumaczył się we wtorek 8 października podczas konferencji prasowej.
Opowiadał znowu, że gdy wzrosną zarobki, to nie będzie potrzeby stawiania żłobków, a „wraz z rozwojem gospodarczym i wzrostem pensji będzie możliwość wyboru tego, w jaki sposób będzie rodzina kształtowała swoją strukturę, również wiekową".
Takie rozumowanie miałoby sens tylko wtedy, gdy zakłożymy, że rodzice (oboje) zarabialiby tyle, że byłoby ich stać na prywatną opiekę na dziećmi. Ale Szyszko cały czas mówi o tym, że dobrze zarabiający rodzice nie potrzebują żłobków, co znaczy, że chodzi mu o coś innego.
Czego nie chciał powiedzieć głośno podczas konferencji, to dopowiedział w porannej audycji „Siódma 9” emitowanej w trzech katolickich rozgłośniach lokalnych:
„Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że najważniejsza jest rodzina. Kobiety są zmuszone pracować, dlatego muszą funkcjonować żłobki i przedszkola.
W przyszłości mam nadzieję, że będziemy wracali do normalności, w której mąż będzie zarabiał na tyle dużo, że jeśli będzie chciał to utrzyma i żonę i pięcioro dzieci (...)
Koniecznością jest odtworzenie dzietności kobiet”.
Zacznijmy od podstaw - „kobiety zmuszone są pracować” tak samo, jak zmuszeni są pracować mężczyźni. Oczywiście, dla większości z nas praca jest wysiłkiem podejmowanym z konieczności zarabiania na życie.
Niskie pensje zdecydowanie ograniczają, a czasem uniemożliwiają nam możliwości decydowania o sobie i swojej przyszłości. Ale brak jakiejkolwiek pensji z pewnością tego stanu nie poprawia. Z drugiej strony, dla wielu osób praca jest jednocześnie źródłem satysfakcji, a nawet prestiżu. A z tego rezygnować nie chcieliby nie tylko mężczyźni, ale też kobiety.
Jan Szyszko przekonany jest, że kobiety pracują tylko i wyłącznie z ekonomicznego przymusu i każda kobieta, której mąż dużo zarabia, zrezygnowałaby z pracy, by poświęcić się wychowaniu dziecka.
W jego świecie kobiety nie są samodzielnymi osobami i nie mają potrzeby niezależności. Spod władzy rodzicielskiej i z rodzinnego domu idą prosto na utrzymanie i pod władzę (ekonomiczną) męża.
Sam Jan Szyszko ma tylko dwie córki. Jednej z nich załatwił zresztą pracę w Instytucie Ochrony Środowiska, który mu podlegał, gdy był jeszcze ministrem. Druga córka za poprzednich rządów PiS została zatrudniona w Narodowym Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Żona Jana Szyszki również była i jest aktywna zawodowo.
Śmiało można zatem stwierdzić, że w rodzinie byłego ministra sytuacja również daleka jest od „normalności".
To w końcu typowe podejście przedstawicieli władzy: my żyjemy tak, jak nam wygodnie, ale społeczeństwo musi się dostosować do tego, co naszym zdaniem dla społeczeństwa jest najlepsze.
Warto zwrócić też uwagę na samą strukturę wypowiedzi byłego ministra. Podmiotem w niej jest mężczyzna, który „będzie zarabiał dużo” i „jak będzie chciał, to utrzyma żonę". Kobiety występują w jego wypowiedzi jako masa, której „dzietność trzeba odtworzyć".
Nie tylko rodzina Jana Szyszki nie realizuje w pełni ideału Kinder, Küche, Kirche (dzieci, kuchnia, kościół). Nie trzeba być też wcale wielkim socjologiem, żeby tak podstawowe oczekiwania i zmiany społeczne dostrzegać i rozumieć.
Ale politycy, którzy mają wątpliwości co do tego, w jakim żyją świecie, mogą na przykład zweryfikować swoje wyobrażenia przy pomocy badań.
W raporcie CBOS-u „Preferencje prokreacyjne oraz preferowany model rodziny” wyraźnie widać, że w polskim społeczeństwie model, w którym oboje partnerów pracuje zawodowo nie tylko od lat 90. dominuje nad modelem tradycyjnym, ale dominacja ta się cały czas umacnia (kolor fioletowy i zielony na wykresie).
Szczególnym przypadkiem jest model partnerski, w którym nie tylko chodzi o aktywność zawodową obojga partnerów, ale również dzielenie się domowymi obowiązkami.
Jak wyjaśnia w analizie CBOS „mężczyźni znacznie częściej niż kobiety uważają za najkorzystniejszy model tradycyjny (27 proc. wobec 18 proc.), natomiast kobiety dużo częściej niż mężczyźni wolałyby model partnerski (54 proc. wobec 41 proc.)".
O tym rozmijaniu się oczekiwań pisaliśmy na przykład w tekście: Męski leń. Polak w domu robi dwa razy mniej od Polki.
Niska dzietność rzeczywiście jest w Polsce dużym problemem. Wzrost płac i niskie bezrobocie z pewnością pomagają, ale nie są uniwersalną odpowiedzią. Jak pokazują badania (m.in. dr Małgorzaty Starczewskiej-Krzysztofek z Uniwersytetu Warszawskiego) konsekwencją zmniejszenia ubóstwa i podnoszenia dobrobytu gospodarstw domowych, które decydują się na dzieci, jest również mniejsza motywacja do posiadania większej ich liczby.
Rodziny są skupione na podnoszeniu statusu materialnego i inwestowaniu w rodzinę. A to oznacza, że z czasem także liczba osób decydujących się na drugie i trzecie dziecko znacząco zacznie spadać.
500 plus chwilowo zatrzymało ten trend spadkowy, zachęcając pary do drugiego i trzeciego dziecka. Ale efekt ten już się wyczerpał. Liczba tzw. pierworódek cały czas spada. Z roku na rok przesuwa się też wiek, w którym kobiety decydują się na macierzyństwo. W tym momencie średnia to już 28 lat.
Realną odpowiedzią na te zjawiska nie jest zawracanie kijem Wisły i fantazjowanie o powrocie do patriarchatu. Lepszą strategią będzie skupienie się na dostępności tanich mieszkań, żłobków, przedszkoli, dłuższych i elastycznych urlopów rodzicielskich, a co za tym idzie odśmieciowienia rynku pracy.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Komentarze